piątek, 31 stycznia 2014

Danie niepoprawne kulinarnie czyli golonka w glazurze























Golonka była maciupeńka. Z tych niezauważalnych. Prawdziwy golonkożerca nawet by na nią nie spojrzał. Chyba, że w ramach rozbiegu. Rasowe sztuki (golonek nie golonkożerców) zaczynają się od kilograma w górę. Ta była niespełna trzydziesto – dekowa. Czyli prawie nic, a mimo to wyrzuty sumienia miałam gigantyczne.
Toż to cichy zabójca, bomba z opóźnionym zapłonem, śmierć na raty, zapychacz, podnosiciel i sprawca przyszłych kłopotów. Po prostu samo zło.
A jednak nie mogłam od niej oderwać wzroku. Może dlatego, że była taka malutka. A może z powodu dłuższej absencji w naszym jadłospisie. Większość naszego menu w zeszłym roku stanowiły korzonki, roślinki i rybki. Czasem trafił się jakiś drób. Wieprzowina była „be”. A już golonka, żeberka, boczusie i brzuszki dostały wilcze bilety i trafiły na czarną domową listę.
Konsekwencja nasza warta była medalu za ofiarność.
Do wczoraj. To różowe maleństwo zarzuciło na mnie wędkę.
Jako wyznawca mądrych myśli Oscara Wilda stwierdziłam, że „jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest uleganie jej”. Mój cicho piszczący zdrowy rozsądek stawiał opór krótko. Potem został zagłuszony przez instynkty pierwotne.
Kupiłam golonkę nie do końca będąc pewną, że ją wykorzystam.
Kiedy rozpakowałam ją w kuchni od razu wiedziałam, co chcę z nią zrobić. Mało tego, bardzo konkretnie czułam jej przyszły smak na języku. Wszystkie wyrzuty sumienia rozwiały się jak sen złoty.
Po upieczeniu była boska. Zachwyt na szanownym obliczu MMŻ był odpowiedzią na wszystkie moje wątpliwości. To jest to. Raz w roku golonka to nie zbrodnia. A nawet jeśli, to tylko na sobie.
W końcu „ wszystko co nam sprawia przyjemność jest albo zabronione, albo niezdrowe albo niemoralne”.
Jakoś będę musiała z tym żyć:))























golonka w glazurze

1 mała golonka bez kości (wielkości kobiecej pięści)
1,5 litra bulionu
1 liść laurowy
2 ziarenka ziela angielskiego

glazura:
1 łyżka miodu
1 łyżka musztardy angielskiej
1 łyżka chutney'a z mango
1 łyżeczka Hot Pepper Sauce (lub Tabasco)
pół łyżeczki utłuczonego pieprzu
ćwierć łyżeczki cynamonu
kilka gałązek tymianku (lub łyżeczka suszonego)
1 cebula pokrojona w grube plastry
1 jabłko pokrojone w grube plastry

Golonkę czyścimy, myjemy i wkładamy do garnka z gotującym się bulionem. Dokładamy liść i ziele. Gotujemy na małym ogniu około 1,5 godziny lub do momentu aż mięso będzie miękkie. Ugotowaną golonkę wyjmujemy z garnka i studzimy (z bulionu możemy ugotować pyszny krupnik).
Przygotowujmy glazurę. W rondelku podgrzewamy miód z musztardą i chutney'em. Dodajemy Hot Pepper sauce, cynamon, pieprz i oberwane listki tymianku. Mieszamy i zdejmujemy z ognia.
Golonkę suszymy ręcznikiem papierowym i smarujemy gorącą glazurą.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Golonkę przekładamy do żaroodpornego naczynia. Na dno kładziemy pokrojoną w grube plastry cebulę i plastry jabłka a na nich kładziemy golonkę. Pieczemy 30 minut. Glazura na mięsie powinna się lekko skarmelizować.
Kroimy gotową golonkę i podajemy z cebulą i jabłkiem.
Taka mała grzeszna przyjemność. W końcu, raz się żyje!














































Życzę smacznych korzonków, udek czy słodkości


wtorek, 28 stycznia 2014

Słów kilka o małżach czyli jak okiełznać zmęczenie




Zmęczenie mnie dopadło nieuzasadnione. Nic wielkiego, ani tym bardziej zajmującego umysł i mięśnie nie wydarzyło się w moim życiu ostatnio. Powiem więcej, mały urlop miałam w minionym tygodniu. Wycieczka na wyspę była mniej męcząca niż zazwyczaj. Najwidoczniej Dziecko zauważyło, że starsi nie nadążają. Po zaliczeniu tylko trzech miast,wielkiej uroczystości, kilkunastu sklepów i jednej galerii mogę powiedzieć, że daliśmy radę.
To dlaczego czuję się tak, jakbym ostatnie dni wolne miała zaraz po maturze?
Poranne wstawanie jest zawsze targowaniem się z samą sobą: jeszcze parę minut i zaraz wstanę. I dlaczego sobota jest tak daleko?
Dlaczego moment przyjęcia pozycji horyzontalnej jest tak przyjemny?
Obwiniam o to pogodę i porę roku. Mam dość serdecznie szarości i chłodu. Zmęczyłam się brakiem światła i noszeniem czapki. Protestuję przeciwko pierzchnącym dłoniom i wiecznej chrypce.
Fajny ten mój protest. Taki milczący. Bo co mam zrobić? Ogłosić strajk i nie wyłazić spod kołdry?
Udawać, że do wiosny niedaleko?
Wiem, że marudzę. To też jeden z objawów zmęczenia. Wiem też, że to marudzenie jest chwilowe. Dziś do głosu doszła moja gorsza połowa. Nie mam siły z nią się spierać. Poczekam spokojnie na moment, kiedy obudzę się rano i z radością odsłonię okna. A tam słońce, błękit i może trochę zieloności? Jeszcze tylko ze dwa miesiące i wróci druga lepsza „ja”. Oby.


Małże są świetną ilustracją mojego nastroju. Zamknięte w skorupce.
Świeże powinny być zamknięte. Jeśli wśród nich jest jakaś uchylona, to ją wyrzućcie, bo kłopoty żołądkowe do przyjemnych nie należą.
Po ugotowaniu wszystkie powinny być otwarte. Jeśli znajdziecie jakąś zamkniętą, to się jej pozbądźcie,bo patrz jak wyżej.
Obiad z ich udziałem należy do obiadów tzw błyskawicznych. Chyba, ze macie sklerozę, ale o tym za chwilę.
Małże podobno powinno się jeść w miesiącach mających „r” w nazwie. To zdanie usłyszałam od pewnego Holendra, który lata temu wprowadzał nas w tajniki jedzenia owoców morza.
Nie wiem jak to się ma do miesiąca lutego, bo w polskiej wersji „r” nie występuje. Skoro jednak instruktor pochodził z kraju, gdzie februari jest posiadaczem wspomnianej spółgłoski, to nie pozostaje nic innego jak przyjąć zasadę holenderską.
Małże powinny pachnieć wodą morską. W żadnym przypadku nie powinno się w nich czuć ryby, Jadore Diora czy np. kapusty. Dopuszczalna jest tylko morska woda.
Małże nie wymagają solenia. Woda morska zamknięta w muszelkach jest wystarczająco słona.
Świeże małże myjemy pod zimną wodą i wyrzucamy te, które są otwarte.

Wrócę teraz do sklerozy. Małże zazwyczaj po przyrządzeniu pływają w przepysznym sosie. Idealnym rozwiązaniem jest świeża bagietka. Zamoczenie jej w małżowym sosie jest jednym z najbardziej zmysłowych doznań smakowych. Tylko trzeba pamiętać o tym, by bagietkę kupić. W przeciwnym wypadku trzeba będzie zakasać rękawy i zagnieść bagietkę samemu. A to przedłuża czas przygotowania małży do kilku godzin.
Moje bagietki na zdjęciach są wynikiem takiego właśnie niedopatrzenia. I w obu przypadkach wiele im brakuje pod względem bagietkowej urody. Ta pierwsza została nazwana „grycanką”, bo daleko jej do smukłości francuskiej bagietki. Drugie podejście też do całkiem udanych nie należy, ale smakowo nie można im  nic zarzucić. Jeśli nie chcecie wyjadać pysznego sosu łyżką, kupcie wcześniej pieczywo. Albo polećcie to zadanie temu, z kim będziecie to danie zajadać.
Walentynki blisko. To może być dobra podpowiedź na podniecającą kolację.
Na wszelki wypadek przepis na bagietki też podaję.
Teraz małże.
Zakładamy, że mamy miskę umytych muszli.
Proponuję dwie opcje.
Małże w cydrze i małże w tajskim stylu





Małże w cydrze

1 opakowanie małży
2 łyżki masła
1 cebula pokrojona w kostkę
2 ząbki czosnku pokrojone drobniutko
1 łyżka posiekanej kolendry
1 łyżeczka posiekanego tymianku
1 liść laurowy
pół szklanki cydru lub białego wytrawnego wina
pęczek natki pietruszki posiekany z grubsza
pieprz

Przygotowujemy duży gar, w którym pomieszczą się małże.
Rozgrzewamy dwie łyżki masła i szklimy na nim cebulę i czosnek. Dorzucamy liść laurowy i wlewamy cydr. Kiedy sos się zagotuje dodajemy kolendrę i tymianek. Wrzucamy małże i zamykamy garnek szczelną pokrywką. Łapiemy gar na uszy i potrząsamy nim energicznie, żeby małże wymieszały się ze składnikami sosu. Stawiamy garnek z powrotem na ogień i doprowadzamy do wrzenia. Gotujemy 4 minuty. Wyjmujemy małże (te, które się nie otwarły wyrzucamy). Sos pozostały w garnku zagotowujemy i odparowujemy. Kiedy zmniejszy swoją objętość mniej więcej o połowę, dodajemy łyżkę zimnego masła. Mieszamy do jego rozpuszczenia. Zdejmujemy garnek z pieca. Polewamy sosem małże (nie wyjmujemy ich ze skorupek), posypujemy natką i świeżo zmielonym pieprzem.
Podajemy z świeżą bagietką. Nie potrzeba nam sztućców. Pierwsza muszla będzie naszym widelcem. Zjadamy owoc ze środka i używamy pustej muszli jako szczypiec przy wyjmowaniu kolejnej muszli z garnka a potem małży ze środka muszli. Proste?
Gdyby ktoś miał pytanie dotyczące tego zielonego, które występuje z małżami na zdjęciu, to uprzejmie donoszę, że to soliród. Jeszcze o nim napiszę.



Małże w tajskim stylu

1 opakowanie małży
2 łyżki oleju arachidowego
1 szalotka drobno pokrojona
1 ząbek czosnku drobno pokrojony
1 łyżka imbiru drobno pokrojonego
2 łyżki pasty Tom Kha* ( sprzedają ją w jednorazowych saszetkach większe markety)
pół szklanki mleczka kokosowego
2 łyżki pociętej zielonej cebulki

*Najpierw wyjaśnienie dla purystów w kwestii tajskiej kuchni. Wiem, wiem, pasta tom kha to przede wszystkim baza do niezrównanej zupy z kurczakiem. Sama należę do jej wyznawców. Przyjmijcie, że dodanie pasty do małży jest rodzajem składanego hołdu.

Znów potrzebujemy dużego garnka. Do niego wlewamy olej i smażymy na nim cebulkę, czosnek i imbir. Potem dodajemy pastę i mieszamy do uwolnienia zapachów. Następnie wlewamy mleczko kokosowe. Zagotowujemy i wrzucamy małże. Przykrywamy, gotujemy 4 minuty.
Posypujemy zieloną cebulką lub kolendrą.

Jak na osobę zmęczoną wytworzyłam całkiem sporą rozprawkę o małżach. Teraz mogę z przyjemnością zacząć planować kolejny obiad.
Aha, zapomniałam o bagietkach.

pół szklanki mleka
1 łyżeczka masła
1 łyżeczka cukru
pół szklanki wody
1 łyżeczka suchych drożdży
1 łyżeczka soli
2 i pół szklanki mąki

Zagotowujemy mleko z masłem i cukrem. Studzimy dodając sól i wodę. Po wystudzeniu dosypujemy mąkę i drożdże. Mieszamy a potem wyrabiamy do uzyskania gładkiego ciasta. Przykrywamy i czekamy aż urośnie (niecałą godzinę). Dzielimy na dwie części i próbujemy nieco rozciągnąć, by nadać im kształt bagietki (jako bułeczki też prezentują się dobrze). Znów przykrywamy (np. dużą miską) i ponownie czekamy aż urosną (trwało to 40 minut). Nagrzewamy piekarnik do 220 stopni i pieczemy w nim bagietki przez 20 minut.


I tym piekarniczym akcentem was żegnam.

Smacznego  

niedziela, 26 stycznia 2014

Szok klimatyczny i brownie z kandyzowanym imbirem i karmelem


Gdzie my jesteśmy?!
Hiobowe wieści dotyczące pogody docierały do nas, ale nikt nie brał ich poważnie. Wiadomo, straszą i przesadzają bo to nasze cechy narodowe. Cieszyliśmy się więc plus ośmioma stopniami w Warwick. Maleńki deszcz nie był w stanie zepsuć nam humorów. Przyglądaliśmy się kąpiącym kaczkom i tłumom ubranym w togi i birety. Żonkile przygotowywały się do kwitnienia a stada stokrotek rosły podobnie jak u nas. No i Dziecko nasze ogrzewało nam serca.
W Londynie euforia. Plus jedenaście stopni. Co prawda lało jak wiadra ale na szczęście tylko chwilowo. Skupiliśmy się na wyglądającym co jakiś czas słońcu i wiosennym ciepełku. Magnolie czekały gotowe, by zaprezentować światu swoje kwiaty a wiśnia w hotelowym ogrodzie kwitła w najlepsze.
Powiedzcie sami, można zapomnieć o zimie?
Kiedy lądowaliśmy w środku nocy w kraju, nikt specjalnie nie przejmował się tym, co za oknem. Zresztą, ciemno było.
Potem było tylko straszniej. Bez czapek, rozpięci wypełzliśmy na zewnątrz. A tu Arktyka!
Minus piętnaście i koniec pieśni.
Powrót do domu uzmysłowił nam, że to nie omamy i oszołomienie podróżą. Marne piętnaście stopni na termometrze w pokoju wyglądało smutno. W tej temperaturze to ja mogę popaść w odrętwienie i próbować przeczekać do wiosny.
Narciarskie skarpetki, ciepła piżama, gorąca herbata i kaloryfery odkręcone na maksymalną temperaturę były naszym remedium na szok klimatyczny.
Następny dzień spędziliśmy ostrożnie wyglądając przez okna. Nie mieliśmy odwagi zmierzyć się ze światem zewnętrznym. Dobrze, że jest jeszcze niedziela. Może do jutra epoka lodowcowa się cofnie i wrócimy do miłych plus sześciu sprzed tygodnia.
Upiekłam też brownie, bo zapach czekolady w domu przepędza zarówno smutki jak i złe myśli. Dodałam imbiru i karmelu bo to najlepszy rodzaj broni z minusową temperaturą.



Brownie z kandyzowanym imbirem i kawałkami karmelu

170 g masła
150 g czekolady
60 g cukru muscavado
40 g białego cukru
4 jajka
100 g mąki
szczypta soli
pół łyżeczki cynamonu
pół łyżeczki mielonego imbiru
pół szklanki kandyzowanego imbiru
3 łyżki karmelu połamanego na kawałki (nie jest niezbędny)

Blaszkę 26 na 20 cm wykładamy papierem do pieczenia (tylko dno)
Piekarnik rozgrzewamy do 170 stopni.

Topimy masło. Potem wrzucamy do niego połamaną czekoladę i cały cukier. Mieszamy aż wszystko się rozpuści. Lekko chłodzimy i dodajemy jajka. Miksujemy krótko ze szczyptą soli i przyprawami. Mąkę przesiewamy przez sito i dodajemy do masy czekoladowej. Mieszamy do połączenia się składników. Dodajemy imbir i karmel. Mieszamy ostatni raz i wylewamy ciasto na blaszkę. Wyrównujemy powierzchnię i wstawiamy do piekarnika. Pieczemy 25 minut.
Studzimy ciasto i jemy.



Jeśli chcecie mieć wersję bardziej bogatą, to polejcie ciasto po wystygnięciu białym czekoladowym ganaszem. Czyli tabliczkę białej czekolady rozpuście w 100 ml kremówki i wyłóżcie na brownie.
Po chwili ganasz zastygnie i będzie można ciasto pokroić na kwadraty.
Takie ciasto ma kilka zalet....Nie, ma same zalety. Nie jest pracochłonne. Policzyłam, że po 30 minutach (nie licząc studzenia czekolady na początku) można je jeść.
Nie wymaga wyjmowania miksera, bo wszystko da się zamieszać jedną łyżką.
Jest lepsze od leków poprawiających samopoczucie, bo zapach czekolady w domu ma zdolności uszczęśliwiające.
Wydaje mi się, że może być nawet traktowane jak lekarstwo, bo przecież imbir jest zdecydowanie polecany na katar.
No i na koniec, w jego towarzystwie łatwiej przeczekać mrozy.




Ciepła, ciepła i ciepła życzę i smacznego

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Kolejny wyjazd i wyjątkowy tort z potrójną czekoladą
























Znikam znowu na dni kilka. Ale obiecuje, że w tym miesiącu to już ostatnie (chyba) zniknięcie.
Styczeń nie dość, że jest miesiącem mocno imprezowym, bo urodzin w nim bez liku, to na dodatek jest wyjazdowy. Ten wyjazd to trochę obowiązek ale przede wszystkim przyjemność.
Obowiązek bo nie wypada nie być. A przyjemność, bo dotyczy jednej z osób najbliższych. Odbieranie dyplomu to nie przelewki a odbieranie dyplomu za granicą to już bardzo poważna sprawa.
Pamiętam swoje przywitanie z dyplomem. Po prostu wezwano mnie do dziekanatu po „odbiór”. Potem pokwitowanie, wydanie i żegnaj. Żadnych sentymentów, uścisku ręki czy fanfar. Nawet goździk nie był przewidziany.
A okazuje się, że może być inaczej.
Kilka lat temu przeszliśmy chrzest bojowy, kiedy starsza Córka odbierała swój dyplom. Już to, że musiała mieć togę wprawiło nas w zachwyt. Cała oprawa i ceremonia miała w sobie taką magię, że czuliśmy się jak w Hogwarcie. Profesorowie ubrani w szaty swoich wydziałów, chór akademicki, strażnicy z halabardami i wywoływanie każdego absolwenta z osobna by uścisnąć dłoń rektora robiły piorunujące wrażenie. A na dodatek trzy rzędu przed nami siedział Daniel Day Lewis, który też odbierał swój dyplom. O Matko i Córko! Jestem przekonana, że każdy z absolwentów zapamiętał ten dzień na zawsze.
Teraz jedziemy na kolejne rozdanie i już wiemy, że toga została zakupiona, biret zmierzony. Co będzie dalej, zobaczymy. Chusteczki mam w dużej ilości, bo do twardych nie należę.

Jak widzicie okazji do świętowania w ostatnim czasie nie muszę szukać. Same przychodzą stadami.
Tort, który dziś jest na zdjęciach był tortem urodzinowym. Zrobiony na bardzo precyzyjne zamówienie: poproszę tort czekoladowo – czekoladowo - czekoladowy. Ni mniej ni więcej z trzema rodzajami czekolady. Zamawiającą była zeszłotygodniowa solenizantka i tegotygodniowa absolwentka, odbierająca w środę swój dyplom.
Jak tu nie upiec tortu dla kogoś takiego? Z całą przyjemnością i radością.





Tort potrójnie czekoladowy

ciasto:

6 jajek
6 łyżek cukru pudru
6 łyżek pszennej mąki
3 łyżki kakao

krem biały:

200 g białej czekolady
200 ml kremówki
100 g miękkiego masła
kieliszek likieru pomarańczowego (np.Cointreau)

krem ciemny:

200g gorzkiej czekolady
250 ml kremówki
4 łyżki cukru pudru
250 g mascarpone
kieliszek wódki

ganasz z mlecznej czekolady:

200g mlecznej czekolady
200 g kremówki
kieliszek likieru pomarańczowego

Instrukcja obsługi:
Zaczynamy od kremów, bo dobrze im zrobi kilka godzin w lodówce.

krem biały:

Na garnek z gotującą się wodą stawiamy miskę. Do niej wlewamy kremówkę i dodajemy połamaną czekoladę. Rozpuszczamy czekoladę mieszając. Moja rada jest taka. W momencie zagotowania się wody w garnku można wyłączyć piec. Czekolada stopi się siłą rozpędu.
Wystudzoną czekoladę kładziemy do lodówki.
Następnego dnia wyjmujemy czekoladę z lodówki i ubijamy mikserem. Miękkie masło również ubijamy mikserem na puszystą masę (tym samym mikserem ale po umyciu końcówki do ubijania). Do masła dodajemy czekoladę.
Nie będę was oszukiwać, że wszystko poszło gładko. Otóż nie poszło. Jak zwykle w takich przypadkach, w trakcie łączenia masła z czekoladą, masa się zwarzyła.
Co się wtedy robi? Nie biega się po kuchni z obłędem w oku. Nie wywala się wszystkiego do kosza.
Bierze się głęboki oddech i stawia miskę z nieszczęsnym kremem na garnku z wrzącą wodą i ubija się, ubija aż masa nabierze znów gładkiego, aksamitnego wyglądu. To trwa ze dwie minuty. Potem fizyka robi swoje czyli wszystko wraca do normy. Potem dolewamy likier ciągle mieszając.

krem ciemny:

Pora na zrobienie kremu z ciemnej czekolady. Zasada jest podobna. Topimy kremówkę z czekoladą. Chłodzimy, potem ubijamy a potem łączymy z mascarpone i cukrem pudrem. Ostatnim elementem jest dodanie wódki.
Jeżeli i w tym przypadku, krem będzie miał skłonności do rozwarstwiania, użyjcie sposobu z podgrzewaniem.
Jest sprawdzony i jak dotąd, niezawodny.

Ostatni element to ganasz z mlecznej czekolady.
Tu sprawa jest prosta. Topimy czekoladę z kremówką. Dodajemy likier pomarańczowy i studzimy.

ciasto:

Oddzielamy białka od żółtek. Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni. Formę o średnicy 26 cm wykładamy papierem do pieczenia (tylko dno).
Ubijamy białka na sztywną pianę. Dosypujmy cukier puder i ubijamy do całkowitego rozpuszczenia się cukru. Potem wbijamy po jednym żółtko. Na koniec wyłączamy mikser i powoli, bez pośpiechu sypiemy mąkę zmieszaną z kakao. Robimy to delikatnie, żeby nic nie stracić na puszystości masy jajecznej.
Przekładamy masę do formy, wyrównujemy powierzchnię i pieczemy 40 minut.
Studzimy biszkopt i zajmujemy się kremami.

Kiedy już wszystkie elementy układanki mamy w komplecie, możemy zająć się złożeniem ich w tortową całość.
Ciasto kroimy na trzy placki. Pierwszy skrapiamy likierem pomarańczowym i smarujemy białym kremem. Jedną trzecią kremu zostawiamy. Będzie nam potrzebne posmarowania wierzchu tortu.
Na białym kremie kładziemy drugi krążek. Skrapiamy go likierem i smarujemy ciemnym kremem. Na niego kładziemy trzeci krążek. Znów skrapiamy likierem i smarujemy resztą białego kremu.
Wstawiamy tort do lodówki. Ganasz doprowadzamy do stanu półpłynnego, podgrzewając go na garnku z wrzącą wodą. Tort wyjmujemy z lodówki (pół godziny w chłodzie mu wystarczy) i smarujemy ganaszem z mlecznej czekolady.
Dekorowanie tortu jest kwestią naszego gustu i upodobań.
Mój miał mieć czekoladową kokardę. Niestety, próby ujarzmienia czekolady skończyły się klęską.
W końcu się poddałam i kupiłam czekoladowe róże.

Solenizantce i tak się podobały. Ale najważniejsze, że tort smakował jak marzenie. Spełnione.  
























Mimo deszczowego wieczoru życzę wam pięknego tygodnia i dużo smacznego

sobota, 18 stycznia 2014

Merdający ogon we mgle i sierpik nieco egzotyczny w czerwonym curry
























Mgła rano zalegała taka, że po drugiej stronie ulicy widziałam tylko merdający ogon. Gdzieś tam, poza moim wzrokiem, znajdowała się reszta psa. Mam nadzieję, że równie radosna jak ogon. Zapewne był tam również jakiś właściciel. Ale o jego nastroju nie świadczyło nic. Zresztą o właścicielu też nic nie świadczyło, bo sam merdający ogon nie jest gwarancją posiadania.
Dziwne takie nieme kino. Żadne dźwięki nie dochodziły z tej mgły. Samochody nie jeździły. A kiedy już jakiś przemknął, to z dość niemrawym pomrukiwaniem. Mgła jak wata. Pożarła nie tylko dźwięki ale też kolory. Moje niebieskie choinkowe dziwo naprzeciw okien stało się błękitnym obłoczkiem. Tajemniczo wyglądało. Niby widok zamknięty w kwadrat oka nudny do bólu. Oglądany codziennie bez emocji. A wystarczyła gęsta mgła i chwila zastanowienia w sobotni ranek i ruszyła wyobraźnia.
Pamiętacie opowiadanie, w którym ktoś znalazł guzik i do niego sprawił sobie płaszcz? Ja dorobiłam sobie psa do ogona.
Moja wyobraźnia ruszyła za tym merdającym ogonem. Ciekawe czy to pies machał ogonem czy ogon machał psem? Z mojej perspektywy kubka z poranną herbatą, zdecydowanie to drugie.
Jaki był ten pies? Duży czy mały? Kudłaty czy może bezwłosy? Ogon majtnął tylko przez moment. Nie miałam czasu przyjrzeć się szczegółom. Zresztą detale we mgle zmieniają swój charakter. Może tam nie było wcale psa? Może to moja wyobraźnia dorobiła sobie ogon do owianej kłębem mgły gałązki? Mgła jest zwodnicza. Nawet w mieście.

Po dwóch godzinach wszystko wróciło do szarej, styczniowej normy. Trochę szkoda, bo mgła zatarła kontury i przydała codzienności tajemnicy. Nawet pies mógł być nie psem a rybą. W końcu one też mają ogony.

Dziś tajemniczy sierpik na obiad. Ryba do zeszłego tygodnia mi nieznana. A od dzisiaj moja ulubiona. Kupiłam ją z czystej ciekawości w Tesco. Przy czyszczeniu poddałam się i porzuciłam filetowanie czy obcinanie płetw i ogona. Musiałabym mieć uścisk obcęgów żeby dać temu radę.
Jeżeli macie silne męskie ramię w okolicy lub regularnie ćwiczcie na siłowni, to spróbujcie się z nią zmierzyć, choć nie jest to konieczne. Upieczona w całości wygląda dość atrakcyjnie.


 sierpik blocha w czerwonym curry

2 sierpiki ( są pakowane próżniowo i mrożone)
sok z jednej cytryny
skórka starta z jednej cytryny
pół łyżeczki soli
1 łyżka czerwonej pasty curry
2 łyżki oleju arachidowego
1 czerwona cebula

Czystą i osuszoną rybę nacięłam nożem jak widać na zdjęciu. Skropiłam sokiem z cytryny i posypałam otartą skórką. Potem delikatnie posoliłam. Odłożyłam ją do lodówki na dwie godziny.
Potem rozgrzałam piekarnik do 190 stopni. Blaszkę wyłożyłam papierem do pieczenia. Cebulę pokroiłam w półksiężyce i wsypałam na blaszkę. Rybę wyjęłam z lodówki i posmarowałam czerwoną pastą curry od zewnątrz i od środka. Ułożyłam na cebuli, polałam olejem i włożyłam do piekarnika na pół godziny.

Po 30 minutach sierpik był gotowy do jedzenia.


Do niego zrobiłam szpinak z sezamem i miso:

opakowanie szpinaku
1 łyżka masła orzechowego
1 łyżka pasty miso
kilka kropli octu ryżowego
1 łyżeczka ziaren sezamowych

Zblanszowany szpinak dobrze osączyłam. W miseczce połączyłam 1 łyżkę masła orzechowego z 1 łyżką pasty miso i octem ryżowym.
1 łyżeczkę sezamu uprażyłam na suchej patelni.
Szpinak nałożyłam w kopczyk i polałam pastą orzechową. Na górę nasypałam ziarenka sezamu.

Gdybym mogła dałabym ogłoszenie reklamowe do prasy. Ryba pod tytułem sierpik jest genialna. Zwartość halibuta ale bez jego tłuszczowej otoczki. Absolutna rewelacja i oczarowanie. Koniecznie spróbujcie tej ryby.
























Dobrej soboty, słonecznej niedzieli i dużo smacznego

czwartek, 16 stycznia 2014

Stare listy i zupa fasolowo szpinakowa
























Mija trzeci dzień mojego dobrowolnego zamknięcia. Na początku było nawet przyjemnie. Spałam ile się dało, czułam się zwolniona z wszelakich obowiązków i otaczała mnie atmosfera troski.
Kiedy po 24 godzinach chorowania pod kontrolą (czytaj po wizycie u lekarza) poczułam się lepiej, radość z zamknięcia nieco przybladła.
Kurcze, czemu ja pochopnie obiecałam MMŻ, że będę grzeczna i nie wyjdę z domu przez najbliższe trzy dni. Może trzeba było negocjować. Albo udawać, że się przesłyszało.
Pod koniec drugiego, kiedy przeczytałam trzy czwarte Przygody z owcą Murakamiego, ogarnął mnie zapał do prac fizycznych. Porządkowanie szafy jest pożyteczne i bywa zakończone zaskakującymi znaleziskami. Ja znalazłam na dnie fragment blendera. Nawet mnie to nie zdziwiło. A potem dokopałam się pudła z starymi listami (a jakże, przewiązanymi czerwoną wstążką) i odpłynęłam.
Spotkałam samą siebie tylko w innych czasach i innych okolicznościach. Czy można być zażenowaną samą sobą? Coś, co zrobiłam wieki temu czy może dziś wywoływać rumieniec?
Obiecałam komuś spotkanie. Nie dość, że nie przyszłam, to na dodatek już umawiałam się z kimś innym. Bez słowa wyjaśnienia, bez wyrzutów sumienia. List, który trzymałam w ręce był namacalnym dowodem, że z porzucaniem nie miałam problemów. Oj, młodości, młodości.
Kolejne listy, kolejne historie. Nawet wiersz jakiś znalazłam. Miłosny oczywiście.
Zastanowiłam się nad wyborami dokonanymi w życiu. Na ile zdajemy sobie sprawę z konsekwencji takiej czy innej podjętej decyzji. Robimy coś, piszemy do kogoś i w tej chwili zaczyna się snuć nitka, która wysnuta 20 lat temu, wciąż jest częścią składową naszego życia.
Po latach rzadko odgrzebujemy wspomnienia (chyba, że kombatanckie), bo dzień dzisiejszy jest wystarczająco absorbujący. Jednak wystarczy jeden stary list lub trzy dni przymusowego pobytu w domu i nagle, nieoczekiwanie z szafy wyskakuje kolega z podstawówki lub pierwsza miłość z obozu żeglarskiego. Można się zdumieć. Ja się zdumiałam. Spotkałam samą siebie. Niby ja, ale nie ja. Muszę się nad tym zastanowić.
Na razie porzucam pudło z listami. Tak na marginesie, znalazłam w nim też moje ściągi z matmy na maturę. Chyba mam na dziś dość spotkań po latach.
Poszukam sobie innych atrakcji. Oswojonych, dzisiejszych.























Zupa z fasolką i szpinakiem

1,5 litra bulionu
1 czerwona cebula
1 marchewka
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka harissy
1 łyżeczka kuminu
1 szklanka pomidorów z puszki
1 szklanka fasolki z puszki
2 garści szpinaku
pół szklanki ugotowanej komosy ryżowej lub makaronu orzo
2 łyżki oliwy
dorzuciłam jeszcze dwa plastry grillowanego bakłażana


Na patelni rozgrzewamy oliwę i wsypujemy kumin. Podsmażamy pokrojoną w kostkę cebulę i czosnek oraz paseczki marchewki. Zagotowujemy bulion z pomidorami z puszki. Dodajemy do niego zeszkloną cebulę z czosnkiem i marchewkę. Potem wsypujemy opłukaną fasolkę i komosę lub makaron. Jeśli mamy, dodajemy bakłażan. Doprawiamy harissą oraz solą i pieprzem. Zagotowujemy zupę i na koniec wrzucamy liście szpinaku. Odstawiamy garnek z ognia. Po nalaniu do talerzy, można w niej zanurzyć porwaną na kawałki mozzarellę.




Bardzo aromatyczna zupa i bardzo styczniowa. I w moim przypadku, nie wywołująca żadnych wspomnień.


Ciepłego wieczoru i smacznego wam życzę

wtorek, 14 stycznia 2014

Chleb pszenny na zakwasie z pestkami dyni i zrzucanie piżamy























Przymusowe L4 skutkuje niespodziankami. Skoro już mam siedzieć w domu i walczyć ze swoimi słabościami, to niech będzie z tego jakiś pożytek. Wczoraj pożytku nie było, bo każda próba zabicia czasu czytaniem kończyła się spaniem. Ale dziś to co innego.
Dziś wstałam rano z postanowieniem, że w końcu będę zdrowa. Życie przepływa mi za oknem a ja utknęłam między syropami i piżamą.
Nie wiem czy też tak macie, ale mój wewnętrzny czujnik od razy wyłapuje moment, kiedy mi się polepsza. I zaraz rzucam desusy a przez głowę pędzi jedna myśl za drugą. Co tu począć z takim oceanem czasu. Jeszcze wczoraj zwłoki a dziś zdobywca. Na razie, co prawda, zdobywca niewielkich przestrzeni i na krótkich dystansach ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
Bojowe zadanie przydzielone mi przez MMŻ, to wyzdrowieć. Skupiłam się jak mogłam i , taaa taaaa....oto jestem. Prawie zdrowa.
Zrobiłam sobie krótki test. 
- Czy mam ochotę na zrzucenie piżamy? O tak, ogromną.
- Czy przeszkadza mi sterta prania do wyprasowania? Średnio (ale to żaden miernik, bo prasowania nienawidzę najbardziej na świecie).
- Czy kusi mnie sterta książek na nocnym stoliku? Jeszcze jak!
- Czy mam ochotę na kawę? Chyba jeszcze nie.
- Czy zrobienie obiadu kojarzy mi się z wyprawą wysokogórską? Tak było wczoraj dziś mogę zdobyć każdy Everest.
- Czy z zazdrością patrzę na zalane deszczem ulice? Zdecydowanie tak.
A teraz wyniki testu. Jestem zdrowa na 80 %. Czyli jestem prawie cała zdrowa.
Co zrobiłam z tą radosną wieścią? Upiekłam chleb.
To zawsze jest czynność optymistyczna. Stoi tu przede mną namacalny dowód na to, że idzie ku dobremu i za chwilę 80 % zmieni się w 100. Jeszcze go nie kroiłam, bo jest bardzo gorący.























Chleb pszenny na zakwasie z pestkami dyni
(niestety nie pamiętam skąd spisałam przepis)

zaczyn:

100 g mąki pszennej
60 g letniej wody
pół szklanki zakwasu żytniego

Mieszamy wieczorem, przykrywamy folią i zostawiamy do rana.
Następnego dnia dodajemy:

275 g mąki pszennej chlebowej
125 g mąki pszennej razowej
cały zaczyn
300 g wody
10 g soli
3 łyżki uprażonych i wystudzonych pestek dyni

Do misy wsypujemy obie mąki przesiane przez sito. Dodajemy zaczyn i wodę. Wyrabiamy ciasto chlebowe 5-7 minut. Przykrywamy misę ściereczką i zostawiamy na 15 minut w spokoju. Potem znów wyrabiamy i dodajemy sól i pestki dyni. Wyrabiamy około 10 minut. Sporą miskę natłuszczamy olejem i kładziemy do niej ciasto. Przykrywamy, odkładamy w spokojne i ciepłe miejsce a po 50 minutach składamy ciasto jak kopertę. Znów je przykrywamy i zostawiamy na kolejne 50 minut. Potem formujemy bochenek i pozwalamy mu wyrosnąć. Mój chleb zazwyczaj rośnie w durszlaku, do którego wkładam bawełniany ręczniczek kuchenny i obficie oprószam go mąką.
Kiedy chleba jest dwa razy więcej, włączamy piekarnik i rozgrzewamy go do 240 stopni. Spryskujemy ściany wodą i wkładamy chleb. Po 15 minutach zmniejszamy temperaturę do 210 stopni. Pieczemy jeszcze 45 minut. Potem wyjmujemy chlebek i studzimy na kratce.

To ostatnio nasz ulubiony chleb. Za każdym razem dodaję do niego coś innego. Poprzednio były to suszone jagody goji, które nadały miąższowi ciepły miodowy kolor. Jeszcze wcześniej dodatkiem były orzechy pistacjowe i pięknie się zieleniły na kromkach. Dodanie daktyli spowodowało, że najlepiej jadło się go z serkiem kozim i miodem.
Wariantów jest tyle, ilu piekących.
























Smacznego, nie tylko chleba.

niedziela, 12 stycznia 2014

Tort adwokatowy czyli przepisy trzeba czytać ze zrozumieniem























Ostatnie ciasto piekłam na Boże Narodzenie. Potem zostałam odgoniona od miksera i foremek, bo na moje urodziny tort piecze młode pokolenie.
Nie dziw, że chęć upieczenia jakiejś słodkości dopadła mnie nagła i niepohamowana. Po trzech tygodniach z dala od piekarnika postanowiłam sobie pofolgować i upiec nareszcie ciasto jak się patrzy.
Jest karnawał. Ciasto przepojone alkoholem nie wymaga żadnego usprawiedliwienia. Dzieci się żadne nie plączą, więc ryzyko, że się przez przypadek stoczą w otchłań nałogu jest zerowe.
Wybór padł na tort adwokatowy.
Za upieczenie biszkoptu wzięłam się wieczorem. Pech chciał, że to był pierwszy dzień mojego zmagania z przeziębieniem. I chyba ono nieco uśpiło moją czujność. Miksowałam jajka, przesiewałam mąkę i dopiero kiedy spojrzałam w głąb miski zapaliła mi się lampka ostrzegawcza. Coś tego ciasta jest za dużo. Na naszą dwójkę wystarczy foremka o średnicy 15 centymetrów. To, co było w misce wypełniłoby cztery takie formy. Jak mogłam przeoczyć fakt wsypania do jajek 25 dkg mąki?
Chcąc nie chcąc, zamieniłam małą formę na największą jaką miałam. Już wtedy błąkała mi się po głowie myśl, co ja z taką przemysłową ilością ciasta zrobię.
Następnego dnia kiedy mój katar rozhulał się na dobre, przyszedł czas na zrobienie kremu.
Smakowanie i wąchanie nie było moją mocną stroną.
Z ręką na sercu nie wiem jak ten tort smakuje. Lałam ajerkoniak mając nadzieję, że będzie dobrze.
Dziś rano MMŻ przy śniadaniu zapytał dlaczego pół lodówki stoi na szafce. Zamiast odpowiedzi, otwarłam lodówkę. Tam, na dolnej półce, jak Królowa Śniegu, rozłożył się mój tort.
Czy planujemy coś o czym jeszcze nie wiem? - zapytał MMŻ. Dziecko ma urodziny dopiero za tydzień. Aż taka zapobiegliwa nie jestem, żeby z tygodniowym wyprzedzeniem robić kremowe ciasto.
I MMŻ olśniło. Idziemy popołudniu z wizytą do znajomego. Już wiem co mu w  prezencie przyniesiemy. Szkoda tylko, że ciągle nie mam szans dowiedzieć się jak ten tort smakuje (na szybkie pozbycie się kataru raczej nie mam szans).



Tort adwokatowy:

ciasto:

6 jajek
pół szklanki drobnego cukru
1 łyżeczka esencji waniliowej
25 dkg mąki pszennej
4 łyżki mąki kukurydzianej
1 łyżeczka proszku do pieczenia

krem adwokatowy:

4 żółtka
pół szklanki drobnego cukru
2 łyżeczki żelatyny
pół szklanki mleka
30 dkg miękkiego masła
1 szklanka ajerkoniaku

300 ml kremówki 36%
3 łyżki cukru pudru
2 łyżeczki żelatyny

poncz:
pół szklanki przegotowanej wody
1 łyżeczka cukru
3 łyżki białej wódki

ciasto:
Ubijamy na puch jajka z cukrem. Dodajemy wanilię. Mąki mieszamy z proszkiem i przesiewamy przez sito. Potem delikatnie mieszamy z kremem jajecznym.
Formę o średnicy 26 cm wykładamy papierem do pieczenia (tylko dno). Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni.
Wlewamy ciasto do formy i pieczemy 40 minut.
Studzimy i zostawiamy do następnego dnia.
Potem kroimy na trzy placki.

krem:
Ubijamy żółtka z cukrem na kogel mogel czyli na puszystą masę. Żelatynę zalewamy dwiema łyżkami zimnej wody by napęczniała. Następnie zalewamy mlekiem i stawiamy miseczkę z żelatyną na garnku z gotującą się wodą by się całkowicie rozpuściła. Odstawiamy na bok.
Ubite żółtka stawiamy na garnek z gotującą się wodą i ubijamy do białości. Kiedy jajka są ciepłe dolewamy żelatynę. Ubijamy jeszcze 3 minuty i zdejmujemy miskę z garnka. Studzimy masę jajeczną z żelatyną. Do przestudzonej masy wlewamy ajerkoniak. Mieszamy dokładnie. Kiedy masa wystygnie, ubijamy do białości miękkie masło i po łyżce dodajemy do niego masę jajeczną. Ciągle miksujemy.

Składamy ciasto. Pierwszy krążek nasączamy ponczem. Smarujemy częścią kremu. Przykrywamy drugim krążkiem. Ten też nasączmy ponczem i znów smarujemy grubo kremem. Przykrywamy trzecim, ostatnim krążkiem. Smarujemy wierzch i boki ciasta resztą kremu. Nie martwcie się, że wyszło nierówno. Cały tort zostanie przykryty obficie bitą śmietaną więc wszystkie nierówności zostaną zamaskowane.
Ubijamy zimną śmietanę (to podstawa sukcesu). Rozpuszczamy żelatynę jak wcześniej. Do ubitej śmietany dosypujemy cukier puder i wlewamy ciepłą jeszcze żelatynę. Miksujemy krótko i kończymy dekorować tort.



Wyszedł imponujący. Takie torty robi się z okazji a nie dla widzimisię. Moim jedynym usprawiedliwieniem jest zamulenie umysłowe spowodowane zapchanym nosem.
Na razie go może nie pieczcie. Poczekajcie aż ktoś w końcu go spróbuje.
Zapytam znajomych jak im smakował.
Nie mam niestety zdjęć w przekroju, ale nie wypadało kroić czyjegoś prezentu.

























Mam nadzieję, że następne moje ciasto będzie bardziej kameralnych rozmiarów.

Smacznego i umiaru w doborze składników

piątek, 10 stycznia 2014

Tupiące słonie i skrzydełka z Luizjany























W głowie stadko słoni przytupuje w rytm mojego smarkania. W gardle ktoś rozpalił ognisko jak się patrzy. W sztafecie pod tytułem zaziębienie zajmuję trzecią pozycję. Każdy z wcześniejszych uczestników zawodów w kichaniu i chrząkaniu zupełnie bezwiednie oddawał pałeczkę następnemu. I każdy następny był pewien, że to on będzie wygranym, że jego bakterie ominą i wybiorą inne ofiary.
Piątkowy wieczór jest stworzony do zakopania się w pościeli z workiem chusteczek i wiadrem imbirowej herbaty. Stan mojego umysłu i ciała najlepiej dokumentuje moje podejście do literatury. Na stos książek przy łóżku nawet nie spoglądam. Samo patrzenie w bok przyprawia mnie o ból głowy. Myśl o tym, że miałabym poskładać literki w słowa, te w zdania i jeszcze na dodatek zrobić to ze zrozumieniem powoduje, że z miejsca czuję się gorzej.
Poleżę sobie, pojeczę, porozczulam się nad sobą. Wpakuję w siebie opakowanie rutinoscobiny, garść echnacei i doprawię to mlekiem z siemieniem lnianym. I pomacham słabą rączką MMŻ, wychodzącemu z uśmiechem do pubu. No, ale on chorował w poprzedni weekend.

Mój katar jest bardzo dobrym usprawiedliwieniem, żeby się wymigać od przepisu. Jednak poczucie obowiązku całkiem we mnie nie przysnęło. Już wczoraj, będąc jeszcze w pełni sił smakowo- węchowych napisałam przepis na skrzydełka. I dobrze zrobiłam, bo dziś mogłabym się z wami podzielić jedynie przepisem na cebulę z cukrem (to sposób na kaszel mojej Babci).
Robię więc ostatnie dziś „klik” i wracam do kontemplowania mojego samopoczucia.
























Skrzydełka z Luizjany grzechu warte

1 kg skrzydełek z kurczaka

ciasto:

1 szklanka wody
100 g mąki pszennej plus 2 łyżki do obsypania
3 łyżki mąki kukurydzianej
1 łyżeczka soli
pół łyżeczki chilli
olej do smażenia

sos:

6 łyżek sosu sojowego
3 łyżki sosu worcestershire
1 łyżeczka tabasco
1 łyżka harissy lub jedno drobno poszatkowane chilli
4 łyżki keczupu
4 łyżki sosu Jack Daniels (można zastąpić sosem barbecue)
pół łyżeczki pieprzu
1 łyżka melasy z buraków lub z trzciny cukrowej albo miodu

Skrzydełka myjemy i dzielimy na części. Wkładamy do wody i gotujemy z łyżeczką soli pół godziny. Potem wyjmujemy skrzydełka i dokładnie je osuszamy i studzimy.

Do miski wsypujemy obie mąki, sól i chilli i wlewamy wodę. Mieszamy by nie było grudek i odstawiamy na bok. W tym cieście będziemy smażyli skrzydełka.

W drugiej misce mieszamy 3 łyżki mąki ze szczyptą soli i chilli. Osuszone skrzydełka panierujemy w mące. Strząsamy nadmiar mąki i rozgrzewamy w rondlu olej.
Zanurzamy skrzydełka w cieście i kładziemy na gorący olej. Robimy to partiami, żeby skrzydełka miały miejsce i olej nie obniżył temperatury. Smażymy aż staną się złociste. Wtedy wyjmujemy je na papierowe ręczniki.

Mieszamy wszystkie składniki sosu. Blachę do pieczenia wykładamy papierem. Skrzydełka układamy na blaszce i polewamy sosem. Potrząsamy blaszką lub używamy rąk by dokładnie obtoczyć skrzydełka w sosie.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Jeżeli macie funkcję grill, to teraz jej użyjcie. Pieczemy skrzydełka 10 minut aż zaczną się z góry karmelizować. Potem wyjmujemy.
Gdybym miała, posypałabym je pokruszonymi orzechami ziemnymi, ale nie miałam.
Były pyszne a z sałatką Cezar smakowały genialnie. W sam raz na takie wiosenne popołudnie jak wczoraj.

Jak widzicie, pisząc wczoraj o skrzydełkach, nawet nie spodziewałam się, że dziś ani wiosna, ani jedzenie nie będzie mi w głowie. Tylko tupiące słonie.




Dużo zdrowia i smacznego

środa, 8 stycznia 2014

Full Irish Breakfast czyli czego nie jadłam



 Nic, absolutnie nic, nie mogę powiedzieć o irlandzkiej kuchni. Ze trzy słowa bąknęłabym może o śniadaniu -full Irish Breakfast czyli fasolka, kiełbaski, jajka i pudding (ni to kaszanka ni to bułczanka) i to by było na tyle. Nie jestem fanem English breakfast więc i irlandzka wersja nie wzbudziła moich ciepłych uczuć. MMŻ lubi takie śniadaniowe wygibasy. Ja wolę pozostać przy serku i dżemie.Za to wiem jak smakuje wegańska kanapka w sylwestrową irlandzką noc. Próbowałam indiańskich skrzydełek, krztusiłam się piekielnym burrito i udawałam zachwyt nad miską frytek i smażonej cebuli.
Żeby całkiem nie stracić szacunku do samej siebie, jeden z wieczorów upłynął pod znakiem ryby z frytkami.
Jadłam to danie już z niejednego pieca i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że każde serwowane czy to w Anglii, czy Zielonej Wyspie było bez zarzutu. Ryba zawsze była pierwszej świeżości. Olej, na którym ją smażono pachniał jeszcze słonecznikiem a frytki były złociste i chrupiące.
Jak widzicie moja wiedza na temat kuchni irlandzkiej jest żenująca.
Ale zapytajcie mnie o puby.
Próbowałam liczyć te, które odwiedziliśmy. Starałam się zapamiętać ich nazwy. Przysięgłam sobie, że zrobię zdjęcie każdej szklance piwa i cydru. Wszystko na nic. Po pierwsze w pubach zazwyczaj jest ciemno. Po drugie, po pierwszej szklance cydru moja konsekwencja wyraźnie słabła. Po trzecie najzwyczajniej w świecie zrobiłam sobie wolne.
Kiedy przed tobą rozpościera się kraina pubów z nieograniczoną ilością Guinnessa, czujesz się jak ten przysłowiowy osiołek. Wiadomo, że czas masz ograniczony, możliwości przyswajania też nie największe, a tu chciałoby się spróbować tego, tamtego i jeszcze tamtego. W Dublinie jest ponad 1600 knajp. Wyobrażacie to sobie? Nawet gdybym tam zamieszkała, nie miałabym szans pokonać tej liczby.























Temple Bar z charakterystyczną czerwoną fasadą ściąga do siebie każdego turystę. Można w nim usłyszeć francuski, hiszpański, japoński czy rosyjski ale ze świecą szukać tu miejscowych. Angielski występuje tu tylko w charakterze obsługi. Za to wybór grzesznych trunków jest nieprzebrany. Gra irlandzka muzyka na żywo i podają świetne O'Hara's.























Jeżeli jednak interesują was nieco bardziej uliczne klimaty, miejsca oddalone od lotniska i dworca autobusowego, musicie się zapuścić w boczne uliczki od O'Connell Street Lower. Wystarczy iść wzdłuż torów tramwajowych a potem skręcić w Talbot Street i jesteśmy w klimatycznym Pubie Celt. Tutaj raczej turystów nie znajdziecie, za to połowa knajpy będzie chciała was poznać i napić się z wami Jamesona.













































Następnego drinka proponuję wypić w konfesjonale. Na Malborough Street znajdziecie Confession Box. W czasie Wojny o Niepodległość spowiadali się w nim rebelianci , a wśród nich Michael Collins (na pewno kojarzycie Liama Neesona w filmie Michael Collins).























Pub jest rewelacyjny, muzyka gra, ludzie śpiewają i wciągają do zabawy niczego się nie spodziewających nowych.
Jak widzicie, jedzenia w mojej opowieści nie było. 
Może przy następnej wizycie będę miała silną wolę i zgłębię tajniki kuchni irlandzkiej. Póki co powspominam pyszny cydr, gęste piwa i kolejne szklaneczki whisky.





Obiecuję, że następnym razem będzie już tylko o jedzeniu. No może jeszcze o literaturze. Bo Irlandia to kopalnia literackich talentów.
Pięknej środy