piątek, 31 października 2014

Lato w Toskanii i halloweenowy wieczór czyli Aperol




















Pije się go w każdej włoskiej knajpce, w każdym bistro, na każdej ulicy.
Kiedy widzi się go po raz pierwszy to zachwyt nie ma granic. Bo jak tu się nie zachwycać czymś w tak intensywnym kolorze. Na dodatek pływa w nim pomarańcza i pobrzękują kostki lodu. Bardzo, ale to bardzo chcę się go spróbować-
Poproszę to, co piją sąsiedzi...
- Aperol?
- Jak zwał tak zwał, poproszę.

I od pierwszego łyku wiem, że zostanie moim towarzyszem na resztę letnich dni. Jest gorzkawy i to pięknie się komponuje z prosecco, wodą sodową i pomarańczą. Gasi pragnienie jak najlepsza gaśnica.

Wracając z wakacji nie omieszkałam przywieźć ze sobą butelki. Tak na wszelki wypadek. A nuż w naszych sklepach go nie znajdę. A nuż jesień będzie upalna.
Okazało się, że jesteśmy Europą bardziej niż podejrzewałam. Aperol można kupić bez problemu i nikogo to nie dziwi.
Cóż kiedy włoskie wakacje się skończyły i Aperol wylądował w szafce w towarzystwie wiśniowych
i orzechowych nalewek.
Do czego Aperol może się przydać w październiku? A tym bardziej w listopadzie?

W tym momencie na scenę wchodzi pomoc w postaci literatury. A w niej sernik z Aperolem.
Kolorowy jak włoski aperitif. Kolorowy jak zamówienie na Halloween.
Jak tu się oprzeć.
Kupiłam prosecco, oreo i paczkę żelatyny i zrobiłam sernik.
W trakcie jego robienia, wzięła mnie nostalgia. Jak z nią walczyłam? Zrobiłam sobie włoskie lato czyli Aperol Spritz.

Póki sernik się chłodzi w lodówce, pozwólcie, że zaproponuję coś zastępczego.
Dziś Halloween, więc mój drink jest połączeniem włoskich smaków z dziesiejszym świętem. Trochę koloru, trochę smaku, nieco bąbelków i jedno oko.
Halloween można zaczynać

























Aperol spritz

Obowiązuje zasada 3,2,1 czyli:

3 części Prosecco
2 części Aperola
1 część wody gazowanej
plasterek pomarańczy
kilka kostek lodu
Wlewamy do szklanki wszystkie składniki, wrzucamy plaster pomarańczy i kostki lodu.
Pijemy i nastrajamy się do piątkowego wieczoru.




Strasznego Halloween


Sernik pokaże w najbliższym czasie

środa, 29 października 2014

Wszystko utknęło czyli całkiem pyszna brzytwa


























Wszystko stoi.
- I dobrze, mógłby ktoś powiedzieć. Dobrze, że nie leży. Czyżby?
Ha, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Czyli teraz już mamy oprócz stania i leżenia jeszcze siedzenie.
Ja stoję przy oknie i patrzę na świat. Świat stoi.
Ten uliczny.
Kierowcy, widzę, że siedzą. Choć niektórzy wglądają jakby chcieli zaraz wstać . A część z nich bliska jest kolejnej czynności...eksplodowaniu.
Cała reszta leży. Leży płynność poruszania się po mieście.Leży terminowe dotarcie do pracy i na spotkanie. Leży ruch autobusowy. Leży wszystko na obu łopatkach.
Jedna dziura w ziemi, wykopana przez drogowców na zakręcie i trzy miasta sparaliżowane.
Rano przed naszymi oknami wije się bardzo leniwy wąż. W obie strony.
Potem sytuacja wydaje się nieco polepszyć bo ludziska w końcu docierają do pracy. Na ulice wyjadą ci, którzy nic lepszego nie mają do roboty lub zabłądzili tu przypadkiem. Ale nawet ci swoje muszą odczekać w korku.
Za to po południu, kiedy lud pracujący pozamyka swoje biura i wsiądzie do aut, czeka go kolejna dawka integracji społecznej. Znów w korku.
Wiecie ile się trzeba nakombinować, żeby wyjechać z własnego parkingu?
Kierowcy pilnują swoich pozycji jak Ordon Reduty. Do krwi ostatniej.
W prawo...stoją. W lewo....stoją.
Jako tubylec mam opracowane wszystkie możliwości. Teoretycznie okolica nie ma przede mną tajemnic. Powinno mi być latwiej niż tym, kórzy tylko przejeżdżają.
Ale desperacja dodaje ludziom skrzydeł. Wyzwala kreatywność.
Widuję samochody w takich miejscach, w których ich na pewno nie powinno być.
Jedni stosują metodę na „zajączka”. Kic i już jestem dwa metry dalej.
Inni na „króla”. Mnie wolno wszystko.
Jeszcze inni na „dodo”. Aaaaa, jadę! Uważajcie!
No i są „koala”. Hm...korek? Hm....nie zauważyłem.
Zamiast cichej spokojnej dzielnicy mam tor testowy silników wszelkiego rodzaju.
A na dokładkę pojawiła się plotka, że od jutra nie ma wody....bo na zakręcie drogowcy wykopali dziurę.
Jak łatwo jest zdezorganizować życie? Może najlepiej będzie ten kryzys przeleżeć.

Wczoraj jeszcze wszystko było normalnie. Wsiadłam, pojechałam, kupiłam, wróciłam.
Bez kłopotów, bez niespodzianek.
Dziś na drodze do realizacji moich planów stoi, tak na oko, ze czterdzieści samochodów
Dziś mogłabym usmażyć placki, bo i ziemniaki i cebula nie wymagają wyprawy samochodowej.
Na szczęście wczoraj miałam plan i udało mi się go zrealizować.
Dziś planowanie mogłabym sobie powiesić na kołku.




Wczorajsze małże brzytwy* w sosie kokosowym

paczka małży
2 łodygi trawy cytrynowej
1 łyżka drobno pokrojego imbiru
skórka otarta z jednej limonki
1 szalotka
1 ząbek czosnku
1 szklanka mleczka kokosowego
4 łyżki wytrawnego wina
1 łyżka oleju arachidowego
1 łyżka sosu rybnego
sok z jednej limonki
pęczek bazylii tajskiej (też kupicie w Selgrosie)

Rozgniatamy grubszą część trawy cytrynowej. Kroimy ją drobniutko.
Rozgrzewamy olej smażymy pokrojoną szalotkę i czosnek. Dorzucamy trawę cytrynową i imbir.
Wrzucamy małże i wlewamy wino. Przykrywamy garnek i gotujemy pół minuty.
Wlewamy mleczko kokosowe, dodajemy skórkę i sok z limonki oraz sos rybny.
Gotujemy kolejne pół minuty i zdejmujemy z ognia.
Wyjmujemy małże i teraz są dwie drogi.
Pierwsza zakłada, że zjadacz małży pobawi się nimi z ochotą. Czyli nie wyjmujemy małży ze skorupek. Danie jest widowiskowe ale trzeba się przy nim ubrudzić.
Drugi sposób jest dla tych bardziej estetycznych. Wyjmujemy małże ze skorupek, odparowujemy sos i podajemy nieuzbrojone (w muszle oczywiście). Posypujemy bazylią.

Małże są świetne, kiedy nie mamy pomysłu na obiad. Ich przygotowanie zajmuje tak niewiele czasu, że zastanawiam się czemu nie robię ich częściej.
Pod warunkiem, oczywiście, że macie takie miejsce, w którym możecie je kupić. Pobliski Selgros jest dobrym rozwiązaniem.

* mówiąc wczorajsze mam na myśli wymyślone i zrealizowane wczoraj. Dziś kolejka motoryzacyjna nieco wzrosła.





























Smacznych eksperymentów i pogodnego poranka

niedziela, 26 października 2014

Dodatkowa godzina i ciastka z kremem dyniowym



























Takie niedziele są idealne. Nie dość, że rano, na dzień dobry świeci słońce, to na dodatek po nastawieniu wody na herbatę, okazuje się, że to nie ta godzina.
Nie trzeba jeszcze wstawać, mamy całą godzinę w prezencie.
Tylko kotom brzuszki działają jak szwajcarskie zegarki i żadne zmiany czasu nie zwalniają z napełnienia miseczek. Chyba, że chcę przy uchu słyszeć ciągłe narzekanie. Ugryzienie w nos jest opcją ostateczną.
Dzisiejszy dzień jest przeznaczony na testowanie.
Pogoda idealna, humory mamy niedzielne, jemy śniadanie i ruszamy w drogę. Gdzie oczy i fantazja poniosą. Ekologicznie, cicho, komfortowo. Testujemy pewien samochód.
Biorę aparat fotograficzny, okulary przeciwsłoneczne i pudełko z ciastkami. Po drodze odwiedzimy znajomych.
Kolejny raz sprawdza się metoda na przygotowanie ciastek z wyprzedzeniem.
Niespodzianka z rodzaju : „kochanie maluj oko bo zaraz odwiedzi nas Brat Pitt lub inny George Clooney” nie skończy się kompromitacją.
Skoro wszystko gotowe, nie pozostaje mi nic innego jak życzyć wam pięknej niedzieli, zapiąć pasy i korzystać z okazji.





Ciastka z kremem dyniowym

1 szklanka upieczonej dyni
250 g mascarpone
4 łyżki cukru pudru
pół łyżeczki cynamonu

ciasto na 6 sztuk

20 dkg mąki czyli szklanka i 2 łyżki
1 łyżeczka proszku
100 g zimnego masła
1 łyżka cukru pudru
2 łyżki zimnej wody
szczypta soli

oraz
kilka łyżek konfitury morelowej

Robimy babeczki. Potrzebujemy 6 płaskich foremek o średnicy 10-12 cm.
Mąkę z proszkiem przesiewamy przez sito i siekamy z resztą składników. Formujemy kulę, spłaszczamy ją ręką (łatwiej się potem rozwałkowuje), wkładamy do folii i chowamy w lodówce na 2 godziny.
Potem ciasto rozwałkowujemy i wykładamy nim foremki.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni.
Nakłuwamy ciasto widelcem i wkładamy do piekarnika na 10-15 minut.
Potem wyjmujemy je i studzimy.

Do kremu dyniowego potrzebujemy przede wszystkim dyni. Ja użyłam butternut squasha,ale hokkaido też będzie idealna. Najważniejsze, żeby dynia nie była mokra, bo zamiast kremu będziemy mieli pulpę.
Ja piekę dynię w folii do pieczenia. Pieczona na blaszce zawsze ma twarde krawędzie i trzeba się ich pozbywać. A ja nie lubię wyrzucać jedzenia.
Dynia w folii piecze się około 50 minut.
Po jej wystudzeniu możemy ją pokroić, zmiksować lub zamrozić w woreczku.
Do misy miksera przekładamy zmiksowaną na puree dynię, cynamon i cukier.
Na koniec dodajemy mascarpone. Krótko miksujemy i schładzamy godzinę w lodówce.

Ciastka smarujemy cienko konfiturą morelową i wypełniamy kremem.
Na górę kremu położyłam owoc kumkwatu.


Poskładanie takiego ciastka jest kwestią 5 minut. Potem cała niedziela należy tylko do was.





Smacznego .

czwartek, 23 października 2014

Słodki smak grzechu czyli boczek w sezamowo orzechowej marynacie z marchewką w pomarańczowej glazurze

























Pork belly. 
Nie mówcie, że to nie brzmi słodko.
W zeszłym roku były przebojem w londyńskich restauracjach. Podawano je na ostro, na słodko, w ziołach, sosie śliwkowym. W stylu kolonialnym i po azjatycku. Wykwintnie z dodatkiem fenkułu i swojsko, w hamburgerach.
Zawsze smacznie.
A to przecież tylko boczek. Od zawsze obecny w naszej kuchni. Wyklinany przez dietetyków i poszukiwany przez smakoszy.
Podobno nawet wegetarianie nie są obojętni na jego zapach, krążący jak grzech po kuchni w czasie smażenia.
Podobno jego zapach, obok zapachu chleba kojarzy się z bezpieczeństwem, domem, błogością.
Nawet wegetarianom. Nawet tym, którzy nigdy nawet go nie wąchali.
Chłód i ciemne, posępne dni są jego sprzymierzeńcami. Ani w głowie mi wtedy szczypiorkowe klimaty i chłodzone sałatki z grejpfrutem.
Łaknę wtedy mięcha. Chrupiący boczek, skwierczący na patelni jest spełnieniem moich fantazji. To pokusa tak silna, że nawet nie myślę o walce. Poddaję się, przełykam wyrzuty sumienia, pogardzam sobą i...z błogością wylizuję garnek z dowodami mojej słabości.
Jeden obiad z udziałem plastra słodkiego boczusia i jestem usatysfakcjonowana.
Żadne załamanie pogody z pierwszym śniegiem nie jest mi straszne.
Potem mogę wrócić do korzonków i wegetariańskiego bulionu.
Na uspokojenie sumienia dodaję do niego marchewkę. I już.

















































Boczek w sezamowo orzechowej marynacie i marchewka w pomarańczowej glazurze

8 plastrów surowego boczku

marynata:
4 łyżki tahini
2 łyżki masła orzechowego
4 łyżki jasnego sosu sojowego
sok z jednej cytryny
sok z jednej limonki

Przygotowujemy naczynie, w którym zmieści się rozłożony boczek. Najlepiej nadaje się do tego naczynie żaroodporne.

W misce mieszamy wszystkie składniki marynaty. Ich połączenie trochę potrwa, bo tahini i masło orzechowe do łatwo współpracujących nie należą.
Ale cierpliwości. Po kilku chwilach cierpliwego rozcierania marynata osiągnie jednolitą konsystencję.
Marynatą smarujemy plastry boczku i przykrywamy folią. Naczynie odkładamy w chłodne miejsce do następnego dnia.

Na drugi dzień wyjmujemy je z lodówki by wróciło do temperatury pokojowej. Rozgrzewamy piekarnik do 160 stopni.
Naczynie z boczkiem wkładamy do piekarnika (folię zdejmujemy) i pieczemy 1,5 godziny.
Ostatnie 20 minut podwyższamy temperaturę do 220 stopni.
To co dzieje się z marynatą jest kolejnym cudem świata.
To absolutna ambrozja.

Do boczku dobrze jest podać coś kwaskowatego np. marchewkę w pomarańczowej glazurze.

Marchewka w pomarańczowej glazurze:
6 marchewek
sok z 6 pomarańczy
2 łyżki brązowego cukru
skórka otarta z jednej pomarańczy

Ścieramy skórkę z jednej dobrze umytej pomarańczy. Wyciskamy sok z niej i 5 następnych. Dodajemy cukier i stawiamy garnek z sokiem i skórką na piec. Czekając aż się sok zagotuje obieramy marchewkę. Kroimy ją na kawałki i wrzucamy do gotującego się soku.
Gotujemy do momentu aż marchewka zmięknie ale wciąż będzie jędrna. Wtedy łyżką cedzakową wyjmujemy marchewkę a resztę soku redukujemy.
Kiedy osiągnie gęstość syropu, wrzucamy do niego marchewkę i dokładnie mieszamy. Wyłączmy piec i wracamy do boczku.


Wyjmujemy go z foremki na talerz i podajemy z pomarańczową marchewką.



























smacznego i nie słuchajcie prognozy pogody

wtorek, 21 października 2014

Dodatek

Łoł!
Pragnę pogratulować sobie wytrwałości.
Właśnie wyświetlił mi się komunikat, że alu kofta były pięćsetnym wpisem! Pięćsetnym!!
Nie dość, że dałam radę, to jeszcze przy tym dobrze się bawię.
Pozdrawiam wszystkich, którzy tu zaglądają i dziękuję za to, że poświęcacie mi czas. Dziękuję za wasze uwagi i mnóstwo miłych słów.
Pozdrawiam serdecznie i wpadajcie jak najczęściej:))

Co tak pachnie czyli ziemniaki z kalafiorem w wersji indyjskiej


























Nie ma kuchni bardziej aromatycznej niż kuchnia indyjska. Podobno dotyczy to nie tylko aromatów
przyjemnych dla naszych zmysłów ale i tych całkiem odmiennych.
Ci, którzy byli są zgodni. Indie to kraj oszałamiających doznań zapachowych. Może kiedyś to sprawdzę. Na razie trwa skuteczna kampania zniechęcania mnie do podróży. Bo brudno, bo niebezpiecznie, bo śmierdzi, bo, bo, bo.....
Ja swoje wiem i póki się sama nie przekonam będę tkwić w bollywódzkich klimatach.
Dzisiejsza kolacja właściwie czekała w lodówce pod postacią ziemniaków i ugotowanego kalafiora. Nie wiem jak wy, ale ja lubię resztki. Ich zastosowanie w niekonwencjonalny sposób jest jedną z moich ulubionych czynności kuchennych.
Drugie życie makaronu nie jest żadnym wyzwaniem. Równie łatwo ugotowany ryż szybko da się zastosować np. w arancini. Pieczone mięsa można wsadzić w pieróg, naleśnik czy sałatkę.
Ziemniaki aż proszą się by je odsmażyć i zjeść z kefirem. Albo w duecie z kalafiorem zanurzyć je w mleczku kokosowym z dodatkiem curry.
Lub można z nich zrobić małe zgrabne kuleczki i podać z gorącym sosem jogurtowo pomidorowym.
Z resztek z wczorajszego obiadu wyjdzie pięknie pachnące i przyjemnie chrupiące danie egzotyczne. Jedząc wczoraj na obiad ziemniaki z kalafiorem i jajkiem sadzonym nie spodziewałam się, że dziś będzie wycieczka do Indii.
Polecam ją wam, bo resztki są pyszne.



















































Alu kofta

5-6 ugotowanych ziemniaków
połówka ugotowanego na pół twardo kalafiora
5 łyżek mąki z ciecierzycy*
pęczek posiekanej kolendry
1 łyżeczka przyprawy garam masala**
sól
pieprz
*Mąka z ciecierzycy jest dość istotna w kuchni indyjskiej. Można ją kupić w sklepach ze zdrową żywnością. Ona nadaje cudnej chrupkości smażonym plackom bhaji czy pakorom.
Jeżeli jednak nie możecie jej zdobyć, to użyjcie mąki pszennej. Nie polecam własnoręcznego mielenia ciecierzycy, bo grozi to utratą słuchu.

**Garam masala to jedna z popularniejszych mieszanek przyprawowych. Nie zawiera żadnych tajemniczych składników i bez problemów można ją zrobić się samodzielnie. Potem zamknąć w słoiku i chwalić się znajomym naszymi zdolnościami.

Są nam potrzebne:
1 łyżka czarnego pieprzu
1 łyżka nasion kminu rzymskiego
1 łyżka cynamonu
pół łyżki goździków
pół łyżki kardamonu
ćwierć łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej

Wszystko mielimy w młynku lub ucieramy w moździerzu. Zamykamy w słoiku.

Najlepiej ugotować ziemniaki i kalafiora dzień wcześniej (tu kłaniają się resztki z obiadu).
Na tarce z grubymi oczkami ścieramy ziemniaki i kalafiora. Dodajemy mąkę i resztę składników.
Formujemy w dłoniach kuleczki wielkości orzecha włoskiego. Ja dodatkowo obtaczam je jeszcze w mące z ciecierzycy.
Odstawiamy je na chwilkę i rozgrzewamy olej w głębokiej patelni.
Smażymy kuleczki na gorącym oleju aż będą złote. Obracamy w połowie smażenia.
Usmażone wyjmujemy na papierowe ręczniki i robimy sos.

Sos pomidorowo jogurtowy:

1 łyżka masła ghee (może być olej)
1 łyżeczka startego imbiru
1 mała papryczka chilli, drobno posiekana
1 puszka pomidorów bez skórki
pół łyżeczki mielonego kminu rzymskiego
pół łyżeczki kurkumy
sól
oraz 1 szklanka jogurtu

W rondelku rozgrzewamy ghee i smażymy imbir i chilli kilka sekund. Następnie dodajemy przyprawy i znów smażymy mieszając kilka sekund. Kiedy cała kuchnia zapachnie jak marzenie o Indiach wlewamy pomidory i gotujemy aż całość zgęstnieje.
Dodajemy sól i jogurt, mieszamy i zdejmujemy z ognia.
Podajemy do wszelkich kulek warzywnych, do smażonego paniru, czy po prostu moczmy w nim chlebki naan.

Ale pycha!
Kto leniwy bądź zbyt głodny by czekać na gorący sos niech weźmie jogurt, doda do niego zmiażdżony czosnek, odrobinę mielonego kuminu i łyżkę oliwy. Taki sos do moczenia tez jest zabójczo smaczny.



Aromatycznych wrażeń i smacznego

sobota, 18 października 2014

Odwrócone serniczki w świecznikach czyli znów o czymś zapomniałam

























Pierwszy miejski weekend to spore wyzwanie.
Przez ostatnie pół roku w soboty i niedziele otwierałam oko, wstawałam z łóżka i pierwsze kroki kierowałam na zewnątrz. Pogoda i rodzaj garderoby, którą miałam na sobie nie miały najmniejszego znaczenia. W przypadku pierwszego taras skutecznie chronił przed deszczem, gradem, liścimi. Co do garderoby, to nawet gdybym stanęła w pełnym słońcu goła jak święty turecki, to na drzewach, ptakach czy sarnach nie zrobiło by to żadnego wrażenia.
Pierwsza inspekcja w malinach czy pod sosnami często odbywała się jeszcze w stroju nocnym i kaloszach.
Nikomu to nie przeszkadzało. Bo też nikogo w promieniu kilkuset metrów nie było.
Sobota w mieście, to całkiem inna bajka.
Po pierwsze nigdzie w koszuli nocnej nie pójdę. Choć czasem aż mnie korci, żeby sprawdzić jak świat zareagowałby na takie odstępstwo od obyczajowej normy.
Po drugie ciszę mogę sobie zafundować tylko w jednym przypadku: zakładąjąc do uszu stopery.
Po trzecie, pogoda ma średnie znaczenie. I tak śniadanie zjemy w kuchni. O świeżo zerwanych malinach zapomnij.
Podoba mi się wersja miastowa i poza miastowa. Każda ma plusy dodatnie i plusy ujemne (jak mówi klasyk)
Jest tylko jedno ale.
Powrót do miasta to powrót do kombinowania dobrych zdjęć. Znów dnia coraz mniej, światło bardziej zbliżone do szarego i z każdego kąta wyłażą cienie.
Zapomniałam o tym na sześć miesięcy i dziś spadła na mnie ta prawda w pełnej krasie.
Ciasto jest słoneczne. Kolor i smak aż kipią energią. A zdjęcia jakby przyprószone smutkiem. Zupelnie nie zamierzonym.
Zarówno mój nastrój jak i wybór głównego bohatera tej soboty były radosne. Tylko to światło miejskie jakieś takie marniutkie.
Chyba będę musiała przyzwyczaić się nie tylko do braku lasu i ciszy rankiem.
Historia powtarza się co roku i najwyższy czas przywyknąć.




















Odwrócone serniczki w świecznikach* z marakują i kruchymi okruchami
(na 8 niedużych świeczników lub małych słoiczków)

*świeczniki są zupełnie nie przepisowe. Serniczki powinny być w słoikach, ale wszystkie opakowania szklane zostały na wsi. I to na dodatek pełne.
Moja organizacja pracy pozostawia wiele do życzenia. A to piekę tartę pakanową i w trakcie odkrywam, że brakuje mi składnika. A to biorę się za sernik i okazuje się, że nie forma jest mi potrzebna a słoiki.
Dom w mieście po półrocznej nieobecności jest równie obcy jak pokój hotelowy. Nie wiem co mam, czego nie mam, a co jest mi niezbędne.
Słoików nie miałam. Ale miałam szklane świeczniki. Już ich używałam jako pojemników na sosy więc czemu nie mialabym ich użyć jako foremek.
Ramekiny czy inne foremki żaroodporne też mogą być. Są one jednak nieprzeźroczyste i nie widać co jest w środku. A to jedna z zalet tych serniowych maleństw.
A teraz do konkretów.

kruche okruszki:

50 g owsianych ciastek pokruszonych w malakserze
10g stopionego masła

sernik:
250 g kremowego serka (np. Turka)
125 ml kwaśnej śmietany
sok z jednej cytryny
55 g cukru pudru
3 jajka

oraz
5 sztuki marakui**

Te serniczki stoją na głowie, bo część ciasteczkową mają nie na spodzie ale na górze.
Zaczynamy od zrobienia okruszków.
Rozgrzewamy piekarnik do 170 stopni. Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia.
Pokruszone ciastka mieszamy z masłem i wysypujemy na blaszkę. Wkładamy ją na 10 minut do piekarnika. W połowie pieczenia mieszamy okruchy.
Upieczone okruchy wyjmujemy z pieca studzimy.

Ser miksujemy z sokiem z cytryny, cukrem i śmietaną tylko do połączenia się składników. Potem dodajemy jajka i miksujemy minutkę.
Wlewamy do słoiczków, świeczników czy ramekinów i przykrywamy foremki folią. Wkładamy do głebokiej blaszki. Gotujemy wodę i wlewamy (ostrożnie) do blaszki z foremkami.
Blaszkę z foremkami i wodą wstawiamy do piekarnika.
Pieczemy w kąpieli wodnej 20-25 minut.

Po wystygnięciu umieszczamy serniczki w lodówce.
Następnego dnia wyjmujemy je z lodówki. Miąższ z marakui usuwamy łyżeczką i dzielimy na porcje do każdej foremki. Na górę sypiemy kruche okruszki.

**Użycie marakui jest jednym z wariantów. Zamiast niej można na górę położyć malinowe czy jeżynowe puree. Lekko podsmażona śliwka posypana potem nie okruchami ale gorzką czekoladą też pieściłaby podniebienie. Nie próbowałam ale ta wizja przemawia do mojej wyobraźni.
Okruszki też mogą być czekoladowe lub imbirowe. Wszystko zależy od upodobań czy możliwości.





Życzę smacznego ciasta i pięknych spacerów sobotnich . Ja się wybrałam i zobaczcie co znalazłam.




czwartek, 16 października 2014

O lataniu i nadziewaniu czyli mała rzecz a cieszy

























Jakoś mi ten rok podróżniczo upływa. Już przestałam liczyć ile razy wsiadałam do samolotu.
Ostatnia moja podróż była niejako przełomowa. Nie wiem jak wy, ale ja nie jestem entuzjastą latania. Kłóci się ono z moją przyziemną naturą.
Mój niepokój przed startem jest proporcjonalny do podziwu jaki odczuwam chyląc czoła przed pionierami lotnictwa.
Na fizyce nie uważałam i jak to zwykle bywa po czasie, bardzo tego żałuję. Może działy typu kinetyka czy aerodynamika uciszłyby niepokój w mojej głowie.
W czasie ostatniego lotu miały miejsce dwa zdarzenia. Po pierwsze spotkałam kogoś, kto dosłownie umierał ze strachu. A po drugie zasnęłam.
Pozwolę sobie rozwinąć temat.
Obok mnie siedziała młoda kobieta, która była uosobienim wszystkich samolotowych fobii. Jeszcze nie zapięliśmy pasów a już było wiadomo, że coś jest nie tak.
Głębokie oddechy, kurczowe trzymanie się podłokietników i podskakiwanie w fotelu na każdy dźwięk z zewnątrz dały mi do myślenia.
- Zapytałam czy wszystko w porządku. 
- Nie, nie jest w porządku. Zaraz się rozbijemy! 
- Raczej nie jest to możliwe, ponieważ jeszcze nawet nie ruszyliśmy z miejsca. Wciąż wsiadają pasażerowie!
Wydawało mi się, że mój argument jest logiczny. I owszem, był. Lecz tylko dla kogoś myślącego logicznie. W przypadku osoby ogarniętej paniką, logika umarła wraz z pierwszym krokiem postawionym na pokładzie.
Dalej było ciekawie. Po raz pierwszy w ogóle nie bałam się w czasie lotu. Nie miałam na to czasu. Czas spędzałam na trzymaniu za rękę, przytulaniu, przytaczaniu danych statystycznych, pojeniu wodą i opowiadaniu głupot na temat latania. Mój nauczyciel fizyki umarłby ze śmiechu.
Jednak wydaje mi się, że nie było ważne co mówiłam. Ważniejsze było, że mówiłam cokolwiek.
Ten słowotok tak mnie zmęczył, że w chwili, kiedy moja sąsiadka poszła do toalety, ja zasnęłam jak kamień. Trwała moja drzemka niespełna kilka minut ale przyznam, że zdziwiłam samą siebie.
Dwie godziny spędzone w samolocie do Bristolu były ze wszech miar pouczające.
„Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej” lub po prostu „są tacy, którzy boją się bardziej”. A także: „dobrze jest mieć obok siebie nieco mniej spanikowanego sąsiada”.
Co by było, gdybyśmy obie zagrzewały się wzajemnie w wymyślaniu coraz to nowych powodów do strachu w czasie lotu?
W drodze powrotnej nawet mi do głowy nie przyszło, żeby czegoś się bać. Powiem więcej, nawet nie zauważyłam kiedy oderwaliśmy się od ziemi. Oby mi tak zostało.
W czasie mojej wycieczki za wodę nie tylko nabrałam doświadczenia w dziedzinie opanowywania strachu (cudzego) ale nabyłam małe co nieco.
Odwiedziny w Chinatown są niejako obowiązkowe.
Dzisiejszy przepis jest propozycją połączenia egzotyki ze swojskością. Nawet sezonowość gdzieś tam się plącze w postaci dyni.


























Dumplingi* z krewetkowo dyniowym wnętrzem

*Dumplingi to po prostu pierożki. Z moich poszukiwań przepisów wszelakich wynika, że zarówno dumplingi jak i wontony robi się według tego samego schematu. Różnica polega na dodaniu jajka do wontonów.
W chińskiej dzielnicy w każdej knajpie można je zjeść pod każdą postacią. Są gotowane, smażone, pieczone i te na parze. Ich wnętrze to cały kosmos składników. Czasami nadzienie powoduje małą konstenację: zjeść czy nie zjeść? Odpowiedź zawsze powinna być twierdząca. W końcu trzeba poznać świat z każdej strony. Czym jest zjedzenie pierożka z krowimi jelitami w obliczu przejęcia władzy przez Prezesa ? „Bułka z masłem” lub jak mawiają tubylcy „piece of cake”.
A teraz konkrety.

Paczka dumplingów lub chwila czasu na ich zrobienie.
Na około 15 pierożków:
pół szklanki mąki ryżowej (może być też kukurydziana)
1,5 szklanki mąki pszennej
pół szklanki gorącej wody
1 łyżka oleju
szczypta soli

Szybko zagniatamy ciasto, najpierw widelcem, bo gorące, potem rękami. Gładkie ciasto zostawiamy na 10 minut pod przykryciem a potem formujemy wałek. Kroimy go na plastry a plastry rozwałkowujemy jak najcieniej. Nakładamy farsz
Nadzienie:

1 szklanka upieczonej dyni hokkaido
1 szklanka krewetek koktajlowych (mogą być każde inne)
1 łyżka masła
1 łyżka posiekanej kolendry
1 posiekana szalotka
1 ząbek czosnku
pół łyżeczki czerwonej papryczki chilli, posiekanej
1 łyżeczka drobno pokrojonego imbiru
1 łyżka jasnego sosu sojowego
szczypta mielonej kolendry

Jeżeli mamy malakser, to pakujemy wszystkie składniki nadzienia do niego i miksujemy na jednolitą masę. Doprawiamy ewentualnie do smaku sosem sojowym. W przypadku braku sprzętu, drobno kroimy wszystkie składniki i mieszamy. Tę wersję lubię bardziej.

Przygotowujemy miseczkę z wodą. Będziemy w niej zanurzać palce by skleić pierożki.
Na garnku z gotującą się wodą kładziemy naczynie do gotowania na parze lub po prostu sitko (tak by nie dotykało powierzchni wody).
Na środku pierożka kładziemy nadzienie, brzego smarujemy wodą i sklejamy brzegi pierożka. Łapiemy krawędzie tak, by spotkały się w jednym miejscu.
Wkładamy pierożki do naczynia na parze i przykrywamy je pokrywką lub miską.
Po 5 minutach powinny być gotowe. Podajemy je z sosem.

Sos do dumplingów:

4 łyżki jasnego sosu sojowego
skórka otarta z jednej limonki
sok z jednej limonki
1 ząbek czosnku, przeciśnięty
pół łyżeczki brązowego cukru
łyżka drobno posiekanej zielonej cebulki





Smacznego i dużo optymizmu bo jesień hula na całego

wtorek, 14 października 2014

Wizytacja i wizyta czyli wieś devońska i nie tylko


























- Jedziesz z wizytą czy z wizytacją? Zapytała mnie znajoma
Hm...i jedno, i drugie.
Do niedawna wycieczki na drugą stronę kanału były tylko wizytami. Czas wizytacji skończył się dość dawno temu.
Starsze Dziecko umościło się tam na dłużej i moje wypady były właściwie czysto turystyczne.
Aż tu drugie Dziecko pomachało nam w maju na do widzenia i teraz przyszedł czas wizytacji.
Pół roku to sporo czasu. Zakres możliwości jego zagospodarowania jest nieograniczony. Można znaleźć mieszkanie, umeblować je, znaleźć najlepsze kiełbaski w mieście, wyrobić sobie dobrą opinię w pracy, poznać z kilka tysięcy kurczaków, zmienić fryzurę. A co najważniejsze: lepiej poznać samego siebie.
Pojechałam do Devon ciekawa jak też wygląda angielska prowincja. I oczywiście jak radzi sobie Młodsza.
Po każdorazowym pobycie u Starszej w Londynie musiałam brać kilka dni urlopu. Ilość miejsc do odwiedzenia, kilometrów do zaliczenia i atrakcji do odbycia przekraczała moje możliwości i fizyczne i duchowe. Dużo, szybko, różnorodnie. Jeszcze nie zdążyłam przetrawić wystawy Pollocka a już biegłyśmy na Madame Butterfly. Dopiero co piłyśmy kawę w Harrodsie a już planowałyśmy kolację u Jamiego Olivera.
Totalna karuzela. Dzień nie ma końca. Nie ma znaczenia pora dnia. Londyn nie śpi i nie zwalnia nigdy.
Wracałam do domu z kołowrotkiem wrażeń w głowie. I nie miało znaczenia czy byłam tam po raz piąty czy piętnasty.
Devońska prowincja to zupełnie inna bajka. Tam dzień zaczyna się w okolicach 9.00. Nie zauważyłam najmniejszych oznak pośpiechu. Plotkowanie przed drzwiami sklepu jest na porządku dziennym.
Zamknięcie sklepu w trakcie dnia też nikogo nie dziwi, bo przecież można zapukać. Właściciel oderwie się wtedy od swojej herbatki i zejdzie na dół, by sprzedać sąsiadowi pół metra sznurka lub wiktoriańską poduszkę.
Poranki są mgliste i rzeka Ex, nad którą leży Tiverton wygląda jakby płynęła znikąd donikąd.
Jest jakieś takie niedzisiejsze. Miałam wrażenie, że przeniosłam się w czasie. Nawet muzyka grana w knajpkach była niedzisiejsza, Frank Sinatra, Paul Anka, stare standardy jazzowe. Nie wiem czy to lokalne słabości do tamtych dni, ale czuć w tym mieście ducha lat 40 i 50 tych.
Dookoła zielone wzgórza. Krowy widać gołym okiem. A w centrum stoi niebieski goryl. Uśmiechnięty.


Londyn jest miejscem kipiącym energią. Jest tak różnorodny, że nie umiem go postrzegać w kategoriach jednego tworu. To zbiór tworów różnego rodzaju i różnej jakości. Jest jak ciągle przelewająca się i ciągle niewystygła lawa. Za każdym razem, kiedy go odwiedzam jest inny.

Tiverton jest tworem skończonym. Od mostu na rzece Ex począwszy a na kościele św. Piotra skończywszy. Nawet znak „Uwaga kaczki” jest tam na odpowiednim miejscu. 
Jestem pewna, że przyjeżdżając tu kolejny raz, poczuję się jak u siebie.Tutaj należy poddać się ogólnemu rytmowi. Posiedzieć nad kawą i popatrzeć jak żyje małe angielskie miasteczko. I co różni je nie tylko od wielkiego Londynu ale przede wszystkim od podobnych miasteczek u nas.

                              tabliczka na tivertońskim murze



                               fragment wystawy w muzeum w Tiverton



Wizytacja przebiegła nad wyraz korzystnie. Dziecko nam zmężniało, nabrało wiatru w żagle i zadowolone jest po uszy.

Tą oto optymistyczną wieścią się dziś żegnam i zostawiam kilka obrazków z mojej wizytacji i wizyty.

                                            kanał burzowy na jednej z ulic

                                            To nie książki, to pięknie wyhaftowane klęczniki



















Dawna szkoła z osobnym wejściem dla dziewcząt i chłopców


                               to nie kręgosłup dziwnego zwierza tylko sufit w katedrze w Exeter

























 mglista rzeka Ex

                               widoczki na okoliczne wzgórza

sobota, 11 października 2014

Upolowana tarta pekanowa czyli wspomnienia z Devon


























Sprawa wyglądała tak: stałyśmy przed ladą w malutkiej knajpce. W planach miałyśmy lunch. Ja potrzebowałam kawy. Większość moich myśli zajmowała w tym momencie potrzeba zastrzyku kofeiny. Żadne dodatki w postaci pustych kalorii nie były mi potrzebne. Tylko kofeina.
Dziecko w tym czasie lustrowało wystawione na widok publiczny węglowodany i cukry.
Nie powiem, widok był kuszący. Osobniki o słabej woli czy regularne łasuchy zostały wystawione na próbę.
Wśród nich moje Dziecko:
- O matko i córko co wybrać? Mamo, które ciasto mam wziąć? Wszystkie wyglądają jak milion cukrowych dolarów
- Weź to, które wygląda najmniej efektownie i jest go najmniej.

Padło na tartę z orzechami pekan. Wyglądało, jakby ktoś na nim usiadł.
Inne ciasta czyli marchewkowe, sernik z passiflorą, cały zastęp muffinów i ciasto czekoladowe mogłyby spokojnie brać udział w konkursie na lokalny produkt cukierniczy. Jednak intuicja podpowiadała mi, że stali bywalcy wiedzieli co biorą,
- Dwa cappuccino i tatrę pekanową poproszę.
Widok rozanielonej miny Młodszej wart był podróży do Devon. Dziecko jest ogromnym entuzjastą karmelu. Tarta, którą wybrała okazała się ciastem idealnym.

Byłam gotowa zmierzyć się z tą tartą. Uwielbiam się uczyć i nie mam nic przeciwko nowym wyzwaniom. Tutaj początek był prosty. Kruche ciasto mam opanowane. Orzechy pekan też leżą w granicach moich możliwości. A reszta?
Spaja je karmel, ale czy tylko? Miałam wątpliwości.

Moje dalsze plany obejmowały wizytę u starszego Dziecka. A tam, pierwszą książką, którą wzięłam do ręki był Hummingbird. W nim jak latarnia świecił przepis na pekanową tartę.
Nie mówcie mi, że zbieg okoliczności jest przereklamowany.
- Panie Twain, może się pan jednak mylił.
Zrobiłam zdjęcie telefonem (o tempora! o mores!) i przywiozłam przepis do Polski.
Oto moje refleksje na temat....i przepis oczywiście też.

Podstawowa zasada to czytać instrukcje. Uniknie się nieporozumień, miotania przedmiotami i kompromitacji. Czytanie instrukcji jest nudne ale, niestety, potrzebne. Przynajmniej od czasu do czasu.
Tak było i w przypadku tego ciasta. Tak się ucieszyłam, że je znalazłam, że nie zawracałam sobie głowy zagłębianiem się w szczegóły. Nie byłoby problemu, gdybym potraktowała ten przepis czysto teoretycznie. Ja jednak postanowiłam ciasto upiec natychmiast. Wzięłam się za zrobienie tej tarty bez czytania instrukcji. Niedobrze.
Kiedy już kupiłam pekany a ciasto kruche chłodziło się w lodówce, nadszedł czas na zgłębienie przepisu.
A tu, jak różowy krasnoludek w zielonym lesie tkwi coś, co w żaden sposób nie figuruje na liście składników, posiadanych przeze mnie. Ciemny syrop kukurydziany*! A co to za dziwo?!
Mam golden syrup, mam melasę, mam miód, mam syrop z buraków i syrop cukrowy. O syropach miętowym i kokosowym nie wspomnę, bo średnio pasują mi do pekanowej tarty. Ale syrop kukurydziany?
Idziemy na żywioł? Jak najbardziej.
Ciemny syrop kukurydziany* (internet powiedział mi, że ten rodzaj ulepku cieszy się ogromną popularnością w USA) zastąpiłam tym, co miałam w spiżarni czyli golden syrupem i syropem z buraków. Oba kupiłam w normalnym polskim sklepie.
Do dzieła!


























Tarta pekanowa

kruche ciasto czyli:

100 g zimnego masła
1 szklanka mąki
1 łyżka cukru pudru
szczypta soli
1 żółtko
1 łyżka kwaśnej śmietany

nadzienie karmelowe:

200 g cukru
250 ml ciemnego syropu kukurydzianego*(w moim cieście jest mix golden syrup i syropu z buraków)
0,5 łyżeczko soli
3 jajka
60 g masła
wanilia
100 g orzechów pekan plus do dekoracji


forma o średnicy 23 cm

Zagniatamy kruche ciasto. Wkładamy do lodówki na półtorej godziny. Potem rozwałkowujemy, przekładamy do formy, nakłuwamy widelcem i znów schładzamy pół godziny.

Piekarnik rozgrzewamy do 170 stopni

Aby zrobić nadzienie musimy zagotować syrop z cukrem. Wiem, że brzmi to karkołomnie gotować cukier z cukrem, ale tak trzeba. Nie mieszamy gotującego się syropu z cukrem. Obracamy tylko patelnią z czułością. Gotujemy tę mieszankę minutkę i zdejmujemy ją z pieca. Teraz dodajemy pokrojone w kawałki masło i mieszamy aż się rozpuści. Studzimy.
Do misy miksera wbijamy jajka i ubijamy aż się połączą (nie robimy kogla mogla). Do jajek wlewamy przestudzoną masę cukrową. Powinna być ciepła ale nie gorąca. Nie zależy nam na słodkiej jajecznicy.
Miksujemy do połączenia się składników dodając sól i wanilię.

Wyjmujemy formę z kruchym ciastem z lodówki.
Odkładamy część orzechów do dekoracji. Resztę pekanów siekamy nożem i wysypujemy na kruchy spód. Wlewamy na orzechy karmelową masę.
Wstawiamy ciasto do piekarnika i pieczemy godzinę. Po upieczeniu dekorujemy orzechami pekan.
Ciasto jest oszałamiające. Już rozumiem, że można zostać fanem karmelu z orzechami.
Takie ciasto to jesień w skondensowanej postaci.

*Spokojnie można zastąpić syrop kukurydziany syropem cukrowym i miodem. Zapewne było to odstępstwo od oryginału, ale liczył się efekt końcowy. A ten był porażający.
Tylko szkoda, że Dziecko mojego ciasta nie spróbowało....na razie.





Smacznego