piątek, 30 kwietnia 2021

Biszkopt, mus ajerkoniakowy, jagody czyli co będziemy jeść od jutra?

















Zostało ostatnie 26 godzin. Jeszcze dwa wieczory, jedna noc, jeden poranek i jedno popołudnie i zacznę liczyć czas od nowa. 

Niedziela będzie dniem odzyskania wolności. I będzie lać deszcz. Podobno. 

Czy pogoda będzie miała istotne znaczenie w celebrowaniu odzyskania wolności? Wątpię.

Wiecie co było najprzyjemniejsze w kwarantannie? Nie, nie entuzjazm sąsiadów w wynoszeniu śmieci. 

Najbardziej podobało mi się to, że dwa razy w tygodniu miałam wizytę świętego Mikołaja. No, może nie całkiem świętego a już na pewno nie Mikołaja ale nie osoba tu jest najważniejsza.

Dwa razy w tygodniu pojawiała się z zakupami moja Mama. I za każdym razem oprócz skrupulatnej realizacji spisu zakupowego, w siatkach było "coś". Raz był to koszyczek truskawek, następnym razem paczuszka oreo, potem bukiet tulipanów aż wreszcie komplet przeczytanych Faktów od poniedziałku. 

Przy trzeciej niespodziance wpadłam w uzależnienie. Czwartych zakupów nie mogłam się już w przeddzień doczekać. Co tym razem? Konkurs "Jeden z dziesięciu" to mały pikuś przy napięciu jakie czułam rozpakowując siatkę z mlekiem, śmietaną, brokułami i serkiem śmietankowym. 

Jest czy nie? I co tym razem? 

I znalazłam. Na samym dnie, schowane pod więdnącą sałatą leżały wertelsy.  A już miałam nadzieję na, być może, metaxę? ajerkoniak? 

No nic, niech będą wertelsy. 

Druga rzecz jaka przypadła mi do gustu to krótka ławka składników spożywczych stacjonarnych. Kwarantanna spadła na nas jak śnieg z dachu. Wydawało by się, że jeśli dysponuje się spiżarnią zaopatrzoną w ogórki, grzybki, sosy pomidowe i konfitury w ilości koszarowej to żadne odosobnienie ci nie straszne. Lecz na samych rydzach kiszonych i morelach w cukrze dwudaniowego obiadu nie ulepisz.

Przyszedł czas spojrzeć w czeluści zamrażarki. Niespodzianek wielkich nie było, nie odkryłam zapomnianych pierogów czy upchniętej za pudłem z chlebem ośmiornicy.

Potraktowałam to jak rzucone samej sobie wyzwanie: jemy co mamy. Do oporu.

W ramach prywatnego wyzwania dowiedziałam się nieco o sobie i manii robienia zapasów. Niektóre produkty wprawiły mnie z zadumę bo  nijak nie mogłam sobie przypomnieć momentu zakupu i celowości. Powtarzające się woreczki z marchewką i groszkiem czy zamrożone pudełko z bratkami to tylko mała próbka.

Dzisiaj po 15 dniach wyjadania zapasów mogę z czystym sumieniem ogłosić, że zamrażarka świeci pustkami. 

Trochę to niebezpieczne bo przed nami trzy dni wolnego a jeść trzeba. Na szczęście mamy jeszcze w miarę świeże tulipany w wazonie, ziemniaki no i wertelsy. Czyli jesteśmy bezpieczni.

Widmo pustych żołądków nam nie grozi. Zawsze możemy, kiedy już w niedzielę nastąpi ten oczekiwany moment, popaść się na trawniku lub wpaść do  mojej mamy na kluski i roladę.


Jako odtrutkę na nieco surrealistyczny wpis proponuję coś słodkiego.




Biszkoptowe ciasto z musem adwokatowym (ze starych zapasów) i galaretką jagodową (z jagód z czyszczonej zamrażarki)

biszkopt:

2 jajka

2 łyżki cukru pudru

2 łyżki mąki pszennej

1 łyżka mąki ziemniaczanej


mus adwokatowy:

ćwierć szklanki ajerkoniaku

150 g mascarpone

200 ml kremówki

2 łyżki cukru pudru

2 łyżeczki żelatyny


galaretka:

1 szklanka jagód (moje były zamrożone)

1 galaretka kryształowa czyli przezroczysta


Ubijamy białka z szczyptą soli na sztywno. Wsypujemy po łyżce cukru dalej ubijając. Potem wlewamy po kolei żółtka, wciąż ubijając.

Obie mąki przesiewamy przez sito i delikatnie łączymy z masą jajeczną. Przekładamy do wyłożonej papierem do pieczenia formy (tylko dno) i pieczemy kwadrans w temperaturze 175 stopni.

Upieczony biszkopt studzimy i zdejmujemy papier. 


Żelatynę zalewamy niewielką ilością zimnej wody (tylko do pokrycia żelatyny) i odstawiamy by napęczniała.

Miseczkę z napęczniałą żelatyną stawiamy na garnku z gorącą wodą by się rozpuściła.

W tym czasie ubijamy mascarpone z cukrem i kremówką. Do ubitego kremu wlewamy adwokat i ubijamy jeszcze chwilę.

Do miseczki z rozpuszczoną żelatyną (może być ciepła) dodajemy łyżkę kremu by się zahartował. Mieszamy i dodajemy jeszcze dwie łyżki. Potem wlewamy całość żelatyny do kremu i delikatnie mieszamy.

Wylewamy na biszkopt i wstawiamy do lodówki do stężenia.

By zrobić jagodową galaretkę wlewamy do garnka cały jagodowy sok (czy to ze słoika czy po rozmrożeniu) i uzupełniamy taką ilością wody by otrzymać 400 ml.

Zagotowujemy i wsypujemy galaretkę. Dokładnie mieszamy do całkowitego rozpuszczenia się galaretki. Nie gotujemy!

Wrzucamy jagody i studzimy.

Kiedy galaretka przestygnie wylewamy ją na stężały krem adwokatowy, wyjęty z lodówki.

Całość ponownie umieszczamy w lodówce i zostawiamy do stężenia.


Najlepiej ciasto smakuje następnego dnia.

Moje do zdjęcia zostało posypane kwiatami z drzewka owocowego. Wszystko jest jak najbardziej jadalne.

Kiedy pokroiłam je na malutkie porcyjki, wielkości 3cm na 3 cm; efekt był nieoczekiwanie powalający. 

Takie tam ciasto bez pieczenia (no, z wyjątkiem biszkopta) a dzięki małej sztuczce nabrało nowego wyrazu.

Polecam i smacznego




czwartek, 22 kwietnia 2021

Dwuznaczna pozytywność czyli samosy z ziemniakami i groszkiem

 
















Siedzimy tu sobie. MMŻ z coroną, ja z kwarantanną. Towarzyszą nam mury i współczucie zewnętrzne. MMŻ liczy godziny do wolności. Ja liczę dni. Do maja tak daleko. 

Jeśli komuś w ciągu ostatniego roku wydawało się, że pandemia go nie dotyczy, to bardzo się myli. Zło czyha i może nas dorwać w każdym momencie. Uważajcie na siebie.

Początkowe wahania mężowskiej temperatury braliśmy dość lekko, ale...niestety po trzech dniach niedowierzania trzeba bylo zajrzeć wirusowi w oczy.

Pozytywny w potocznym rozumieniu jest ... pozytywny. Jeśli mówimy:"pozytywnie" to znaczy dobrze.

No, nie w tym przypadku. Wyrok wydany, pozytywny okazał się tym złym, pani z sanepidu powiadomiła nas radośnie, że siedzimy w domy i nosa nie wychylamy.  

MMŻ się kuruje, termometr i pulsoksymetr (swoją drogą, wzbogaciło nam się słownictwo, kto pół roku temu znał słowo "pulsoksymetr"?) zajęły ważne miejsce w naszym domu, ja krążę wokół jak elektron, policja raz zapragnęła by MMŻ pomachał im przez okno. Sąsiedzi na wyścigi chcą nam wynosić śmieci i kupować mleko. 

Niczym celebrytka, pstrykam sobie dwa razy dziennie selfie by zalegało ono w jakichś tajemniczych czeluściach. By podtrzymać kwarantannowicza na duchu i znaleźć mu motywację do wstawania robienie zdjęć jest nazwane przez system "zadaniem do wykonania". Ha, ha, ha, zadanie do wykonania. Dobre sobie!

Jak płynie nam czas? Powoli. Na szczęście wiosna w tym roku jeszcze się ociąga i temperatura czołgająca się w pobliże dziesiątki na plusie nie skłania do snucie planów ucieczki w teren. Ale jeśli w przyszłym tygodniu słońce spojrzy na nas łaskawiej, pozostanie mi tylko balkon i tęskne spojrzenia w kierunku trawy. 

Ktoś powie: kobieto, nie narzekaj, przechodzisz wirusa suchą stopą. Czy ja narzekam? Absolutnie nie. Zdaję raport z teraźniejszości. A moja teraźniejszość powinna być dzisiaj zupełnie gdzie indziej. Powinna przycinać róże, obserwować wilgę, wijącą gniazdo, rozsadzać dynie, lewkonie i inne zielsko.

Czas powoli płynący aż się prosi o zagospodarowanie: czytaniem książek, lenistwem, może rozmową,  pieczeniem chleba, zawijaniem samosów? Trzymajcie się bezpieczni i pozostańcie zdrowi.





Samosy z ziemniaczanym nadzieniem

opakowanie ciasta filo

200 g stopionego masła

pół kg ugotowanych ziemniaków

1 szklanka mrożonego, zblanszowanego groszku zielonego

1 cebula, drobno pokrojona

3 ząbki czosnku, pokrojone

1 papryczka chilli, drobno pokrojona

1 łyżeczka kminu rzymskiego, uprażonego na suchej patelni

1 łyżeczka garam masala

1 łyżeczka mielonej kolendry

1 łyżeczka soli

spora garść siekanej kolendry

spora garść siekanej natki pietruszki

pół łyżeczki mielonego pieprzu

2 łyżki masła klarowanego a weganie użyją oleju kokosowego


Ciasto filo wyjmujemy z lodówki w momencie kiedy bierzemy się za składanie samosów. 

Póki co, niech więc leży w lodówce a my weźmiemy się za farsz do pierogów. 

Samosy to takie trochę nasze ruskie pierogi. W środku ziemniaki a na zewnątrz ciasto. Każda nacja ma swoje patenty zarówno na sposób robienia opakowania jak i na dobranie składników na farsz.

Jeśli ktoś z uporem powtarza, że Polacy wymyślili pierogi, odeślijcie go do historii kuchni świata. Może go oświeci.

Farsz do samosów:

Ugotowane ziemniaki rozgniatamy, ale nie na puree. Kawałki ziemniaków powinny być wyczuwalne. 

Na patelni podgrzewamy 2 łyżki klarowanego masła. Smażymy cebulę do zezłocenia a potem dorzucamy resztę składników oprócz zieleniny i ziemniaków. 

Smażymy wszystko kilka minut i dorzucamy ziemniaki. Mieszamy, zdejmujemy z ognia i wsypujemy zioła. Mieszamy i zostawiamy do przestudzenia.

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.

Wyjmujemy ciasto filo z lodówki. Rozwijamy je na płasko. Obok stawiamy miseczkę z płynnym masłem i pędzelkiem.

Kroimy płaty ciasta filo wzdłuż na trzy paski szeokości 10 centymetrów.

Zdejmujemy dwa paski, resztę ciasta przykrywamy wilgotnym ręcznikiem (bardzo szybko schnie).

Smarujemy roztopionym masłem pierwszy pasek ciasta (cały!) i kłądziemy na nim kolejny pasek. Nakładamy łyżeczkę nadzienia w rogu i łapiąc za róg (ten 90 stopniowy) ciasta zamykamy nadzienie w powstałym trójkącie. Następnie znów łapiemy ciasto za najniższy róg i zawijamy do góry. Powstaje nam kieszonka. Powoli zawijąc ciasto w ten sposób zamkniemy nadzienie w zgrabnym trójkącie. Pamiętajmy by przy każdym przełożeniu smarować ciasto masłem. 

Nie potrzebujemy żadnego innego spoiwa, wystarczy masło.

Wiem, że brzmi to karkołomnie ale na szczęście w praktyce nie jest to skomplikowane.

Kiedy już zawiniemy wszystkie samosy*, kładziemy je blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, smarujemy ostatni raz masłem, posypujemy czarnuszką, sezamem czy makiem i pieczemy 30 minut. 

Wyjmujemy złote, pachnące kminem i kolendrą pierożki i podajemy np z jogurtem z miętą.

Pycha.

Smacznego


*Możecie  wykorzystać ten patent na zwijanie pierogów:

https://www.youtube.com/watch?v=20b-IcD_tw8