czwartek, 24 grudnia 2020

Świąteczna matematyka i życzenia świąteczne

 



Ryba sprawiona, barszcz  zakiszony,  choina stoi. Ciasta upieczone. Niektóre już nadgryzione. To wina spuszczenia z oka.

Prezenty zrealizowane. Czekają tylko na zapakowanie. Kartki z życzeniami poszły. Zrobienie uszek z grzybami zlecone fachowcowi. Dom udekorowany w 90%. Czy czegoś brakuje?

Jak co roku śniegu. Jak co roku, nadziei na śnieg. 

I zupełnie inaczej niż co roku....nadziei na rodzinną wigilię w 100%.

Plan już jest. W jego realizacji pomoże technologia. Przy stole  miejsca Dzieci zajmą laptopy.

Niby ze spokojem i godnością osobistą poddaliśmy się zaleceniom i zdrowemu rozsądkowi. Niby rozumiemy, że siła wyższa, że bezpieczeństwo, że przecież nic się nie stało. To tylko jedne święta....i tak dalej. Niby.

Niektórzy z nas już oprotestowali ograniczenia i za żadne skarby karpia nie usmażą. Bo karp, to tylko w domu. Inni dzielnie kiszą obcojęzyczny barszcz ale na świąteczny obiad planują nafaszerować gęś. 

Widzę jak kiełkują zalążki nowych domowych tradycji. 

Przychodzi taki dzień, że trzeba samemu dać początek. Nawet jeśli wytrasta on (ten początek) z rodzinnego domu, to jego kształt i kolory z biegiem czasu będą coraz bardziej samodzielne. Siemieniotka, gotowana przez mojego Tatę kiedyś zniknie z naszego wigilijnego menu. I mimo, że jest elementem równie istotnym na stole jak chleb i sól, zdaję sobie sprawę, że jej czas jest policzony. Zamiast niej pojawi się zapewne grzybowa.

A co zastąpi makówki?

Ten rok uzmysłowił mi, że nic nie trwa wiecznie. 

Powiecie, że to naiwność lub niefrasobliwość zdać sobie z tego sprawę dopiero teraz. Z ręką na sercu odpowiedzcie mi ile razy pomyśleliście o uciekającym czasie.

Ten rok został nam ukradziony. A my jesteśmy jak zahibernowani. Zamarliśmy w oczekiwaniu na jego zakończenie. 

A zakończenie będzie godne całości. Nic tylko zawiązać na nim czerwoną kokardę i spławić w przerębli jak wiosenną Marzannę. Zgiń, przepadnij 2020. 

To co? na pocieszenie ciasto.

Z choinkami bo świąteczne. Nieco dekadenckie do przypominające "białego Rosjanina" a niektórym kawę po wietnamsku. 

Do upieczenia nie tylko na święta.

Spokojnego Bożego Narodzenia. Uśmiechajcie się do siebie i bądźcie dla siebie dobrzy. Kto wie jak to się wszystko potoczy dalej.



Ciasto "White Russian" wg olivemagazine

ciasto:

165 g mąki

50 g kakao

3/4 łyżeczki proszku do pieczenia

1 i 1/4 łyżeczki sody

180 g brązowego cukru

80 ml stopionego masła

150 ml kwaśnej śmietany

135 ml mocnej kawy, wystudzonej

2 nie ubite białka

Forma podłużna 25 cm.

Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni. W czasie kiedy się nagrzewa robimy ciasto. Foremkę wykładamy papierem do pieczenia.

W misie ubijamy masło z cukrem na puch. Do ubitego masłą dodajemy kolejno, kawę, śmietanę i na końcu białka.

Mąkę z kakao, sodą i proszkiem przesiewamy i łączymy z kremem maślano kawowym. Przekładamy do foremki i pieczemy 45-50 minut.

Studzimy ciasto a potem kroimy wzdłuż na trzy części.

nasączenie:

filiżanka mocnej kawy

likier kawowy wg uznania

krem: 

240 g miękkiego masła

250 m mleka skondensowanego zgęszczonego

wanilia 

pół łyżeczki soli

Ubijamy na puch miękkie masło z solą. Wlewamy, dalej ubijając mleko i wanilię. Ubijamy około 3 minut i mamy krem gotowy.

glazura z białej czekolady

100 g białej czekolady

4 łyżki kremówki

1 łyżka mocnej kawy

Stapiamy czekoladę, kawę i kremówkę w kąpieli wodnej. Mieszamy by była bez zarzutu i studzimy.

Wracamy do ciasta.

Dolny blat nasączamy kawą, smarujemy  warstwą kremu. Kładziemy drugi blat, znów nasączamy i smarujemy kremem. Na to kładziemy blat trzeci i robimy to samo. Zostawcie sobie trochę kremu bo za chwilę trzeba poprawić ciasto. 

Teraz ciasto ląduje w lodówce by krem stężał. Na takim schłodzonym lepiej rozprowadza się ostatnia, dekoracyjna warstwa kremu. Kiedy nią wysmarujemy ciasto, niech znów przez kwadrans się schłodzi a potem wyjmujemy i polewamy glazurą. 

Wkładamy do lodówki i pozwalamy mu stężeć w całości.

Co do dekoracji. Stopioną gorzka czekoladę przekładamy do woreczka cukierniczego z tylką z małą dziurką i na papierze do pieczenia rysujemy choinki, reniferki czy gwiazdki. Co tam komu talent podpowiada. Chłodzimy czekoladę (możemy ją przedtem udekorować) i kiedy zastygnie na amen, używamy w wiadomych celach.

Smacznego




Ściskam wszystkich mocno i bezpiecznie. Życzę dystansu, spokoju, cierpliwości i dobrego humoru.

Do zobaczenia po świętach


wtorek, 15 grudnia 2020

Czego się nie robi dla zdrowia czyli oxymel

 



Dziś przepis raczej z apteki niż z kuchni choć w tej drugiej drogę swą zaczął. Oxymel.

Nazwa nic nie mówiąca? Czy to nowe bóstwo azteckie? Lub zapomniane zaklęcie z Hogwartu?

Może bardziej swojsko brzmiący "fire cider" coś wam mówi? Nie?

Już wyjaśniam. 

Podstawą tego "czegoś" jest ocet jabłkowy. 

Zrobiłam go w tym roku ze dwie wanny. Trochę rozlałam do butelek i rozdałam po świecie. Trochę butelek potłukłam a część pożeniłam z np. chrzanem i imbirem.

Przepis znalazłam w internecie wśród cudownych środków  na reumatyzm, magicznych receptur na porost włosów i bezkontaktowe zajście w ciążę. 

Przepis na oxymel różnił się od innych magicznych receptur tym, że nie zawierał żabiego skrzeku, nie wymagał nurzania się w błocie i nie potrzebna mi była pełnia księżyca.

Wszystkie składniki uważałam na smaczne, zdrowe i pożyteczne. Kiedy do  tego dodałam entuzjastyczne opinie całego internetu i rozpaczliwe pożądanie posiadania czegoś uodparniającego na rok 2020, to nie było wyboru. Oxymel czas zrobić.

Trochę trwa zanim zażyjemy pierwszą porcję ale chyba warto. Póki co, na nic nie chorowałam, nawet katary omijają mnie z daleka. Nie wiem czy to zasługa "ognistego cydru" czy sporadycznych kontaktów międzyludzkich, ale faktem jest, że mam się dobrze. 

W naszym domu panuje zasada, że jeśli do zrobienia jakiegoś dania użyliśmy dobrych części składowych, to efekt końcowy musi być pozytywny. 

Powiem wam w tajemnicy, że zdanie powyższe nie jest moje a moich Córek i nie zawsze ta zasada się sprawdzała w przeszłości (ach, ten mus czekoladowy) ale cicho sza... nie musimy o tym trąbić.

Wracam więc do zasady: wszystkie elementy są zdrowe, to i całość będzie zdrowa.

Wpakowałam do dużego słoja warstwę cebuli, chrzanu, czosnku, chilli. Dołożyłam korzeń kurkumy, kardamon, ziele angielskie i kolendrę. Zalałam octem jabłkowym, przykryłam ściereczką i zostawiłam w spokoju na 4 tygodnie.

Po tym czasie przecedziłam nalew i zmieszałam z połową szklanki płynnego miodu.

I to wszystko. Pijemy go po łyżce codziennie. 

Powiem tak: dla moich kubków smakowych i nosa jest obrzydliwy. MMŻ jest jego fanem. Do tego stopnia, że rozważał używanie go do sałatek. Taki eksperyment mnie przeraził. 

Ciemna strona dzieciństwa kojarzy mi się z syropem Guajazyl (pojęcia nie mam jak się naprawdę nazywał) i choć oxymel smakowo nijak się ma do syropu z dzieciństwa, to przymus jego stosowania jest podobny i dzisiaj.

No, ale czego się nie robi dla zdrowia?




przepis na oxymel

Zasada jest taka: używamy składników, które gwarantują nam jak największą ilość witamin, mikroelementów i takich tam pożyteczności wszelakiej czyli:

- ocet jabłowy, najlepiej taki robiony samemu z jabłek z pobliskiego sadu, ale w sklepie dobry ocet jabłkowy też dostaniecie

- kawałek korzenia chrzanu, obrany i pokrojony w plastry

- kawałek imbiru, obrany i pokrojony drobno

- kilka ząbków czosnku, pokrojonych w plastry

- 1 lub 2 cebule, obrane i pokrojone w plastry

- kawałek kurkumy około 3-4 cm lub łyżeczka kurkumy w proszku

- 2-3 papryczki chilli, pokrojone

oraz

po łyżeczce ziaren pieprzu, kolendry, ziela angielskiego

Zalewamy składniki oxymelu octem jabłkowym, zakręcamy i czekamy grzecznie czekamy 4 tygodnie.

Potem przecedzamy i nalew mieszamy z miodem. Słodkość zależy od naszych upodobań.

Potem czeka nas zdrowie, zdrowie i tylko zdrowie. Przynajmniej taką trzeba mieć nadzieję. 

No i zawsze, możecie z dumą wypiąć pierś i powiedzieć, że wy sami dbacie o swoje zdrowie. A NFZ niech się goni.

Myślę, że tym roku taki prezent pod choinką zostanie przyjęty jeśli nie z entuzjazmem, to na pewno ze zrozumieniem. Nawet jeśli nie zdążycie go zrobić, to podarowanie słoika z kolorowymi warstwami też może być ciekawe. Tym bardziej, to prezent z opóźnionym zapłonem.

Zdrowia życzę, a dla tych, którzy wolą inne klimaty już  niedługo coś dla dorosłych. 







piątek, 20 listopada 2020

Nie odwołujmy Świąt i dynia z soczewicą i miękkim serem pleśniowym

 



Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta...

Ha, ha, ha. Zamiast "ho, ho, ho"

Niby sklepy coś tam oferują, niby czerwień splątana ze złotem wyziera zza rozpaczą podszytych gałązek plastikowo zielonych. 

Ale, o zgrozo, ani jednej piosenki świątecznej jeszcze nie słyszałam a to już połowa listopada!

Nigdy bym się nie spodziewała, że zatęsknię za White Christmas. Proszę, niech ktoś włączy przewijanie i niech już będzie normalnie.

Niby płynie czas w swoim tempie. Ale czy ktoś pamięta Wielkanoc ? 

Czy wracam pamięcią do chwil zadumy na cmentarzu  pierwszego listopada? 

Większość sklepów próbuje podgrzać atmosferę już na wejściu. Od drzwi pchają się do rąk srebrne girlandy, świąteczne karneciki, kubeczki z Mikołajem. 

Cóż, kiedy nikt ich nie zauważa. Nigdzie nie zauważyłam wypieków na twarzy, wywołanych brokatową bombką choinkową. 

Wchodzę i mam wrażenie szarości. Jakby jakimś czarnoksięskim zaklęciem na świątecznych symbolach sprały się kolory. 

A może ja mam zaćmę? 

Temat świąt w ogóle nie cieszy się dobrą prasą. Nikt nie zagaja rozmowy typu: a gdzie spędzacie świeta? A dzieci kiedy przyjadą? 

Nie słyszę by któraś z moich znajomych robiła plany zakupowe lub wpisywała do grafiku generalne porządki.

Żyjemy jakby kalendarz się zawiesił i było mu wszystko jedno jaka jest dzisiejsza data. 

Odwołano w tym roku już większość atrakcji. Wesela, chrzciny, jubileusze, rocznice, halloweeny, wszystkich świętych. 

Aż się boję, że niedługo jedynymi powodami do spotkań towarzyskich będą manifestacje , demonstracje lub pogrzeby.

A przed nami andrzejki, barbórki, mikołajki i gwiazda najjaśniejsza świąt wszelakich: Boże Narodzenie. O skromnym sylwestrze nie wspomnę.

Czy połowa listopada czymś różni się od połowy kwietnia? 

Tym, że w kwietniu dnia przybywało a teraz ubywa. 

Czy ma to przełożenie na nasze myśli?

Ma. Nawet coś, o czym zawsze myśleliśmy z wyrazem dziecięcego zachwytu na twarzy czyli święta, dzisiaj jest wspominane z niepewnością w głosie. Czy będą? Jakie będą?

Oczywiście, że będą. Tylko musimy o nie zadbać.

Sami. Bez oglądania się na cokolwiek i kogokolwiek. 

Przyznam, że i mnie wpadła do głowy myśl, że chyba nawet w tym roku choinki nie kupię. Bo po co? Dla kogo? Dla nas, starych prykow?

Potem walnęłam się w czoło z całej mojej rozsądnej siły. 

A właśnie, że nie! Nie dam się głupim myślom, ani dołującemu nastrojowi.

Choinkę kupię największą z możliwych. A ozdoby przytargam wszystkie. Obwieszę nimi cały dom i jego okolice. I zapalę srylion światełek. 

A potem nakryję pięknie stół, założę obcasy i w towarzystwie zooma podzielę się opłatkiem.

I ani myślę się smucić, rozpamiętywać i snuć czarne scenariusze na przyszły rok. 

Bo jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie wspaniale.

Taki oto buncik ( zdrobnienie od słowa "bunt") się we mnie odezwał.


A teraz do działania. Smacznego, pachnącego.




Pieczona dynią z soczewicą i miękkim serem pleśniowym

(jak zwykle z niezastąpionego "Prosto" YotamaOttolenghi)


1 nieduża dynia hokkaido lub piżmowa

1 czerwona cebula

1 puszka ugotowanej na parze soczewicy (oczywiście możecie sobie igotować soczewicę)

1 ząbek czosnku

1 cytryna, sok i otarta skórka

garść natki pietruszki

garść umytego szpinaku

garść liści mięty

kilka liści szałwii

kilka łyżek oliwy

100 g miękkiego sera z niebieską pleśnią (w oryginale dolcelatte)

3/4 łyżeczki soli, pieprz

Umytą dynię (nie obraną), oczyszczoną z pestek i włókienek kroimy na półksiężyce.

Cebulę kroimy w piórka.

Do dużej miski wkładamy dynię i cebulę. Polewamy 2 łyżkami oliwy. Posypujemy solą, pieprzem i porwaną szałwię. Mieszamy, wykładamy na blachę, wyłożoną papierem do pieczenia i pieczemy w piekarniku nagrzanym do 220 stopni przez 25-30 minut. Warzywa powinny się zrumienić.

Upieczone, wyjmujemy i zostawiamy na 10 minut.

Do odcedzonej soczewicy dodajemy sok i skórkę z cytryny, starty czosnek, resztę ziół, 1 łyżkę oliwy.

Do soczewicy dokładamy  dynię i cebulę. Delikatnie mieszamy, dodając, jeśli trzeba nieco soli.

Rozkładamy danie na talerze i na górę dorzucamy kawałki sera. 

Jeśli uważacie, że same warzywa to nieco skromnie na obiad, upieczcie kawałek łososia w piekarniku, polewając go łyżką masła z odrobiną skórki z cytryny.

W ten sposób podacie piękne, pełnowartościowe danie jesienne.





Smacznego i dbajcie o siebie i innych


wtorek, 22 września 2020

Skąd pochodzi leczo czyli faszerowana kuskusem papryka w wersji wegańskiej

 



Toskańska kartka z kalendarza przywołana z tęsknoty za podróżami.


- Zrobię gulasz!

- Chłopie jest gorąco. 

40 stopni nad basenem nie kieruje myśli ku rozgrzewającym potrawom.

- Ale ja kupiłem już mięso! - zrobię gulasz!

Jaki uparty. W jaki sposób komuś, kto myśli o swoim gulaszu jak o dziewiątym cudzie świata wyperswadować myśl o jego przyrządzeniu. 

Rozumiem w warunkach około polarnych, wśród białych niedźwiedzi  lub przynajmniej białych nocy. Ale dookoła jest dokładnie odwrotnie. Jest zielono, śpiewają cykady, woda w basenie ciepła. A ten tylko gulasz i gulasz. Monotematyczny jakiś. Melonów nam się chce, brzoskwiń a na kolację lekkiego makaronu z czosnkiem a nie mięcha i sosu.

Kiedy okazało się, że nasza nieugiętość nie podlega negocjacjom, padło stwierdzenie: to zrobię leczo.

Czy mnie się wydaje, czy ciągle zostajemy w węgierskich klimatach? 

Lenistwo uśpiło naszą czujność i ani się obejrzeliśmy a na piecu bulgotał gar leczo. 

Zaglądając do lodówki w poszukiwaniu kolejnego prosecco, nie zadawaliśmy sobie trudu zerknięcia w kierunku pieca. A tam się działo! Nasz kolega kroił, szatkował, dosypywał, dolewał, mlaskał: Jeżis, ale to je dobre!

Po całodziennych zapowiedziach, w okolicach kolacji leczo wylądowało na stole. Wieczór z gatunku "teraz mogę umrzeć, tak jest pięknie" nadpłynął subtelnie i nie narzucająco. Najpierw wszystko przykryło złoto, potem niebo poróżowiało a cienie sięgnęły drugiej strony tarasu. Było idealnie. 

I tylko to leczo. Jak pięść do nosa, jak kwiatek do kożucha, jak wół do karety. 

Zapach nijak nie pasował do zapachu pinii i rozmarynu. 

Skoro jednak dało się kuchni węgierskiej zielone światło, to trzeba było tę żabę (o, przepraszam, to leczo) zjeść.

Jedna myśl nie dawała mi spokoju. Dlaczego Słowak tak uparł się by ugotować węgierską potrawę? Bo gulasz, o którym marzył też jest węgierski.

Tajemnica miała swoje wyjaśnienie. Otóż zdaniem naszego kolegi najlepszy gulasz robią Słowacy a Węgrzy od Słowaków zwinęli przepis. Z leczo sprawa ma się podobnie. Najlepsze jest na Słowacji. Kiedy już byliśmy gotowi się do podjęcia dyskusji na temat pochodzenia potraw, nasz Słowak wypalił: a wiecie, że szampan tak naprawdę jest słowacki? Odpadliśmy i od razu pognaliśmy po kolejne prosecco.

P.S.

Zapomniałam o leczo. Po słowacku zaciąga się je rozmąconym jajkiem pod koniec. Tu powinnam wstawić jako ilustrację "Krzyk" Muncha. 

No cóż. Co kraj, to obyczaj. Co kuchnia, to niespodzianka.





Faszerowane papryki w wersji wegańskiej

faszerowana papryka 

papryczki opieczone i obrane ze skóry

3/4 szklanki kuskusu

1 szklanka bulionu lub wrzątku

4 łyżki dobrej, twardej fety (weganie mogą użyć sera bez mleka)

połówka kiszonej cytryny

1 cebula

1 duży ząbek czosnku

2 mała papryka żółta

garść zielonej pietruszki

pół garści świeżej mięty

garść rodzynków

1 łyżeczka mielonego kuminu

pół łyżeczki przyprawy ras el hanout

1 jajko lub dla wegan 2 łyżki zmielonych orzechów nerkowca 

sól i pieprz

Sos:

pasta paprykowa (używamy, tyle ile lubimy)

sos z pieczenia papryki

1 szklanka kremówki lub pół szklanki orzechów nerkowca zalanych ciepłą wodą i zmiksowanych

Jak zrobić:

Kuskus mieszamy z przyprawami i rodzynkami. Zalewamy wrzątkiem lub bulionem (na centymetr ponad poziom kaszy). Przykrywamy i odstawiamy na pół godziny.

Rozgrzewamy grill w piekarniku i opiekamy papryki. Moje są okrągłe ale kształt nie ma znaczenia. Przypiekamy skórkę z każdej strony i wyjmujemy do miski. Szczelnie przykrywamy np. folią spożywczą. Po kwadransie możemy z papryk ściągnąć skórkę i pozbyć się gniazd nasiennych.

Napęczniały kuskus rozdrabniamy widelcem. Dodajemy do  niego przesmażoną cebulę, czosnek, pokrojoną drobno żółtą paprykę, kiszoną cytrynę i zioła. Mieszamy i dodajemy, jeśli trzeba, sól i pieprz. Mieszamy z jajkiem lub zmielonymi nerkowcami, delikatnie dodając pokruszony ser.

Napełniamy ściśle papryczki i układamy w naczyniu żaroodpornym. Polewamy sosem pozostałym z pieczenia papryk i dodajemy 2 łyżki oliwy lub masła.

Wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni i pieczemy około 20 minut.

Wyjmujemy z pieca i ostrożnie zlewamy sos z pod papryk do rondelka. Dodajemy do niego pastę paprykową i śmietankę lub śmietankę orzechową i mieszając, zagotowujemy.

Podajemy papryczki polane sosem i ani nam w głowie słowackie leczo z jajkiem.





Smacznego

piątek, 11 września 2020

Niebieska książeczka i tarta z limoncello i figami




Ty mnie nie naciskaj, bo się w sobie zamknę...

Znacie ten tekst? To Osioł do Shreka.

Kto lubi być naciskany, przymuszany, zobligowany (fuj, ale to obrzydliwe słowo)?

Przymus wywołuje opór. I choć staram się być od kilku lat nie tak grzeczną dziewczynką jak kiedyś, to i tak nie jest łatwo.

Czytałyście (lub czytaliście) Magię Olewania? Jeśli nie macie problemów z olewaniem (tu aż się wewnętrznie kurczę bo grzeczna dziewczynka mówi, że "olewanie" nie to nie jest ładne słowo), to podziwiam i nieco zazdroszczę. 

Mnie kiedyś olewanie nawet by do głowy nie wpadło. 

Grzeczne dziewczynki wychowane przez grzeczne mamusie noszą grzeczne sukienki i grzecznie spuszczają oczęta. Tak mi mówiono. Jako, że naiwność to moje drugie imię, ani mi w głowie było poddawać tę zasadę w wątpliwość. Jakoś mi się w życiu udawało. Ktoś tam mnie oszukał. Ktoś inny wykorzystał moją łatwowierność. Ktoś popukał się znacząco w czoło. A ja tkwiłam na nieugiętym stanowisku, że świat jest piękny, ludzie dobrzy a jednorożce czekają za rogiem. A, i jeszcze wierzyłam, że dobro zostanie nagrodzone a zło ukarane.

Chwila przerwy, bo muszę się przestać śmiać. Z samej siebie. 

Rodzina patrzyła na mnie jak na raroga i rozciągała nade mną, na ile była w stanie, parasol ochronny.

No wypisz, wymaluj, księżniczka w wieży.

Myślę, że pewnego dnia cierpliwość moich najbliższych bliska była wyczerpaniu. Miłość miłością, wyrozumiałość jak najbardziej, ale cierpliwość to nie źródło bez dna.

Skoro logiczne argumenty trafiały w studnię, postanowili wziąć mnie sposobem...na  gwiazdkę dostałam małą niebieską książeczkę, która zmieniła moje życie.

- To można nie iść na imieniny cioci?

- Można powiedzieć "nie" koleżance, która n..ty raz z rzędu pożycza od ciebie twoją ulubioną bluzkę? 

- Można powiedzieć: "nie chce mi się" oglądać kolejną komedię romantyczną z Tomkiem Karolakiem?

O kurcze!  Nie wiedziałam. 

Spróbowałam na początek użyć słowa "nie" w domu. Nieśmiało i nieco półgębkiem. 

I wiecie co? Ziemia się nie zatrzęsła. Nikt nie skonał w męczarniach oburzony moją asertywnością. Mało tego, nikt nawet mojego "nie" nie komentował. Po prostu życie toczyło się dalej, jakby "nie" nie istniało.

Ożesz ty. Czemu ja tego nie wiedziałam wcześniej? Tyle lat zmarnowanych na byciu grzeczną. 

Koniec z tym. Teraz "nie" będę celebrować, pieścić, napawać się i dosładzać. 

Od tego postanowienia minęło sporo czasu. Po pierwszym zachłyśnięciu się wolnością, mogłam zacząć wyciągać wnioski. 

Najważniejsze to zrobić sobie listę osób, których zdanie jest dla ciebie ważne. Możecie się śmiać, ale ja nosiłam w portfelu swoją listę (krótka była). I ona przywracała mnie do pionu, kiedy martwiłam się na przykład, że nie kupiłam kalendarza od kominiarza lub prosiłam tylko o dwa plasterki szynki w sklepie.

Czy kominiarz i sklepowa są na liście? Nie? Wyrzuty sumienia niech spadają.

Po drugie trzeba być czujnym, nie przesadzić z asertywnością. Łatwo zamienić ją w arogancję. A to już całkiem przeciwległy biegun. 

Niebieska książeczka była tylko impulsem do zmian. Wszystko jak w każdej zmianie musi się zacząć w głowie. To trudne, rozumiem. Ale może czasem warto spojrzeć na świat z innej perspektywy. Może zauważymy, że jednak białe jest białe a czarne jest czarne a tęcza to wspaniałe zjawisko przyrody. 

Nagadałam się zupełnie nie na temat. O śliwkach i kiszonkach powinnam pisać. 

Najlepsze rozmowy toczą się przy stole, więc mój wstęp jest jakby uzupełnieniem stołu.

Aha, ta niebieska książeczka to Magia Olewania Sarah Knight. Polecam.

A co gotujemy?

Może dla coś słodkiego?

Wszystko w tej tarcie jest moje ulubione: kruche ciasto (MidnightCookie spróbuj choć raz), limoncello i figi. 






Tarta z limoncello i figami


ciasto kruche- składniki

90 g zamrożonego masła

50 g zimnego smalcu

200 g mąki pszennej

szczypta soli

50 g drobnego cukru

2-4 łyżki lodowatej wody

lodowate ręce


krem z limoncello - składniki

100 g stopionego i wystudzonego masła

pół szklanki kremówki

5 jajek

180 g drobnego cukru

pół szklanki limoncello

skórka otarta z jednej cytryny

pół szklanki mielonych orzechów laskowych

kilka fig pokrojonych w plasterki do położenia na górze

parę łyżek konfitury morelowej do posmarowania fig


kruche ciasto - wykonanie

Mąkę mieszamy z solą i cukrem. Mało ścieramy na grubej tarce wprost do mąki. Dorzucamy pokrojony w kostkę smalec. Kruszymy palcami do uzyskania okruchów. Wlewamy 2 łyżki wody i zagniatamy szybko ciasto w kulkę. Jeśli ciągle się sypie, dodajemy jeszcze wodę. 

Lub: wszystko ładujemy do malaksera i po minucie mamy gotową kulkę ciasta. Kulkę lekko spłaszczamy pięścią by łatwiej nam się ją wałkowało później.

Ciasto wkładamy do woreczka i do lodówki na co najmniej godzinę.

Potem wyjmujemy ciasto z lodówki i z woreczka. Kładziemy na arkuszu papieru do pieczenia i przykrywamy drugim arkuszem.

Tu następuje najtrudniejsza część przepisu. Trzeba mieć krzepę. Rozwałkowanie na placek twardej jak beton kulki nie jest łatwe (podobno można ją zetrzeć na tarce a potem przyklepać do dna). Jeśli macie pod ręką jakieś mocarne ramię, to teraz się przyda. 

Kiedy już udało wam się wypełnić formę (średnica 24 cm) wkładamy formę z ciastem na kolejne pół godziny do lodówki.

Nagrzewamy piekarnik do 200 stopni. Ciasto wyjmujemy z lodówki, przykrywamy papierem do pieczenia i wsypujemy coś by ciasto obciążyć np fasolę, groch, soczewicę, kamyczki. Nie chcemy by ciasto urosło za bardzo. Musi się przecież zmieścić w nim clou przepisu czyli limoncello.

Tak wyposażoną formę wkładamy do piekarnika i pieczemy 10 minut. Teraz zdejmujemy obciążenie z papierem i pieczemy jeszcze 10 minut. 

Wyjmujemy tartę z piekarnika i studzimy.


krem z limoncello - wykonanie

wszystkie składniki pakujemy do miski i krótko miksujemy. Wylewamy na podpieczoną tartę i pieczemy w nagrzanym do 180 stopni piekarniku 30 minut. 

Upieczoną tartę (środek nie może być płynny, może drżeć jak osika ale powinien być jednością) studzimy a potem dekorujemy plastrami fig. 

Figi smarujemy podgrzaną konfiturą morelową (bez farfocli!) i podajemy z uśmiechem.




Smacznego


poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Kalmary w pomidorach i białym winie czyli jak pogodzić rozsądek z tęsknotą

 


Jak spędzacie wakacje? Czy w ogóle koncepcja "wakacje" wchodzi w grę? 

Ja marzę o wakacjach. Chciałabym wsiąść rano do samochodu, wbić adres do nawigacji, zapakować kanapki (zawsze jest tak samo: nie rób kanapek, po drodze coś zjemy. A potem, zaraz za granicami Śląska pada pytanie: a z czym masz kanapki? I jedna po drugiej znikają szybciej niż ja je zrobiłam) i ruszyć.

"Ziemia obiecana jest na końcu pustyni". Moja wakacyjna jest na końcu podróży. Najlepiej we Włoszech.

MMŻ pędzi jakby mu ktoś obiecał, że jeśli dojedzie bez postojów, to wygra sieneńskie Palio . Dobrze, że czasem trzeba zrobić siku. I na szczęście, jesteśmy uzależnieni od kawy. 

Czasem, więc wyłamujemy się z sznurka samochodów i wpływamy na parking pełni nadziei na dobrą kawę i czysty kibelek. Im dalej, tym lepiej. Szczególnie w kwestii kawy. 

Potem jest tylko lepiej. Chmury zostają za nami, a przed przednią szybą pojawia się wielka obietnica. Obietnica słońca, pięknych widoków, powalającego jedzenia i dolce farniente.

Och, jak mi tego brakuje. Tego czekania na wyjazd, pakowania toreb, składania kanapek, miłego dreszczyku na widok tablicy z napisem: Italia, pierwszego espresso przy autostradzie, i widoku odległej florenckiej katedry, widzianej po lewej stronie drogi. 

Jak widzicie dalej w marzeniach nie sięgam. W mojej głowie wciąż jestem w drodze. Obawiam się, że gdybym zagłębiła się w szczegóły, natychmiast spakowałabym walizkę i porywając z pracy MMŻ, ruszyła na południe.

Cóż, dziś w cenie jest rozsądek. Nie wiem, czy zdrowy. Przymiotnik "zdrowy" wypowiadany jest dziś pół szeptem. A i z rozsądkiem często mamy problem. Bo czy rozsądne są tłumy nad morzem? Czy pełne pociągi służą naszemu zdrowiu? Czy urlop za wszelką cenę podyktowany jest zdrowym rozsądkiem? Czy nonszalancja w (nie)zakładaniu maseczek jest rozsądna?

Mamy problem i ze zdrowiem, i z rozsądkiem. I chyba nie jest to stan przejściowy. 

Na razie będąc zdrową, rozsądnie wracam w myślach do poprzednich wakacji. Dobrze, że ludzie mają wyobraźnię i zawsze mogą się nią wesprzeć. Kto ma jej deficyty, niech pogrzebie w smartfonie. Tam na bank znajdzie dowody, że, kiedyś stał np. pod krzywą wieżą w Pizie i robił głupie miny.

No i trzeba pamiętać, że: "wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija".

Przepis powinien nawiązywać do wstępu. Ale czy koniecznie?

Włochy to kraina jedzenia tak dobrego, że gdybym chciała spotkać pana Boga przy kolacji, to szukałabym go w jakieś włoskiej restauracyjce. Trochę mu zazdroszczę, bo będąc w kilku postaciach, mógłby zjeść kilka kolacji jednocześnie. 

Ja skupię się na jednej potrawie. Może moja wieś to nie Italia ale jest i słońce, i piękne widoki. O jedzenie sama zadbam....lub nasi sąsiedzi:))




Kalmary w pomidorach i białym winie

paczka (zazwyczaj) mrożonych kalmarów  czyli jakieś 4-5 sztuk

1 czerwona cebula

1 łodyga selera naciowego

pół szklanki białego wytrawnego wina

4 łyżki dobrej oliwy

garść bazylii

garść pomidorków koktajlowych

kilka suszonych pomidorów

1 łyżeczka peperoncino (lub chilli)

sól, pieprz

Kalmary rozmrażamy, kroimy na kawałki. 

Na patelni rozgrzewamy 2 łyżki oliwy i smażymy pokrojoną w kostkę cebulę. Po kilku minutach dorzucamy pokrojonego selera. Na koniec dodajemy kalmary. Smażymy aż zaczną się zwijać czyli jakąś minutę. Wlewamy wino i gotujemy aż się znacznie odparuje. 

Wtedy dorzucamy pokrojone pomidorki i suszone pomidory. Zmniejszamy ogień, wlewamy ze dwie łyżki wody i wsypujemy przyprawy. Solimy oszczędnie, bo dosolić zawsze zdążymy.Przykrywamy patelnię i na malutkim ogniu gotujemy aż kalmary będą mięciutkie jak masło a pomidory zmienią się w sos. 

Po zdjęciu z ognia wlewamy pozostałe 2 łyżki oliwy i porwaną bazylię. Posypujemy pieprzem. Mieszamy i próbujemy. Jeśli czegoś brakuje, to odpowiedni moment by to naprawić. 

Potem już tylko mlaskanie i wycieranie talerza foccacią. 




Smacznego


środa, 29 lipca 2020

Chleb żytni razowy czyli cytując Trumpa




Czas wziąć się do roboty bo lipiec za chwilę pokaże mi plecy a ja ani jednego wpisu nie uczyniłam.

Zamieszało nam się w świecie, w kraju, w rodzinach i w pracy.
Już nie wiadomo co wzbudzi niechęć, co agresję a co zapewni pierwsze miejsce w wirtualu.
Pogubiłam się wśród haseł, które uważałam za ważne, a którymi dziś niektórzy  wycierają buty.
Mam wrażenie jakby ktoś sztucznie zawrócił rwącą rzekę i ona teraz pieni się i burzy, zalewając coraz większe kawałki przestrzeni.
Nie powiem nic odkrywczego: sami sobie spreparowaliśmy taki a nie inny dzień dzisiejszy.
Żadna asteroida, ET, plan B z kosmosu, krwiożercze pomidory ani wysyp wampirów. Podkładamy sobie nogę koncertowo.
Jakby tego było mało, subtelnie wspiera nas w tym natura. Czy Covid 19  to pierwsze poważne ostrzeżenie?
Widzę jak więzi towarzyskie stają się najpierw luźne a potem rozpływają się jak kot w ciemności.
Część z nas jest po prostu ostrożna, część korzysta z okazji by po prostu zniknąć. Czy wrócimy do siebie?
Kiedy?
Na jak długo?
Na jakich warunkach?
Tęsknota za "tamtymi" czasami przychodzi każdego dnia. Nawet nie wyobrażałam sobie dnia, kiedy słowo "planowanie" przestanie mieć ciężar gatunkowy. Planowanie było podstawą mojego działania. Czas wydawał mi się wymiarem oswojonym.
Lecz jak zaplanować jutro, pojutrze lub przyszły miesiąc?

Może trzeba spróbować stopić się z przyrodą. Ptaki nie planują zakładania gniazd. Nie korzystają z agenta nieruchomości wybierając lokum. Słoneczniki nie zakładają, że jeśli jutro nie będzie słońca, to pójdą posiedzieć w solarium.

Czy można nie planować powrotu dzieci do szkół? Czy można planować powrót dzieci do szkół?
Czy to oznacza, że trzeba być przygotowanym zarówno na "tak" jak i na "nie"?

Macie czasem wrażenie. że myśli zaraz wam się wyleją z głowy i utoniecie w zalewie domniemań?
Ile pytajników dziś użyłam!

Na koniec coś z polityki. Donald Trump nie jest moim ulubieńcem. Hm, nawet wręcz przeciwnie. Lecz jest autorem całkiem mądrego zdania: "Skoro i tak będziesz myśleć, myśl odważnie".
Czyli co? Boże Narodzenie będzie białe i rodzinne. Jesień długa i złota a my wszyscy będziemy  żyli długo i zdrowo.
To póki co pierwszy krok.

W dziedzinie gotowania nic się nie zmieniło. Ciągle musimy jeść, więc przynajmniej w tej domowej dziedzinie na nastąpiła katastrofa.

Dziś pieczemy chleb. Tu mała dygresja. Ile w ostatnich miesiącach się nasłuchałam o pospolitym ruszeniu w pieczeniu chleba. Naród ruszył po mąki i drożdże. Wszyscy mówili i pisali o chlebie.
W naiwności swojej uwierzyłam, że każdy jest dziś mistrzem piekarnictwa. Ha, ha, ha.
Okazało się, że z pieczeniem chleba jest jak pojawianiem się duchów. Wszyscy o nich mówią, mało kto je widział.
Niech mi wybaczy François de La Rochefoucauld. On podsumował w ten sposób historie o prawdziwej miłości.

Może ten wpis będzie przyczynkiem do działania a nie tylko teorii. Tym bardziej, że nie potrzeba tu ani miksera ani pieca chlebowego. Potrzebne będą ręce i kilka składników.



Chleb żytni razowy (łatwizna)


680 ml ciepłej wody (około 40 stopni)
150 ml zakwasu żytniego
oraz

280 g mąki pszennej chlebowej
115 g mąki razowej żytniej
115 g mąki razowej pszennej
60 g słonecznika
60 g siemienia lnianego
60 g otrąb (mogą być mieszane np owsiane i jęczmienne)
1 łyżeczka czarnuszki
12 g soli
podłużna foremka 12 x 30 cm

Zaczynamy od dokładnego wymieszania dwóch pierwszych składników. Następnie wsypujemy resztę składników, oprócz soli, do misy z wodą i zakwasem. Mieszamy i nie martwimy się płynnością naszego przyszłego chleba.
Posiadając mikser z mieszadłem macie całą pracę zrobioną i w czasie kiedy mieszadło odwala za was robotę, wy możecie pomalować oko lub wyskubać włosy z brody.
Mieszacie (ja mieszałam rózgą do ubijania śmietany bo zestaw narzędzi kuchennych, w domu pod lasem, okazał się mizerny) około 10 minut. Potem wsypujemy sól i znów mieszamy 10 minut.
Jeśli robicie to według mojego wzoru czyli używając jedynie własnych mięśni, to możecie sobie zaliczyć na dziś aktywność fizyczną i bez skrępowania pozwólcie sobie na jedną czekoladkę więcej.
Po około 20 minutach mieszania otrzymujemy ciągnące się ciasto, gotowe do włożenia w foremkę.
Formę smarujemy oliwą i wysypujemy płatkami ścianki i dno.
Przekładamy ciasto chlebowe do formy. Formę wkładamy do torby foliowej (fuj!!!) i zostawiamy w ciepłym miejscu aż foremka się nie wypełni rosnącym ciastem.
U mnie trwa to około 4-5 godzin w ciepłej, nagrzanej piecem kuchni. Jeśli rośnie wolniej, to dajcie mu czas. Może rosnąć nawet całą noc.
Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni. Ciasto z góry posypujemy słonecznikiem i umieszczamy w piekarniku.
Pieczemy 1 godzinę i 15 minut.

Chleb razowy w tym wykonaniu jest tak dobry, że od 4 tygodni nie jemy niczego innego i nie piekę niczego innego.




Smacznego

sobota, 20 czerwca 2020

Ciasto czekoladowe z musem wiśniowym czyli ptaszęta niebieskie




Aby zrobić zdjęcie do dzisiejszego wpisu, musiałam zaliczyć dziś wyprawę na targ.
Czereśnie były mi potrzebne. Co prawda ciasto jest z musem wiśniowym, ale kto by tam zwracał uwagę na takie niuanse, tym bardziej, że wiśnie póki co jeszcze w powijakach.

Czereśnie zatem miały pełnić rolę wiśni.
Wczoraj wieczorem wszystko sobie zaplanowałam (należę do tych, co zawsze muszą mieć plan). Czereśnie różowiły się na drzewkach; dużo ich nie było ale by pełnić rolę ozdóbki w zupełności by wystarczyło. Nie miałam zamiaru napełniać nimi słoików.

Deszcz lał zupełnie obojętny na moje plany i pomyślałam sobie, że w takich warunkach wodnych czereśnie są zupełnie bezpieczne. Co może im zagrozić? Huragan? Nagłe oblodzenie? Piorun z jasnego nieba?
Przecież nawet łasy na sąsiedzkie dobroci sąsiad siedzi w domu i zagryza palce ze złości.
Jednego nie wzięłam pod uwagę: ptasząt niebieskich. Im deszcze, susze, moje modły i zaklęcia są najzupełniej obojętne. One nie czekają aż czereśnia z rumieńca przejdzie w zaawansowany pąs. One są żarłoczne jak szarańcza. One zostawiają po sobie "spaloną ziemię i kości" czytaj gołe gałęzie i pestki na ziemi.
Między jedną chmurą a drugą postałam przed drzewkami dziś z rana jak żona Lota. Obrazek pod tytułem "widok na zeżarte marzenia"rozciągał się przede mną w romantycznej mgiełce.
Ciasto było gotowe. Tylko przysłowiowej wisienki mi brakowało. A ta wraz ze świtem zniknęła w jakiejś sójkowej czy kosowej paszczy.
Nie miałam w planach wędrówki na targ. A już na pewno nie w deszczu i okolicach godziny 10.00. O tej porze na targu następuje koncentracja całej okolicy. I czy wirus czy deszcz, ludziska tłoczą się zarówno przy stoiskach ze skarpetkami jak oglądając kojce z ptactwem.
Truskawki wyrywano sobie jak karpie przed wigilią  w latach 80-tych. Parasol obijał się o parasol, maseczki gremialnie zostały w domach, a kultura osobista wyparowała wraz z  ostatnią paróweczką hrabiego Barry Kenta. Oszołomy żądne wymiany poglądów głośno akcentowały swoje uwielbienie bądź pogardę do poszczególnych kandydatów na...
Całkiem wesoło się zrobiło. Powietrze mokre, twarze nieosłonięte, dyskusje na granicy wrzenia.
Nie wybrzydzałam, w dyskusjach ludowych nie chciałam brać udziału  a nagłego rzucenia sobie w ramiona przedstawicieli dwóch wrogich obozów nie podejrzewałam. Już raczej do gardeł. Pierwsze wiśnie z brzegu zapakowałam do torby i wróciłam do domu.

Ciasto zostało skończone. Moja próżność zaspokojona. MMŻ przysięga, że czy z wisienką, czy z czereśnią, czy bez którejkolwiek z niej, ciasto i tak jest świetne.
Jeśli macie w zasięgu czereśnie lub wiśnie i nie dybią na nie żadne pierzaste harpie, korzystajcie z nich i upieczcie ciasto z kremem wiśniowym.
A jeżeli macie podobne do moich problemy w najeźdźcami, kupcie czereśnie na targu, lub (co najbezpieczniejsze) kupcie woreczek wiśni mrożonych.




CZEKOLADOWE CIASTO Z MUSEM WIŚNIOWYM

1/3 szklanki oleju słonecznikowego
1/4 szklanki wody
pół szklanki cukru
2 łyżki kakao
Wszystkie składniki umieszczamy w rondelku. Mieszamy, zagotowujemy i odstawiamy do wystudzenia.
Następnie po wystudzeniu dodajemy:
3 jajka, osobno białka, osobno żółtka
1/4 szklanki drobnego cukru
3/4 szklanki mąki pszennej
pół łyżeczki proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody oczyszczonej
Ubijamy białka jak na bezę. Dosypujemy, wciąż ubijając, cukier. Potem dodajemy żółtka, ciągle ubijając.
Masa powinna trzykrotnie powiększyc swoją objętość. Teraz wąską strużką wlewamy do napowietrzonej masy wystudzoną część kakaową. Mieszamy dokładnie. Przesianą mąkę z sodą i proszkiem wsypujemy do masy jajeczno kakaowej. Delikatnie, ale dokładnie łączymy obie części.
Formę wykładamy papierem do pieczenia i wlewamy do niej ciasto.
Pieczemy w 180 stopniach około 40 minut lub do suchego patyczka.
Wystudzone ciasto kroimy na dwa blaty.
MUS WIŚNIOWY (czereśniowy, jagodowy, truskawkowy...)
800 g wiśni
6 łyżek brązowego cukru
1 łyżka soku z cytryny
1 galaretka wiśniowa lub adekwatna do smaku owoców
150 g mascarpone
100 ml kremówki

Wiśnie zagotowujemy z cukrem. Zdejmujemy z ognia i wsypujemy galaretkę. Dobrze mieszamy by galaretka się rozpuściła. Studzimy i miksujemy z grubsza. Kawałki owoców są mile widziane.
Wystudzoną galaretkę owocową umieszczamy w lodówce by nieco stężała.
Ubijamy śmietanę z mascarpone. Dodajemy lekko tężejącą galaretkę wiśniową. Miksujemy do połączenia się składników.
Dolny blat ciasta nasączamy likierem wiśniowym. Wykładamy cały mus i przykrywamy drugim blatem ciasta. Wkładamy do lodówki.
Przygotowujmy czekoladową polewę:
100 g deserowej czekolady
100 ml kremówki.
Mocno podgrzewamy kremówkę. Zdejmujemy z pieca i wrzucamy do śmietany połamaną czekoladę. Po 5 minutach mieszamy do otrzymania gładkiej polewy czekoladowej.
Wylewamy na ciasto, wyrównujemy powierzchnię i ponownie wkładamy do lodówki.
Do dekoracji używamy wiśni lub czereśni. Byle nie z narażeniem zdrowia bądź życia.

Smacznego



niedziela, 31 maja 2020

Zrób sobie dziecko czyli sposób na nudę i sernik brzoskwiniowy




Jeżeli twoje życie płynie spokojnie, meandrując wokół spraw codziennych a ty łapiesz się na myśli, że może by tak nieco pieprzu dodać do swojej egzystencji, mam dla ciebie radę: zrób sobie dziecko!

Na początku niewiele kosztuje (zanim się pojawi) (no, może witaminki), a ty myślisz o nim jedynie w kategorii pozytywów.
Chcesz jazdy bez trzymanki? Zrób sobie dziecko.
No, może nie samodzielnie, bo dobrze jest potem ten nieokiełznany żywioł próbować ujarzmić we dwójkę a najlepiej we czwórkę lub ósemkę.

Jeśli pożądasz doznań ekstremalnych i zerkasz w kierunku zdobyciu korony świata lub  freedivingu, mam dla ciebie propozycję: zrób sobie dziecko.
Dziecko to gwarancja rozrywki całodobowej...całorocznej...całożyciowej.

Nie ma karty gwarancyjnej i nie da się go zwrócić ze względu na wady ukryte.
Nie można go wymienić na towar zbliżonej wartości lub za drobną dopłatą.

Kiedy już zrobisz (zrobicie) sobie dziecko, będziesz je miała na zawsze. I to dziecko będzie z całych sił dostarczało ci atrakcji. Zadba o twoje zdrowie psychiczne, ustali twój grafik, zapanuje nad godzinami snu.
Będzie szlifować twoją cierpliwość i możliwości jak diament.
Będzie lepsze niż sesja u psychoanalityka bo bez kładzenia się na kozetce poznasz najmroczniejsze zakamarki swojego "ja". Ba, sprawi, że spojrzysz na siebie z podziwem mówiąc: jak ja dałam (dałem) radę.
Tak, dziecko jest źródłem nieustającej uwagi. Rodziców. Wiek nie ma tu nic do rzeczy. Czy smarkacz ma trzy lata czy pięćdziesiąt trzy skupienie rodziców jest podobne. Jedynie zakres niespodzianek z wiekiem rośnie.

Kiedy ci się wydaje, że spakowawszy ostatnią walizkę (to się nigdy nie dzieje, bo zawsze zostają jakieś pudła) udającego się w siną acz optymistyczną dal potomka pod twój dach zawitają upragnione zen i błogość, miej się na baczności.
Dziecko znikające z oka nie oznacza braku kłopotów. Raczej odwrotnie.
Kiedy już rozterki i niepokoje wieku młodzieńczego udało się pokonać jak wcześniej świnkę i różyczkę, nie upajajcie się wolnością. Dziecko potrafi.
Nic bardziej mylnego niż wiara w to, że dorosłe dziecko to koniec problemów.

Umiejętność wprawiania rodziców w osłupienie dzieci dostają chyba w pakiecie z umiejętnością oddychania.
I choćbyś nie wiem jak był przygotowany na niespodzianki, choćbyś nie wiem ile par oczu wyhodował sobie dookoła głowy i tak dziecko cię zaskoczy.

Hm, po namyśle stwierdzam, że to żadne odkrycie. Wszyscy byliśmy lub jesteśmy dziećmi.
Tylko, że niektórzy z nas są też rodzicami.
O tak, dziecko potrafi.
Dziecko to gwarancja nieskończonego rozwoju. Żeby za nim nadążyć musisz stale być czujnym.

I w tym wszystkim oczekuje miłości bezwarunkowej. Masz kochać, nie poddawać w wątpliwość. I co najważniejsze: nie popełniać błędów.

Powiedzcie  czy może być trudniejsze zadanie do wykonania? Zadanie na całe życie. Zadanie, z góry skazane na niepowodzenie. Ponieważ nikt a już szczególnie rodzice nie są doskonali.

Z okazji Dnia Dziecka: kochane Dzieci, rodzic też człowiek. Miejcie to na uwadze. Czasami.



Sernik brzoskwiniowy np na Dzień Dziecka

Co musimy mieć....

spód do sernika:

200 g ciastek zbożowych
20 g wiórków kokosowych
70 g masła, roztopionego

Wszystko razem miksujemy i wykładamy na spód formy (średnica 23 cm). Dociskamy np szklanką i wstawiamy na 10 minut do piekarnika nagrzanego do 180 stopni.
Wyjmujemy i studzimy.

część serowa:

250 g mascarpone
500 g serka śniadaniowego (piątnica, turek, philadelphia lub podobny)
200 ml słodzonego mleka skondensowanego
100 g kwaśnej śmietany 18%
450 g zmiksowanych brzoskwiń
3 duże jajka
3 łyżki skrobi ziemniaczanej
1 łyżka mąki pszennej

część śmietanowa:

250 g gęstej kwaśnej śmietany 18%
2 łyżki cukru pudru
oraz
100 g zmiksowanych brzoskwiń
1 łyżka cukru pudru
1 łyżeczka soku z cytryny

Co musimy zrobić....

Dokładnie mieszamy składniki polewy śmietanowej.
W osobnej misce dokładnie mieszamy składniki musu brzoskwiniowego na serduszka.

Pamiętajcie by wszystkie składniki były w temperaturze pokojowej.
W przypadku serników praca to łatwizna. Wkładamy wszystkie składniki do misy i mieszamy do połączenia się składników.
Przelewamy do formy (o średnicy 23 cm) z podpieczonym spodem. Formę owijamy folią aluminiową. Pieczemy w kąpieli wodnej czyli formę wkładamy na blaszkę napełnioną gorącą wodą. Woda powinna sięgać połowy formy z ciastem.

Pieczemy w temperaturze 170 stopni około 50 minut. Ciasto nie powinno po upieczeniu być rzadkie. Powinno przy poruszeniu formą delikatnie drżeć.

Na kwadrans przed końcem pieczenia wylewamy na powierzchnię sernika (ostrożnie bo gorące) kwaśną śmietanę. Rozprowadzamy ją równo i robimy kropki (np łyżeczką) z musu brzoskwiniowego. Patyczkiem do szaszłyków zataczamy kółka przed brzoskwiniowe kropki by uzyskać efekt serc.
Ponownie umieszczamy sernik z piekarniku i pieczemy jeszcze 15 minut.

Upieczony sernik wyjmujemy z kąpieli wodnej i studzimy.
Wystudzony wstawiamy do lodówki.





A potem jemy. Smacznego


czwartek, 30 kwietnia 2020

Co zostaje w głowie czyli nieobecny tort weselny




Dziecko mi za mąż wyszło. W styczniu. W sposób szalony i nieoczywisty. W wietrzne, zimowe szkockie popołudnie. Z błyskiem szaleństwa. Pięknie, intymnie i romantycznie. Na przekór wszelkim tradycjom. Szczęśliwie.



Dziecko planowało podróż poślubną. Może by gości zaprosiło na mini przyjęcie weselne. Pod włoskim niebem. Mogło być swojsko, smacznie, nietuzinkowo po prostu. Mogło być wiosną.

Byłby tort piękny jak żaden inny. Pewnie wisiała suknia z gołymi plecami i długim trenem. Miało być spotkanie na szczycie czyli teściów.

Samoloty jeszcze latały, hotele przyjmowały rezerwację, głośno śmialiśmy się w kawiarniach.
A potem świat zrobił salto.

Najpierw odpadła, tak na wszelki wypadek, podróż poślubna do Azji. Bo a nuż loty odwołają... Odwołali.

Potem siła wyższa wytarła z grafiku wycieczkę nieco bliżej (tak, na otarcie łez).
Na koniec marzenie o imprezie weselnej pod niebem Italii rozwiało się jak mgła poranna.

Ostatnim pozytywnym momentem w tym roku był szkocki ślub. W styczniu.

No, może jeszcze tort weselny...próbny.
Tort ćwiczyłam z uporem i wizją.
Tylki, tutki, rękawy, barwniki, talerze obrotowe, podkładki, koronki, różyczki, kremy na bazie i bez bazy.
I po co to?
I zaraz przypomniała mi się reklama banku jakiegoś, chyba, z panem Woronowiczem, chyba, gdzie on bierze kredyt na naukę francuskiego bo, chyba, sommelierem chce zostać. I  nic z kursu winiarskiego nie wychodzi ale umiejętność posługiwania się francuszczyzną zostaje.

Czyli są straty i zyski. Zysk, pozostający w głowie to zysk wymierny. Nauka francuskiego, pieczenia chleba czy robienia dekoracji z kremu maślanego są jak jazda na rowerze i przeklinanie.
Zostają na całe życie. Czyli żaden czas przeznaczony na poznanie czegoś nowego nie jest stracony.

Tort zrobiłam. Nie napiszę "upiekłam" bo nie o upieczenie tu chodziło. Tort a szczególnie tort weselny trzeba skonstruować.
Uwielbiam moment, kiedy następuje prezentacja dzieła. W końcu cukiernik powinien być artystą więc o swoim produkcie myśli w kategoriach dzieła. Niby nic, niby takie tam ciasto a tu...voila!
A ego moje pławi się w komplementach i samozadowoleniu.

Więc najpierw był ślub (taki wymarzony) na chwilę przed wybuchem szaleństwa.  Potem był tort (cóż z tego, że próbny i po ślubie), były obrączki (nieco spóźnione).
Cała reszta musi poczekać. Może już za rok....uda się wrócić do tego samego nastroju, klimatu. momentu.  Byle by byli szczęśliwi...i zdrowi.

A tort?
Oto dowody na jego istnienie. Jeśli ktoś jest ciekawy z czego i jak, służę pełną informacją.






Pięknej, mimo przeciwności losu, majówki

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Zakiszony, zakiszona, zakiszone czyli kimchi i nie tylko




Kisiłam już ogórki i rzodkiewkę(sezonowo), marchewkę, buraki (wciąż i wciąż), pomidorki (tylko w latem), mąkę żytnią razową na żurek, mąkę pszenną razową na chleb, cytryny (och, ten Yotam!), no i kapustę.
Już kiedyś polecałam wam kimchi ale teraz, kiedy pożądliwie patrzymy na każdy fragment zieleni dobrze jest wrócić do kiszonek.
Ta ostatnia cieszy się w moim domu popularnością dorównującą papierowi toaletowemu w ostatnich dniach. Znika w podobnym tempie. I choć lubimy kiszoną kapustę w wielu odsłonach za wyjątkiem kapuśniaku i bigosu, to na pierwsze miejsce wysuwa się ostatnio kimchi.
Jemy słoik za słoikiem  i najeść się nie możemy. Smakuje nam i już. Ostre toto jest jak przedsionek piekieł,  śmierdzi jak najprzedniejszy rozkładający się ser. Ale jak smakuje!

Otwarcie słoika jest nieporównywanym z niczym innym przeżyciem estetycznym. Ekstatycznym.
"Śmierdzi toto jak dno beczki" - pamiętacie ten fragment. Dotyczy co prawda niewinnego zwierzątka w kropeczki ale gdyby autor spróbował choć raz wyziewów ze słoika z kimchi, nigdy biedronka nie zostałaby opisana jako "dno beczki".

Kiedyś już, chyba przy okazji gotowania dhala, wspominałam żeby nie sądzić po pozorach. Coś, co wygląda mało instagramowo, przy bliższym poznaniu okazuje się bramą do  nieba.
Z kimchi jest podobnie. Chociaż wzbudza uczucia skrajne. Jedni porzucają ją z odrazą po pierwszej randce a inni przysięgają jej miłość do grobowej deski.
Nietrudno się domyślić, że należymy do tych drugich.

By nie było nudno (w końcu to tylko kapusta, prawda?), dorzucam przepis na placki z kimchi. Muszę jednak przyznać, że w drugiej propozycji to nie placki są gwiazdą a sos do nich. Można go zjeść nawet z kawałkiem tektury i jestem przekonana, że tektura byłaby pyszna;)

Jako, że siedzimy w domu (w większości), gotujemy, smażymy i pieczemy, może rzućmy okiem na przepis o kiszeniu.
Dochodzą do mnie narzekania, że a to spódnica się skurczyła, a to skarpetę trudno naciągnąć. Może pieczmy mniej a kiśmy więcej? Byśmy sami nie skiśli.

Zanim zerwiemy pierwszą fasolkę czy pochylimy się nad pierwszą truskawką, wyjmijmy ze słoika kawał  bomby witaminowej i jedzmy bez wyrzutów sumienia.



kimchi przepis 3

1 kapusta pekińska
4 łyżki soli, najlepiej niejodowanej
6 ząbków czosnku
kawałek imbiru wielkości kciuka
2 łyżeczki cukru pudru
2 łyżki koreanskiej pasty paprykowej gochujang (Marzyniu, podzielam twoją radość)
1 biała rzepa
1 marchewka
 zielonych cebulek
Czasami dodaję element na wskroś śmierdzący czyli 1 łyżkę pasty krewetkowej ale i bez niej ta kiszonka ma moc.

Umytą kapustę pekińską kroimy na około 4 centymetrowe kawałki. Posypujemy  solą i dokładnie mieszamy. Ugniatamy kapustę z solą  parę minut i zalewamy zimną wodą. Zostawiamy w lodówce na 2 godziny.

Odcedzamy dokładnie a potem wyciskamy z kapusty resztę wody.

Przygotowujemy pastę. Pastę gochujang, czosnek, imbir, cukier, ewentualnie pastę krewetkową dokładnie mieszamy.

Rzepę i marchew po obraniu kroimy w cienkie słupki lub ścieramy na średniej tarce. Dodajemy do kapusty. Dokładamy pastę i z grubsza posiekaną zieloną cebulkę.

Mieszamy dokładnie (rękawiczki są wskazane), ugniatając wszystko i wkładamy ciasno do słoja. Zakręcamy i zostawiamy w pokojowej temperaturze na 3-5 dni.
Po tym czasie otwarcie słoika powinno spowodować poruszenie wśród członków rodziny zarówno zapachem jak i intensywnym ślinotokiem.

oraz:



placki z kimchi z sosem bardzo sojowym  (z książki "East" Meera Sodha):

200 g kimchi
80 g mąki ryżowej
80 g mąki pszennej
1 łyżeczka soli
100 g tofu, odsączonego i pokrojonego w cienkie plasterki
garść kiełków sojowych
garść szpinaku
zielona cebulka
sos:
3 łyżki ciemnego sosu sojowego
2 łyżki oleju sezamowego
1,5 łyżki octu ryżowego
1 łyżeczka płatków chilli
1 łyżeczka prażonych ziaren sezamu

Kimchi mocno wyciskamy z soków. Kroimy na mniejsze kawałki. Po odciśnięciu powinniśmy otrzymać około pół szklanki płynu. Jeśli mamy mniej, najwyżej dolejemy wody.

W misce mieszamy wodę z kimchi, mąki, sól, tofu, cebulkę, kiełki i kimchi. Mieszamy jak masę na placki ziemniaczane. Odstawiamy na 10 minut.

W tym czasie przygotowujemy sos i szpinak.
Szpinak myjemy, osuszamy i  z grubsza kroimy w paski.

W miseczce mieszamy składniki sosu. Jedną łyżką sosu polewamy szpinak.

Rozgrzewamy łyżkę oleju na patelni. Smażymy placki z kimchi dokładnie w taki sposób jak w przypadku wspomnianych placków ziemniaczanych. Z obu stron na złoto.
Usmażone odkładamy na ręczniki papierowe by pozbyć się tłuszczu.
Jeszcze ciepłe podajemy na talerzach posypane szpinakiem. Obok stawiamy miseczkę z sosem do maczania placków.

I wierzcie mi. Placki wylecą wam z głowy zanim zdążycie pozmywać ale za sos....to zupełnie inna historia. Ten zostanie z wami na zawsze.


Smacznego

sobota, 28 marca 2020

List z przyszłości

Kochani moi.

Powinnam zniknąć i dać upust swoim emocjom w zupełnie innym miejscu.
Tu jest miejsce dla ciasteczek, czekoladek, sznycelków i klopsików.
Ale z drugiej strony, jesteśmy w większości myślącymi istotami. I nawet gotując carbonarę nie wyłączymy myślenia.
Pozwolę sobie na kolejną przerwę w gotowaniu i uraczę was listem, który został opublikowany w piątkowym Guardianie.
https://www.theguardian.com/world/2020/mar/27/a-letter-to-the-uk-from-italy-this-is-what-we-know-about-your-future

Przeczytajcie go bo to list z naszej przyszłości:

List z Włoch do Europejczyków

Znana pisarka włoska Francesca Melandri, która jest zamknięta od prawie trzech tygodni w Rzymie z powodu wybuchu covi 19, napisała list do Europejczyków z "naszej przyszłości", zakreślając zakres emocji, jakich przyjdzie nam doświadczyć w nadchodzącym czasie.

"Piszę do ciebie z Włoch, a to znaczy, że piszę do ciebie z twojej przyszłości. My  jesteśmy teraz tu, gdzie ty będziesz na kilka dni. Wykresy epidemii wskazują, że jesteśmy spleceni w jednym tańcu.
My jesteśmy ledwo kilka kroków przed wami na ścieżce czasu, tak jak Wuhan był przed nami kilka tygodni temu. Obserwujemy was, ponieważ wy zachowujecie tak, jak my wcześniej.
Przytaczacie te same argumenty, jakie my mieliśmy niedawno, od tych którzy ciągle powtarzali, że to "tylko grypa, o co to całe zamieszanie" do tych, którzy już zrozumieli.
Jako, że patrzymy na was teraz, z waszej przyszłości, wiemy, że wielu z was,  zamkniętych w swoich domach, jak wam zalecono, cytowało Orwella a niektórzy również Hobbsa.
Lecz wkrótce będziecie zbyt zajęci czym innym.
Przede wszystkim, będziecie jeść.
Nie tylko dlatego, że będzie to jedna z ostatnich rzeczy jakie ciągle możecie robić.
Znajdziecie dziesiątki grup społecznościowych z poradami, jak spędzić ten czas w owocny sposób. Zapiszecie się do wszystkich i porzucicie całkowicie po kilku dniach.
Wyjmiecie z półki całą swoją literaturę apokaliptyczną lecz za chwilę dojdziecie do wniosku, że nie macie na nią ochoty.
Znowu będziecie jeść. Przestaniecie dobrze sypiać. Zaczniecie pytać samych siebie co się dzieje z demokracją.
Nie będziecie umieli oderwać się od mediów społecznościowych: Messengera, WhatsAppa, Skypa, Zooma...
Zatęsknicie za swoimi dorosłymi dziećmi a świadomość, że nie wiecie, kiedy znowu je zobaczycie odczujecie jak cios w brzuch.
Stare urazy i nieprzyjemności wydadzą się nieistotne.
Zadzwonicie do ludzi, do których obiecywaliście sobie, że już nigdy się nie odezwiecie, z pytaniem: jak sobie radzicie.
Wiele kobiet zostanie pobitych w swoich domach.
Zaczniecie się zastanawiać co się dzieje z tymi ludźmi, którzy nie mogą zostać w domach, ponieważ ich nie posiadają.
Będziecie się czuli bezbronni na pustych ulicach, idąc do sklepu, szczególnie jeśli jesteście kobietami. Zadacie sobie pytanie czy w ten sposób upadają społeczeństwa. Czy to naprawdę dzieje się tak błyskawicznie? Spróbujecie o tym nie myśleć a kiedy wrócicie do domu, znów zaczniecie jeść.
Przybierzecie na wadze. Zaczniecie szukać programów fitnessu online.
Będziecie się śmieć. Będziecie się dużo śmiać. Będziecie mieć wisielczy humor, o jaki siebie nie podejrzewaliście. Nawet ludzie, którzy zawsze wszystko brali na poważnie, zaczną zastanawiać się nad absurdem życia, świata i całej reszty.
Będziecie umawiać się w kolejkach do sklepów ze swoimi przyjaciółmi i kochankami, by na krótko zobaczyć ich osobiście, zachowując jednocześnie zasady dystansu społecznego.
Policzycie wszystkie rzeczy, których nie potrzebujecie.
Prawdziwa natura ludzi wokół was ujawni się z całą otwartością. Będą i miłe niespodzianki, i przykre rozczarowania.
Literaci, którzy byli wszechobecni w wiadomościach, znikną. Ich opinie przestaną mieć znaczenie.
Niektórzy schronią się w swoich racjonalnych wyjaśnieniach, lecz one będą tak pozbawione empatii, że ludzie przestaną ich słuchać.
Ludzie, na których dotąd nie zwracaliście uwagi, okażą się uspokajający, hojni, pragmatyczni i godni zaufania.
Ci, którzy proponują wam postrzeganie obecnego bałaganu jako szansy na uratowanie planety pomogą wam spojrzeć na sprawę z szerszej perspektywy. Okaże się również, że są oni obecnie wyjątkowo irytujący: to miło, że planeta oddycha teraz swobodniej, bo zmniejszyła się o połowę emisja CO2, ale jak zapłacicie rachunki w przyszłym miesiącu?
Nie będziecie potrafili zrozumieć czy bycie świadkiem narodzin nowego świata jest wydarzeniem doniosłym czy nędznym.
Będziecie grać muzykę ze swoich balkonów i trawników. Kiedy widzieliście nas śpiewających arie operowe z balkonów, myśleliście: och ci Włosi! Ale my wiemy, że wy też zaśpiewacie podnoszące na duchu piosenki. I kiedy już wykrzyczycie z okna swoje: Ja przetrwam! my będziemy patrzeć na ciebie i kiwać głowami podobnie jak mieszkańcy Wuhan, którzy robili to samo w lutym, obserwując nas.
Wielu z was będzie zasypiać przysięgając, że pierwszą rzeczą jaką zrobicie gdy skończy się blokada, będzie rozwód.
Wiele dzieci zostanie poczętych.
Wasze dzieci będą uczone online. Będą okropnym utrapieniem; lecz dadzą wam też radość.
Seniorzy będą nieposłuszni jak krnąbrne nastolatki: będziecie musieli walczyć z nimi by nie wychodzili na zewnątrz, nie zarażali się i nie umierali.
Będziecie próbowali nie myśleć o samotnych zgonach na OIOMie.
Będziecie chcieli pokryć płatkami róż ślady stóp wszystkich pracowników medycznych.
Powiedzą wam, że społeczeństwo jest zjednoczone we wspólnym wysiłku, że wszyscy płyniecie w tej samej łodzi. I to będzie prawda. To doświadczenie zmieni wasze postrzeganie siebie jako części większej całości.
Klasa społeczna ma jednak znaczenie. Zamknięcie w ładnym domku z ogródkiem nijak się będzie miało do zamknięcia w przepełnionym mieszkaniu.
Nie będziecie w stanie pracować w domu ale nie będziecie też mogli zniknąć z biura.
Ta łódź, na której będziecie żeglować aby pokonać epidemię, nie będzie wyglądać tak samo dla wszystkich ani nie będzie taka sama dla wszystkich. Ona nigdy taka nie była.
W pewnym momencie zdacie sobie sprawę, że to was przerasta. I zaczniecie się bać. Będziecie się dzielić swym strachem z innymi lub zamkniecie go w sobie by nie obciążać nim innych.
Znowu będziecie jeść.
My żyjemy we Włoszech i właśnie to wiemy o waszej przyszłości. Ale to tylko wróżby na małą skalę.
Jeśli rzucimy okiem na dalszą przyszłość, która jest nieznana zarówno nam i jak i wam, możemy tylko powiedzieć: kiedy to wszystko się skończy, świat już nie będzie taki sam."

Pozdrawiam wszystkich, życzę zdrowia i cierpliwości
Spokojnej nocy

czwartek, 19 marca 2020

Z mojego podwórka i ziemniaki w kokosowej prażonej posypce




Widzę, że po dwóch dniach pustki na ulicach, moi ukochani miejscy sąsiedzi postanowili skorzystać ze słońca. Dzieci, wózki, babcie na ławeczkach, spacerki po skwerku.
Dwa poprzednie dni musiałam sprawdzać czy świat jeszcze trwa. Moje centrum miasta było ciche i spokojne jak w niedzielne, wiosenne przedpołudnie.
Tylko przez dwa dni. Dziś już wszystko wróciło do normy.

Aż miałam ochotę wyjść na balkon i wrzasnąć czy się na rozumy pozamieniali. Nie wiem czy to głupota, bo chyba nie niewiedza czy nieświadomość. Trąbią o ograniczeniu kontaktów we wszystkich możliwych źródłach. A zawsze znajdą się idący pod prąd.

Moja szanowna Matka (wiek zdecydowanie zaawansowany) mówi do nas w niedzielę:
- śmieci wyrzuciłam i byłam zdziwiona, że tak cicho dookoła.
- jak to śmieci!!! Jak to wyrzuciłaś!!! Przecież wiesz, że ci nie wolno!!!
- ale ja to zrobiłam jak już było ciemno...
Mnie się ciemno przed oczami zrobiło. Czy to znaczy, że jest podejrzenie, że po ciemku wirus nie działa? Ślepnie? Idzie spać? Czy po prostu jest zdezorientowany?
Matko moja, zaraz ci klucze z domu odbiorę.
Na szczęście rodzicielka moja już jest grzeczna i nosa z domu nie wyściubia.

Seniorzy, proszę was, mamy już wystarczająco dużo do myślenia: praca, podatki, ZUS-y, komunie, śluby. O planowaniu przyszłości nie wspomnę. Pomóżcie nam i pozwólcie, żebyśmy się nie musieli o was martwić.
Siedzenie w domu na dłuższą metę może być wkurzające (na razie siedzimy tylko kilka dni), ale dla nas to optymistyczna gwarancja, że jesteście w miarę bezpieczni.

Porobiło się. Zdecydowanie.
Kiedy kończyłam wpis w grudniu nawet mi przez myśl nie przeszło, że powrót do bloga nastąpi w tak dramatycznych okolicznościach.

Podobno w Chinach w czasie kwarantanny i zakazu wychodzenia z domów popularność programów kulinarnych wzrosła jak fala tsunami.

Jeśli już mamy się plątać po domu, to może nie bierzmy się nagle za wychowywanie dzieci czy współmałżonka, a wyjmijmy mąkę (mam nadzieję, że wasz sklep miał ją w ofercie) i ubrudźmy sobie rączki w sposób produktywny. Może jakieś bułeczki? Albo ciasteczko?

A może wróćmy do obiadów trzydaniowych. Na chwilkę, oczywiście. Aby za jakiś czas było co z nostalgią wspominać: a pamiętasz jak w czasach zarazy zrobiłeś na obiad policzki w czerwonym winie? Lub placki ziemniaczane jak u mamy?

Bo przecież stan oblężenia nie będzie trwał wiecznie.
A póki trwa, dbajmy o siebie i najbliższych i tych nieco dalszych.
Jeśli upieczesz bułeczki, pomyśl, że może na pietrze jest ktoś, z kim możesz się podzielić.
Dzisiaj drobne gesty są na wagę wielkich przysług. I wszyscy potrzebujemy wsparcia. Wszyscy potrzebujemy czułości. Pomagajmy innym, dbajmy o bezpieczeństwo i mimo wszystko cieszmy się wiosną. Bo ona przyszła. Zauważyliście?

Czy wypada zamieszczać wpis kulinarny, kiedy wokół tylko złe wiadomości i powaga?
Trzeba! Każde działanie podnoszące na duchu jest wskazane. Nie lubisz gotować? Czytaj. Nie umiesz czytać? Rysuj!
Nigdy nie miałeś kredki w dłoni? Zrób porządek w albumie ze zdjęciami.

W mojej kamienicy wszyscy złapali za wiertarki. I mimo, że przeszkadza to w słuchaniu muzyki, nie narzekam. Wszyscy jesteśmy zamknięci....no, może oprócz tych, co na skwerku.

Zapraszam na ziemniaki inne niż wszystkie czyli ziemniaki z prażonymi wiórkami kokosowymi (New potato serunding wg Meera Sodha z książki East).






ziemniaki z prażonymi wiórkami kokosowymi 
na cztery porcje

750 g niedużych obranych ze skórki ziemniaków (już niedługo będą młode)
olej
sól
2 duże szalotki, drobno posiekane
3 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę
0,5 łyżeczki kuminu mielonego
1 łyżeczka mielonej kolendry
2 łyżeczki pasty tamaryndowej
40 g wiórków kokosowych
60 g niesolonych orzeszków ziemnych

Ziemniaki gotujemy w osolonej wodzie. Ugotowane odcedzamy i zostawiamy na parę minut by nieco przeschły.
W czasie, kiedy ziemniaki się gotują przygotowujemy prażoną posypkę kokosową czyli serundeng.
Rozgrzewamy olej na patelni, wrzucamy szalotkę i czosnek. Smażymy 5 minut aż zaczną zmieniać kolor przy brzegach. Dodajemy kumin i kolendrę, pół łyżeczki soli i pastę tamaryndową.
Mieszamy i smażymy 2 minuty. Dorzucamy wiórki i orzeszki. Smażymy około pięciu minut aż kokos i orzeszki staną się chrupkie i brązowe.
Wykładamy ziemniaki na talerz i posypujemy gorącą kokosową posypką.

To danie jest nieco suche (jak to zazwyczaj ziemniaki) lecz potraktujcie je jako dodatek do czegoś bardziej mokrego np curry (zamiast nieśmiertelnego ryżu).
Coś mi mówi, że taka kokosowa posypka dobrze sprawdziłaby się też w przypadku ryby.



Trzymajmy się. Do następnego wpisu i smacznego