piątek, 10 maja 2019

Zalety mrugania i zielone ciasto limonkowe ze szpinakiem

























Jedno mrugnięcie okiem (czy można jeszcze czymś mrugnąć?) i okazuje się, że trawa jest zdecydowanie zieleńsza. Drugie mrugnięcie i wyrywa mi się westchnienie zachwytu. Kwitną bzy. O kasztanach nie wspomnę. Magnolie są już w tym roku historią. Tulipany gdzieniegdzie się jeszcze panoszą. A na scenę wkraczają konwalie. Nie można przegapić wiosny. Wpycha się nachalnie w każdy zaczerpnięty oddech. Nawet smród miasta nie jest w stanie ukatrupić świeżości wiosennych pąków.

Mieszkam w absolutnym centrum miasta. Z jednej strony pociągi, z drugiej tramwaje i auta. Główna ulica mojego city. Może nie Nowy York czy Białystok ale jak każde centrum moje również ponosi konsekwencje bycia w centrum. Śmierdzi, czasem zasnuwa dymną mgłą a smog występuje równie często jak poseł Czarnecki w TV.
Krótko mówiąc moje centrum reprezentuje wszystkie typowe cechy przeciętnego polskiego miasta.
I kiedy nadchodzi moment szczytowy zniechęcenia zimowym smrodkiem; przecież dookoła "zabytkowe" kamienice z niemniej "zabytkowymi piecami-reaktorami, teoretycznie, na węgiel; wybucha wiosna. Wyobrażacie sobie gdyby jej nie było?
Gdyby nie dany nam był bufor oddzielający białą (ha, ha, ha) zimę od ratującej nam zdrowie psychiczne wiosny?

Pierwsze mrugnięcie można przeoczyć. Ale nawet jeśli oczy są zamknięte (czasem trzeba spuścić zasłonę miłosierdzia i zwyczajnie nie oglądać), to uszy pozostają czujne. A one wychwytują pierwsze zupełnie nie zimowe dźwięki, dobiegające z pobliskiego skwerku. Ptaki, kosy są odpowiedzialne za pierwsze mrugnięcie. Później już pozostaje tylko czekać. 
Wiosny nie da się przyśpieszyć. Ale nie da się też opóźnić.
Czasem marudzi, spóźnia się lub rozczarowuje. Ale zawsze przychodzi.

Potem pozostaje tylko jej nie przegapić, nie przespać, nie "przemarudzić". Trzeba mrugać ile sił a z każdym mrugnięciem niech rośnie poziom naszego optymizmu. Bez względu na dym z kominów, śmieci obok kosza, psie kupy na trawniku.
Niech rośnie w nas potrzeba piękna bo jeśli ona będzie rosła, to i nasza determinacja by coś wokół zmienić na lepsze też okaże się na fali wznoszącej.
Niech wiosna będzie dobrym pretekstem by wokół działo się lepiej. Bo niby dlaczego wiosna nie mogłaby trwać nieco dłużej?










zielone wiosenne ciasto ze szpinakiem


zielony biszkopt:

200 g świeżego szpinaku (najlepiej baby, umytego i dobrze osuszonego)
3/4 drobnego cukru
3/4 szklanki oleju słonecznikowego lub rzepakowego
3 jajka
1 i 3/4 szklanki mąki pszennej
2,5 łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżki soku z limonki
skórka otarta z 1 limonki

Świeży szpinak, olej, skórkę i sok z limonki miksujemy na gładką masę.

Ubijamy całe jajka i cukier na puszystą masę. Powinna potroić swoją objętość. Do jajecznej masy dodajemy po łyżce zieloną papkę szpinakową. Krótko miksujemy i wsypujemy przesianą mąkę z proszkiem i sodą.

Znów mieszamy ręcznie, ale tylko do połączenia się składników.

Foremkę o średnicy 23 cm wykładamy papierem do pieczenia. Wlewamy ciasto, wyrównujemy powierzchnię i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do170 stopni.
Pieczemy 45 minut.

Upieczone ciasto pozostawiamy do wystygnięcia. Do pokrojenia na placki najlepiej poczekać do następnego dnia. Jeśli ciasto rośnie nam z garbkiem, ścinamy go ostrym nożem i wykorzystujemy np. do dekoracji.

Krem limonkowy

1 szklanka jogurtu greckiego, w temperaturze pokojowej
250 g mascarpone w temperaturze pokojowej
pół szklanki cukru pudru
sok i skórka otarta z 1 limonki
1 szklanka śmietany kremówki, schłodzonej
2,5 łyżeczki

Rozpuszczamy żelatynę. Wsypujemy żelatynę do miseczki i zalewamy letnią wodą. Zostawiamy do napęcznienia. Napęczniałą żelatynę stawiamy na garnku z gorącą by się rozpuściła. Lekko studzimy.

Mascarpone, jogurt, cukier puder, sok i skórkę z limonki ubijamy na krem.

Do lekko przestudzonej żelatyny dodajemy łyżkę masy jogurtowej i mieszamy by się zahartowała. Dodajemy jeszcze łyżkę. po czym całość żelatyny łączymy, miksując z masą jogurtową.

W drugiej misce ubijamy na sztywno śmietanę. Dodajemy ją w kilku porcjach do masy jogurtowej i delikatnie mieszamy.

Zielone ciasto kroimy na dwa placki. Dolny nasączamy limoncello. Wykładamy połowę kremu limonkowego i przykrywamy drugim plackiem. Nasączamy go limoncello i pokrywamy resztą kremu.

Dekorujemy np. pokruszoną resztą zielonego ciasta.
Schładzamy kilka godzin w lodówce.

P.S.
Gdybym sama tego ciasta nie upiekła nigdy bym nie uwierzyła, że jest w nim szpinak. Wszystkim czującym wstręt do tego wdzięcznego liścia  proponuję w ramach terapii pokonywania niechęci upiec to zielone ciasto. 
Może wasze życie się zmieni? 





Smacznego bardzo

czwartek, 9 maja 2019

Skarpetkowy Pożeracz i carbonara z klopsikami




























Temat zaginionych w praniu skarpetek powinien znaleźć swoje miejsce w zbiorze opowiadań . Ileż możliwości, ile historii, ile tajemnic i teorii spiskowych.
Nie mówcie, że nigdy nie trafiła się wam konsternacja przy wyjmowaniu prania z pralki: a gdzie druga?

No właśnie. Tajemnicze zaginiecie miało w naszym domu miejsce na tyle często, że na drzwiach do pralni dzieci powiesiły kartkę z ostrzeżeniem: Uwaga: Potwór Pożerający Skarpetki. 
Tylko dlaczego zawsze tylko jedną. Z jakąś dziką konsekwencją skarpetki były dramatycznie rozdzielane. Ich związki wieloletnie, kiedy szły nóżka w nóżkę dla Pralkowego Pożeracza nie miały znaczenia. Nie znały dnia ani godziny. Do pralki wchodziły parą a po godzinie następował szybki rozwód. Przed chwilą zgodne stadło a za czas jakiś samotny, przymusowy rozwodnik (bo nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że może…wdowiec).

I czasami znajdowałam zaplątaną biedulkę w podwiniętym rękawie czy w płaszczu pralki ale to zdarzało się rzadko. Najczęściej godziłam się z tym brakiem symetrii w garderobie. 
I choć w przypadku MMŻ sprawa nie nabierała wymiaru problematycznego bo MMŻ przezornie kupuje wszystkie skarpetki w wieloznacznym i jakże pobudzającym wyobraźnię kolorze czarnym, to w naszym, kobiecym świecie niedobrana para skarpetek prowokowała interesujące sytuacje.

Pytania znajomych: czemu masz dwie różne skarpetki? stały się normą. Odpowiedzi udzielałyśmy w zależności od poziomu kreatywności danego dnia. I nawet dziwiłyśmy się, że ludzi dziwią się naszymi różnymi skarpetkami. 
Czyżby w ich pralni Skarpetkowy Pożeracz nie występował? Czyżby problem przymusowych rozstań był im obcy?
Aż pewnego dnia nasza fanaberia stała się przyczyną dywagacji specjalistycznych. Wizyta u lekarza typu neurolog przebiegłaby w sposób raczej typowy czyli palcem trafić w nos, stanąć na jednej nodze i zgrabnie wierzgnąć uderzonym młoteczkiem kolankiem, gdyby nie zzucie butów.
Zainteresowanie pani specjalistki na widok moich różnokolorowych stóp podskoczyło jak słupek rtęci w termometrze. Młoteczek poszedł w odstawkę, problem migreny zniknął jak kamfora, senność gabinetowa przeszła jak ręką odjął. 
Pani specjalistka z powagą w głosie i nadzieją w oczach zapytała: czy pani wie, że ma na stopach dwie różne skarpetki? Powaga sytuacji zawisła w powietrzu.
Niestety, czekało ją zawodowe rozczarowanie. To nie kusząca swoją oryginalnością choroba czy niemoc umysłowa sprowadziła na moje stopy tę niedobraną parę. Mnie się po prostu taka koncepcja podobała.
I tak zostało.
Dziś nikogo nie dziwią różne skarpetki, Ba, można już kupić skarpetki pozornie nie do pary. Tylko mój Pralkowy Pożeracz Skarpetek nic o tym nie wie. Wciąż na chybił trafił robi selekcję i pożera raz czarną, raz kolorową. Pewnie gdyby się dowiedział, że przemysł skarpetkowy znalazł sposób na jego żarłoczność i zrobił  pieniądze na jego apetycie, przerzuciłby się na…może majtki.
Kiedyś z deski do krojenia postawionej na pralce zniknął mi pomidor. Nigdy się nie odnalazł. Czyżby Skarpetkowy Pożeracz czasami wzbogacał dietę?

Przepisy Jamiego Olivera zawsze kończą się sukcesem. Co prawda wyścigi z czasem na dystansach 15 czy 30 minut uważam za pomyłkę ale jeśli wykluczymy czynnik stresujący w postaci tykającego stopera, to efekt końcowy okaże się przepyszny.
Slow food jak sama nazwa pokazuje ma być czymś pozbawionym pędu i zdenerwowania.
Zostawcie zegarek pod materacem, a czeka was radość tworzenia i satysfakcja jedzenia. 






Carbonara z klopsikami z białej kiełbasy
3 surowe białe kiełbaski
kilka plasterków boczku (nie jest obowiązkowy)
olej do smażenia
sporo świeżo utłuczonego pieprzu – będzie potrzebny do panierowania klopsików
3 żółtka
1/3 szklanki kremówki
pół szklanki startego parmezanu
sól
natka pietruszki
starta skórka z cytryny
300 g makaronu linguine


Stawiamy gar na makaron na ogniu. Sypiemy szczodrze sól.
Kiełbaski pozbawiamy opakowania czyli wyciskamy je do miski. Nabieramy porcję wielkości orzecha włoskiego i formujemy kulkę. 
Do miski wsypujemy utłuczony pieprz. Każdą kiełbasianą kulkę obtaczamy w pieprzu i odkładamy na bok.
Rozgrzewamy patelnię i wlewamy olej. Smażymy na średnim ogniu klopsiki. Nie śpieszmy się, powinny się dobrze usmażyć. 
Gotowe klopsiki zdejmujemy na papierowy ręcznik a na patelni smażymy pokrojony na kawałki boczek (możecie sobie boczek darować jeśli restrykcje dietowe was gnębią).

Gotujemy makaron jak kto lubi (błagam nie jedzcie rozgotowanego makaronu), przecedzamy przez sito, zostawiając pół szklanki wody z jego gotowania.

W dużej misce roztrzepujemy żółtka z kremówką. Dodajemy parmezan, startą skórkę z cytryny i natkę pietruszki.

Makaron wrzucamy do miski i mieszamy dorzucając klopsiki i boczek. Dolewamy gorącej wody z gotowania makaronu. W połączeniu z jajkami i kremówką stworzy aksamitną emulsję, oklejającą makaron.
Można na chwilę postawić makaron na ogniu i zamieszać ale trzeba zachować ostrożność by z sosu jajecznego nie wyszła jajecznica. 
























Podajemy pachnące, gorące. Jemy bez pośpiechu i bez dbałości o niedobrane skarpetki.
Smacznego i pięknego czwartku