piątek, 21 września 2018

Zielone ciasto z matchą, malinową żelką i kokosowym kremem czyli matematyka w kuchni































Co robimy kiedy przepis wymaga kwadratowej formy a my dysponujemy tylko okrągłą?
Popadamy w zadumę? Przywołujemy młodsze pokolenie, niech się wykaże wiedzą ścisłą? Grzebiemy w zapleśniałej pamięci, szukając wzoru geometrycznego? Wszystkie odpowiedzi są błędne.
Wykonujemy telefon do przyjaciela, przypadkiem geniusza matematycznego.
A on, nie zadając zbędnych pytań (to nasza nie pierwsza nietypowa prośba) po pięciu minutach daje nam wyczerpującą odpowiedź.

Historia powyższa nie była moim udziałem. Mnie nie petryfikują problemy typu trygonometrycznego czy liczb urojonych. Nie ten rozum. Raczej w podobnym przypadku zastosowałabym rozwiązanie bardziej prymitywne.
Porzuciłabym wątpliwości i poszukała innego przepisu. Lub, co bardziej prawdopodobne, nie przejmując się odcinkami i kątami wpakowałabym ciasto do okrągłej formy i czekała efektu.

Ludzie są różni. Niektórzy by ugotować zupę zaopatrują się w wagę apteczną; wszystko musi być zgodnie z recepturą. Każde wychylenie mogłoby być niebezpieczne dla zdrowia. Obawiam się, że w ich przypadku o osiąganiu satysfakcji trudno mówić.

Inni zerkają na przepis i na tym ich kontakt z konkretem się kończy. Potem jakoś pójdzie; że czasem coś wybuchnie? To na pewno wina przepisu. Potem zamawiają pizzę.

I są ci, dla których przepis jest osnową, wokół której tkają swój wątek. Tu ujmą, tam dodają, zamienią przyprawę, odwrócą do góry nogami. U nich lubię zjeść. Tam liczy się koncepcja a nie niewolnicze przywiązanie do szczegółu.

Kiedyś myślałam, że jedynie ciasta i pieczywo wymyka się tej radosnej twórczości.
Byłam pewna, że jeśli dodam do ciasta o jedną łyżkę kakao więcej, to nastąpi koniec świata a Delia Smith zstąpi ze swojego piedestału i walnie mnie łychą w łeb.
Eksperymenty z chlebem są najlepszym dowodem na to, że doza wolności nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Czy chleb będzie okrągły czy foremkowy? Własnoręcznie upieczony będzie smakował bez względu na kształt.
Ostatnio dziewczyna, z którą się podzieliłam zakwasem zadzwoniła w panice, że nie ma koszyka do wyrastania!
Weź kobieto durszlak! – poradziłam i chleb wyrósł jak marzenie. Grunt to się nie dać zdominować szczegółom.

Taki dowcip na koniec:
"On – W dzisiejszych czasach ludzie jacyś spięci chodzą… Mógłbym drogę do szczęścia ująć w trzech słowach: nie przywiązuj wagi do drobnostek.
Ona – To było pięć słów…
On – I o tym właśnie mówię."

I tym pozytywnym akcentem się dziś żegnam i życzę pięknego weekendu.
Zaraz! A przepis?
Jest i przepis. Nie przywiązujcie zbyt wielkiej wagi do niego.


nawet te obcięte boki wyglądają dobrze;






 











Zielone ciasto z matchą, malinową żelką i kokosowym kremem:

Zielone ciasto

3 jajka
3 łyżki drobnego cukru
3 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
2 łyżki dobrej jakości matchy
ćwierć łyżeczki proszku do pieczenia
Kto lubi konkretne kolory niech użyje odrobine zielonego barwnika spożywczego by podkręcić kolor
Blaszka o wymiarach 24 na 30 cm lub (oszczędzając umysłowego mozołu niektórym) okrągła forma o średnicy 24 cm

Malinowa żelka:

500 g malin
1/3 szklanki cukru
2 łyżeczki żelatyny

Krem kokosowy:

100 g jogurtu greckiego
250 g mascarpone
300ml kremówki
pół szklanki śmietanki kokosowej
pół szklanki drobnego cukru
5 łyżeczek żelatyny
Dodatkowo: garść malin lub dwie do dekoracji

Bierzemy się do roboty.

Ciasto:

Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni.
Ubijamy białka na sztywną pianę i dodajemy cukier. Ubijamy. Dodajemy żółtka wciąż ubijając.
Przesiewamy przez sito mąki, matchę i proszek.
Delikatnie łączymy suche składniki z ubitymi jajkami.
Wylewamy ciasto do formy wyłożonej papierem do pieczenia i pieczemy 15 minut.
Wyjmujemy z piekarnika i studzimy. Wystudzone ciasto odwracamy i delikatnie zdejmujemy papier.
Formę wykładamy czystym papierem i umieszczamy w niej ciasto.

Malinowa żelka:

Maliny zasypujemy cukrem. Po 15 minutach podgrzewamy by maliny się rozpadły a cukier rozpuścił. Nie musimy gotować.
Żelatynę zalewamy odrobiną wody i zostawiamy by napęczniała. Później miseczkę z żelatyną stawiamy na garnuszku z gotującą się wodą. Żelatyna się rozpuści.
Potem przecieramy maliny przez sito. To trochę nudne zajęcie ale żeby będą wam wdzięczne. Wydłubywanie drobnych pesteczek jest stratą czasu.
Do ciepłego przecieru malinowego dodajemy rozpuszczoną żelatynę i mieszamy.
Studzimy żelkę.
Wystudzoną wylewamy na biszkopt i wstawiamy do lodówki by stężała.
Zanim przygotujemy krem kokosowy żelka będzie gotowa.

Krem kokosowy:

Działania rozpoczynamy od żelatyny. Patrzymy na przepis na żelkę i robimy z żelatyną to samo co wcześniej.
W misie miksera umieszczamy mascarpone, jogurt, cukier, śmietankę kokosową. Wszystkie składniki powinny być w temperaturze pokojowej. Mieszamy (nie potrzebujemy miksera).
Kremówkę ubijamy na sztywno.
Do ciepłej jeszcze rozpuszczonej żelatyny dodajemy łyżkę mieszanki kremowej. Dokładnie łączymy, po czym dodajemy jeszcze dwie łyżki. Tym sposobem hartujemy krem i jest duże prawdopodobieństwo, że unikniemy glutów w kremie.
Kiedy przebrnęliśmy ten moment, czas na dodanie kremówki. Łączymy wszystko szybkim zamieszaniem i wykładamy na stężałą żelkę.
Rozrzucamy na powierzchni pozostawione wcześniej maliny i czystym paluszkiem wciskamy je w krem.
Wyrównujemy powierzchnię kremu i całość wstawiamy do lodówki.

Przed podaniem odkrawamy mało efektowne boki a górę dekorujemy czym popadnie. Można posypać wiórkami kokosowymi ale moje podniebienie myli je z trocinami więc sobie daruję.
Maliny będą jak najbardziej na czasie.

I tyle. Dużo gadania, mało roboty i wszyscy zadowoleni.



Smacznego

piątek, 14 września 2018

Nowy rok we wrześniu i miodowe ciasto z duszą na ramieniu





















Zaproszenie na świętowanie Nowego Roku we wrześniu jest czymś zupełnie niespodziewanym.
Na dodatek okazało się, że 9 września zacznie się nowy 5779 rok. Rozdziawiłam mało inteligentnie buzię i zapytałam głupio: jak to nowy rok we wrześniu?

Znajomych dobieram na prostej zasadzie: musi coś wspólnie zadźwięczeć. Od kilku lat ich krąg jest stały. Było i jest mi obojętne czy ktoś jest zielonym czy weganinem, czy woli Grę o Tron od Mostu nad Sundem.
Jasne, że zazwyczaj ciągnie nas do ludzi do nas podobnych. Fajnie jeśli lubią podobną muzykę, czytają książki i nie są fanami Wesa Andersona (żartuję).   

Z jednymi lubimy się spotykać a z drugimi niekoniecznie. Po latach przeróżnych kontaktów, nadziei i rozczarowań nasz krąg jest stały.
I nagle ktoś wyskakuje z zaproszeniem na nowy rok. Nie myślcie, że jestem jak dziecko we mgle i nie wiem kim są moi znajomi. Ale ich praktyki intymne nigdy nie były głównym kryterium doboru. Czy chodzą do kościoła, czy agitują po domach, klęczą w meczecie lub zakładają jarmułkę było zawsze sprawą prywatną. I tak jest do dziś.

Zaproszenie na jedno z najważniejszych świąt w żydowskim roku to wyróżnienie. Rosz Ha-Szana dotychczas istniało dla mnie tylko jako hasło w Wikipedii. A w głowie tylko biały szum…nic, zero, porażka.
Baloniki, petardy, cekiny i sztuczne rzęsy? Czy tak ma wyglądać nowy nadchodzący we wrześniu rok?
Nic z tych rzeczy. Ten nowy rok jest witany na serio. Tu nie ma wygłupów, fontanny szampana i dekoltów do kolan.
Pierwsze co zrobiłam, to przeczytałam Internet. Teraz jestem mądra. I na pewno nie przyniosę na spotkanie karnawałowej maseczki.
A co się jada z okazji tego święta? Miód jest elementem wiążącym wszystkie dania. Słodki smak dominuje.
To wróżba na przyszły rok…by był słodki. Cymes po prostu.
Zaczęliśmy od zupy rybnej na słodko z rodzynkami. Potem był łosoś na słodko i rybne pulpety w słodkim sosie. Dalej kurczak w dwóch odsłonach ale jemu już nie dałam rady. MMŻ orzekł, że było pysznie…i na słodko. On wie co mówi.
Na deser podano jabłka z orzechami w miodzie i będą mi się one śniły do następnego nowego roku.
Podaje się też głowę ryby lub barana (tu smak nie ma znaczenia, podaje się je czysto symbolicznie). Byśmy zajmowali miejsce z przodu a nie na ogonie.

Z pustymi rękami przychodzić nie wypada więc musiałam dokonać wyboru. Biorąc pod uwagę, że szliśmy z wizytą do mistrzyni kuchni żydowskiej, prawdopodobieństwo popełnienia gafy było ogromne.
Mój wybór padł na ciasto na miodzie z sokiem pomarańczowym i migdałami.
Kiedy następnego dnia gospodyni zadzwoniła i powiedziała, że ciasto zjedzone na śniadanie przeniosło ją do Izraela pomyślałam, że swój egzamin zdałam. Kamień z serca.

Dziś wspomnienie smaku z nowego 5779 roku czyli:



miodowe ciasto na Rosz Ha-Szana:
220 g mąki pszennej
pół łyżeczki sody oczyszczonej
pół łyżeczki proszku do pieczenia
pół łyżeczki soli
1 łyżeczka cynamonu
ćwierć łyżeczki mielonych goździków
pół łyżeczki mielonego ziela angielskiego
pół szklanki oleju roślinnego
pół szklanki miodu
150 g drobnego cukru
30 g brązowego cukru
2 jaja
pół szklanki mocnej kawy lub herbaty
pół szklanki świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego
30 ml whisky
garść płatków migdałowych
podłużna forma  30x12

Rozgrzewamy piekarnik do 170 stopni.
Potrzebujemy dwóch misek. W jednej mieszamy mąki, proszek, sól, sodę oraz przyprawy.
W drugiej mieszamy jajka z cukrami. Następnie dolewamy olej, miód, wystudzoną kawę, sok, whisky.
Do miski z mokrymi składnikami wsypujemy zawartość pierwszej miski. Mieszamy do połączenia się składników.
Wykładamy do formy, wyłożonej papierem do pieczenia. Posypujemy płatkami migdałowymi i wstawiamy do piekarnika.
Pieczemy 45-50 minut do suchego patyczka. Jeśli ciasto za mocno przypieka się z góry (u mnie to widać na zdjęciach), przykrywamy je folią aluminiową.
Upieczone wyjmujemy i studzimy na kratce.
Mam nadzieję, że po przekrojeniu wygląda apetycznie. Swojego nie kroiłam, bo nie wypada ingerować w prezent. Powołuję się na opinię obdarowanej.


P.S. Rudzielec z pierwszego zdjęcia przyplątał się w trakcie i pasował mi kolorystycznie


 Smacznego i szczęśliwego Nowego Roku

sobota, 8 września 2018

Jesień po raz kolejny czyli piwo imbirowe


















Żółto się zrobiło dookoła. Czy was też zawsze zatrzymuje w miejscu ten widok? Sprawdziłam swoje wpisy z lat poprzednich i wychodzi na to, że albo jestem gapa, albo nieco opóźniona, albo romantyczna. Jakieś okruchy każdej z tych cech mam na pewno, bo co roku sytuacja się powtarza.

Lato, lato a potem nagle ni z tego ni z owego przeżywam uniesienia nadchodzącą jesienią.
Fajnie będzie powspominać w listopadzie czy marcu dłuuuugie i ciepłe lato. 
Ładuję akumulatory przed szarówką końca roku i magazynuję słońce gdzie się da; w słoikach, butelkach, włosach i wspomnieniach. Mogłabym mieć w spiżarni półeczkę. Na niej stałyby butelki z karteczkami:
"Zapach igliwia z 23 czerwca" lub "Wieczorne słońce z widoku na Rzędkowice" albo "Wilgoć poranna z młodego sadu" i moja ulubiona "Szorstka słodycz nagrzanej słońcem brzoskwini".

I co roku to samo. Wzruszam się kroplami rosy, brzydzę się pająkami, tłustymi jak gęsi. Nie żałuję mijającego lata. Ale nie tęsknię do chłodu i braku słońca.
Jak co roku z okazji pierwszego przymrozka pocieszam się, że dziś jest bliżej do wiosny niż było tydzień temu. 
Życie kołem się toczy. Jakbyśmy przy nim nie majstrowali, ile byśmy się nie naprotestowali, napsuli i nakombinowali wiosna zawsze przyjdzie po zimie a wrzesień to pożegnanie lata.
To dobrze. 
Wyobrażacie sobie, że pory roku następują losowo? Raz wiosna przychodzi po jesieni a zima rządzi dwie kadencje?
Ta przewidywalność to same plusy. Dostajemy nią po nosie. Niech nam się nie wydaje, że wszystko zależy od nas. Władcy świata to my - lubimy o sobie myśleć. A potem temperatura spada do minus 5 i już władca ma czerwony nos i pierwsze oznaki kataru. 
Władca z czerwonym nosem? Śmieszny widok.

Zagalopowałam się tym opisem. Na zewnątrz dzisiaj plus 23. Wieczory nie zapędzają nas jeszcze pod dach. 
Nawet piwo imbirowe dobrze się pije w tych okolicznościach.

Moje ulubione pijam czasami kiedy odwiedzam za wodą Córki. Tego lata tak za nim tęskniłam (za Córkami ma się rozumieć bardziej), że postanowiłam zamieszać swoje własne.
I wiecie co powiem? Jestem genialna! Wyszło fantastycznie.
Podaję przepis bo dni jeszcze ciepłe i spokojnie można się nim uraczyć.










Piwo imbirowe      (bez alkoholu)

zaczyn, który musi sfermentować:
1 łyżka startego imbiru (nie musicie go obierać ze skórki)
sok z całej cytryny
starta skórka z cytryny
2 łyżki brązowego cukru
1 szklanka wody źródlanej
2 łyżki rodzynek

Pakujemy wszystko do słoika. Przykrywamy krążkiem papieru do pieczenia i zakręcamy.
Mocno potrząsamy i odstawiamy w ciepłe miejsce.
Kolejnego dnia dosypujemy 1 łyżkę cukru i 2 łyżki startego imbiru. Zakręcamy, wstrząsamy i zostawiamy w cieple.
Ta operacja musi być powtórzona przez 5-7 kolejnych dni (w zależności od szybkości fermentowania zacieru; poczujecie jego moc w okolicach 5 dnia)

Czas na zamieszanie piwa.
Potrzebujemy:
3 litry zimnej wody źródlanej
pół litra wody źródlanej gorącej
400 g cukru
sok z jednej cytryny
zacier imbirowy

Zacier imbirowy przecedzamy przez sitko wyłożone czystą gazą. Odciskamy to, co pozostało  na sitku i przefiltrowany płyn imbirowy wlewamy do 3 litrów chłodnej wody. Dodajemy sok z cytryny.
W gorącej wodzie rozpuszczamy cukier i całość chłodzimy. Schłodzony syrop łączymy z wodą imbirową.
Przelewamy napój do plastikowych butelek (wiem, że to nieekologicznie i w ogóle fuj, ale tylko tak miałam możliwość sprawdzić, czy wszystko przebiega jak powinno). Zostawiamy jakieś 10  cm przestrzeni od korka butelki. Zanim zakręcimy butelkę, ściśnijmy nieco szyjkę, by bąbelki dojrzewającego piwa miały nieco miejsca - butelkę jakbyśmy zgniatali plastikową butelkę przed wyrzuceniem.
Moje piwo imbirowe zajęło 3 półtora litrowe butelki i jedną 330 ml.
Po 3 dniach od rozlania butelki wróciły do swojej pękatej postaci - bąbelki zrobiły swoje.
A jak smakowało? Nieziemsko.
Róbcie i chwalcie się swoimi umiejętnościami.


 Smacznego