niedziela, 30 maja 2021

Jak to robią wilgi i pachnący chleb z czosnkiem niedźwiedzim




Wyjście rankiem na taras jest jak spora dawka medytacji. I to nic, że zimno jak w marcu a woda kapie nawet parapetów. Dziś o 8.00 wyszło nareszcie słońce. Pierwsza próba wystawienia nosa na zewnątrz spaliła na panewce bo jeszcze pół godziny temu wszystko wyglądało jakby dzień dzisiaj nie miał się zacząć. Padało, padało i padało. 

Na zewnątrz wywabiły mnie śpiewy. 

Jak najciszej wyśliznęłam się na zewnątrz by nie płoszyć przyrody. I co zobaczyłam? 

W mokrym porannym powietrzu z modrzewia na modrzewia śmigały wilgi. Jeszcze deszcz przygniatał mokre gałązki a słońce nawet nie zamierzało otworzyć jednego oka, kiedy w drzewach szumiało, dźwięczało a przede wszystkim śpiewało. Wiecie jak śpiewa wilga? 

Pięknie. A tym razem śpiew był na kilka głosów.

Stałam i stałam, słuchając. Wilgi w naszej okolicy to nie rzadkość ale rzadkością jest je zobaczyć. Tym razem okazało się, że ten poranny "festiwal w Sopocie" to lekcja latania.

Pamiętacie kiedy opowiadałam o pierwszych lotach małych dzięciołów? 

Dziś część druga: jak uczą się wilgi.

Wilgi urządziły szkółkę  latania naprzeciwko mnie. Udawałam, że jestem fragmentem drzwi i z otwartą buzią, w zachwycie porannym chłonęłam widok.

Z drzewa na drzewo sfrunął, gwiżdżąc przeciągle ptak. Chwila ciszy i za nim poleciał następny. Potem rozległo się melodyjne śpiewanie i poleciał kolejny. Sytuacja powtórzyla się czterokrotnie. Śpiewu przy tym było mnóstwo. Każdy z młodych donośnie obwieszczał światu, że zalicza właśnie swoją kolejną gałąź. Mama zachęcając maruderów też śpiewała na całe gardło. Było  w tym spektaklu mnóstwo porządku i planowania. Kolejne etapy przefruwania z drzewa na drzewo odbywały się jak w balecie, synchronicznie i z wdziękiem.

Po dłuższej chwili, kiedy wszystkie kropelki wody zostały z modrzewi strząśnięte, wilgi przeniosły się do sadu. Uf, nareszcie mogłam wypuścić powietrze z płuc.

Co tam, że zimno. Co tam, że z drzew kapie woda jak z nie wyżętej skarpety. Co tam, że koniec maja a ja mam na sobie kurtkę narciarską. Takie poranki przypominają mi o jednym: przyroda robi swoje a my jako jej część nie powiniśmy jej w tym przeszkadzać. Aha, wspomniałam o medytacjach.... wiecie co się dzieje w krzakach o tej porze roku? Pojedźcie za miasto i posłuchajcie.  Może uda wam się podpatrzeć i podsłuchać co piszczy nie tylko w trawie.

A na zachętę dorzucam chleb z dodatkiem sezonowym czyli czosnkiem niedźwiedzim. 

Czosnek już co prawda kwitnie, ale nie przeszkadza to w wykorzystaniu i liści i kwiatów w kulinarnych kombinacjach.

Tym razem zachciało mi się chleba wilgotnego i obawy, że mokry chleb będzie sprawiał kłopoty zignorowałam na samym początku. Po prostu nie dopuszczałam myśli, że coś może się nie udać.

Wszystko poszło gładko i po mojej myśli. Dlatego zamieszczam tu ten wpis, bo za chwilę po czosnku niedźwiedzim zostaną tylko wspomnienia.

















Chleb z czosnkiem niedźwiedzim

150 g aktywnego zakwasu żytniego 

300 ml ciepłej wody plus dodatkowe 30 ml 

300 g mąki pszennej chlebowej

200 g mąki orkiszowej lub płaskurki

10 g soli

garść liści czosnku niedźwiedziego, pokrojonych w paseczki

Rano wyjmujemy z lodówki zakwas. Kiedy osiągnie temperaturę pokojową dokarmiamy go mąką żytnią razową i odstawiamy w ciepłe miejsce. Po 7 godzinach jest gotów do dalszej współpracy. Wtedy mieszamy zakwas z 300 ml wody i wlewamy do misy z mąkami. Mieszamy przez chwilę by mąka wchłonęła wodę i przykrywamy folią do żywności. Odstawiamy w ciepłe miejsce na godzinę.

Po godzinie wyrabiamy ciasto 3 minuty a następnie posypujemy solą i polewamy resztą czyli 30 ml ciepłej wody.

Wyrabiamy minutę i dodajemy pokrojony czosnek niedźwiedzi. Wyrabiamy jeszcze dwie minuty.

Ciasto będzie kleiste i absolutnie nie będzie przypominać zgrabnej kuleczki. 

Nic się nie martwcie, tak ma być. 

Ciasto  będziemy składać co pół godziny (czyli np pierwsze składanie o 16.00, drugie o 16.30, trzecie o 17.00, czwarte o 17. 30). 

Przez pierwsze dwie godziny czyli po 4 składaniach niewiele się będzie działo. Ale potem zauważymy, że siatka glutenowa to nie nowa nazwa zabiegu chirurgii estetycznej lecz fakt niezaprzeczalny drzemiący w naszej misce z ciastem chlebowym.

Kolejne składanie robimy po 45 minutach (czyli np o 18.15) i następne po kolejnych 45 minutach (czyli o 19.00). 

Potem składamy ciasto chlebowe co godzinę (czyli np o 20.00 i 21.00).

I pamiętajcie: gwarancją sukcesu w pieczeniu chleba jest naprawdę aktywny zakwas. Bąbelki, bąbelki i jeszcze raz bąbelki.

Zasada jest taka, że im bardziej mokre ciasto, tym więcej składań potrzebuje.

Po ostatnim składaniu posypujemy mąką koszyk do wyrastania chleba i umieszczamy w nim nasz bochenek.

Wkładamy koszyk do torby foliowej i niech sobie postoi w kuchni przez godzinę.

Po godzinie, koszyk, wciąż zapakowany w folię wkładamy do lodówki i idziemy spać. 

Garujący chlebek może mieszkać w lodówce nawet 24 godziny. Podobno, bo nigdy tego nie sprawdziłam. Moje zazwyczaj w okolicy śniadania lądują w piekarniku.

Rano wkładamy żeliwny garnek do zimnego piekarnika i rozgrzewamy piekarnik do 240 stopni. Po pół godzinie garnek powinien być odpowiednio gorący.

Wyjmujemy garnek na deskę (bardzo ostrożnie), zdejmujemy pokrywkę.

Wyjmujemy chleb z lodówki. Posypujemy z góry obficie mąką, co da nam gwarancję, że chleb się nie przyklei przy wyciąganiu go z koszyczka. Na górę chleba (jeszcze leżącego w koszyku) kładziemy karton i delikatnie odwracamy koszyk do góry nogami. Chleb powinien wylądować na umączonym kartoniku. Karton jest o tyle lepszy od każdego innego sposobu bo da się z niego zrobić rynienkę po której spłynie do garnka chlebek.

Nacinamy ostrą żyletką z góry nasz bochenek (lub nie) i bez wahania zsuwamy bochenek z kartonika do gorącego garnka. Przykrywamy garnek pokrywką i wstawiamy do piekarnika na 25 minut. Po tym czasie zdejmujemy pokrywkę i dopiekamy chleb jeszcze przez 20 minut, zmniejszając temperturę do 210 stopni.

Upieczony chleb wyjmujemy z piekarnika (razem z garnkiem) i ostrożnie, pomagając sobie nożem i rękawicą, wyjmujemy chleb z garnka. Studzimy na kratce a potem mdlejemy z przejęcia.

Smacznego i drobna sugestia. W tym przepisie czosnek niedźwiedzi można zastąpić boczkiem, morelami, rodzynkami, orzechami, bazylią, rozmarynem i co wam tam jeszcze do głowy wpadnie.




Powodzenia


Życie zaokienne i naleśnik po japońsku

 



Okoliczności przyrody wokół nie skąpią nam atrakcji. Domek pod lasem nawiedzają stworzenia zarówno pełzające, jak i latające ale też futrzaste i ogoniaste.

Tegoroczne otwarcie sezonu spóźniło się nie tylko z powodu pogody ale też wiadomej kwarantanny. Kiedy próbowałam odzyskać włości i zapanować nad bałaganem po zimowym okazało się, że się spóźniłam. 

Wcześniej już inni zajęli mój domek i planowali rodzinę. 

Znajomi odwiedzający nas ostatnio na widok zamkniętej okiennicy pytają czy jeszcze się nie zadomowiliśmy.

Otóż, moi drodzy zadomowiliśmy się ale....inni zadomowili się pierwsi.

Na parapecie sypalnianym, oddzielone od niebezpieczeństw świata, ciepłe i przytulne gniazdo uwiły sikorki modraszki. Kiedy my odliczaliśmy dni do końca kwarantanny, korzystając z naszej nieobecności te małe ptaszki nie tylko wybudowały sobie dom ale zdążyły założyć rodzinę. W gnieździe naliczyłam z dziesięć różowo nakrapianych jajajeczek. 

Kiedy odkryłam tę niespodziankę zamknęłam na powrót okiennicę jakby mnie oparzyła.

I co teraz? Czy ptaki wrócą do odkrytego przeze mnie gniazdka?

Rodzinie zapowiedziałam, że ciemności w sypialni są jak najbardziej pożądane i póki za oknem toczy się ptasie życie rodzinne o słońcu na poduszcie można zapomnieć. 

I zaczęło się obserwowanie parapetu. Pierwsza wątpliwość: czy ptaki wrócą do jajek? Nie dotykałam ich i chwila, kiedy je odkryłam była jak mgnienie oka ale jednak. Cóż, jeśli trafili się neurotyczni rodzice? 

Po całym poranku nerwowych obserwacji kamień mi spadł z serca. Modraszki wlatywały za okiennicę! Teraz pozostało czekać na rozwój wydarzeń. Minął tydzień, drugi zmierzał do swojego końca a w gnieździe nic się nie zmieniało.

Kolejny stres: a może kiedy odkryłam gniazdo jajka przemarzły. Może za długo były pozostawione same sobie? Przecież minęły już dwa tygodnie i wszystkie podręczniki o życiu ptaków mówią wyraźnie, że modraszka wysiaduje jajka 14 dni. 

I stało się. Tydzień temu, w sobotę, ruch wokół gniazda się nasilił i wtedy zorientowałam się, że to nie jeden ptak dba o potomstwo, a dwa. Teraz modraszki więcej czasu spędzają poza gniazdem niż w nim. Ilość głodnych gęb do wykarmienia nie pozwala na lenistwo.

A młode składają się na obecnym etapie tylko z dziobów i brzuszków. Zresztą, sami zobaczcie. Gniazda nie dotykam, okno mam zamknięte, palisadę wybudowałam i fosę, no bo wiadomo...koty. I ptaszki rosną. Zaglądam do nich przez sypalnianą szybę, kiedy rodzice polują i próbuję zrobić zdjęcie.


W życiu nie widziałam nic równie radosnego jak podrastanie tych maluchów. Za około tydzień dzieci zaczną opuszczać gniazdo. Najlepsze przede mną.

Jako, że podglądanie wiecznie głodnych maluchów jest nieco absorbujące, to jedzenie dla domowników musi być teraz proste i robione błyskawicznie.

Okonomiyaki nadaje się znakomicie.




Naleśnik "tak jak lubisz" czyli okonomiyaki

na cztery naleśniki:

1,5 szklanki mąki pszennej zwykłej

1 łyżeczka proszku do pieczenia

1 jajko, rozbełtane

1,5 szklanki mleka (może być roślinne)

1 szklanka pokrojonej drobno kapusty (pekińskiej lub młodej białej)

3 cebule dymki, pokrojone

2 plastry imbiru , cieniutko pokrojone w paseczki

pół łyżeczki soli

oraz do wyboru: mięso kurczaka, plasterki boczku, krewetki, warzywa np cukinia, papryka czy shitake

olej do smażenia, około 2 łyżek

Mieszamy suche składniki czyli mąkę z proszkiem i solą. W osobnej misce mieszamy mleko z jajkami. Wlewamy mleko do mąki i mieszamy by dokładnie się połączyły. Ciasto powinno być raczej rzadkie. Do tej mieszanki wsypujemy kapustę i warzywa i mieszamy.

Na patelni rozgrzewamy 1 łyżkę oleju. Wykładamy 1/4 porcji naleśników, rozprowadzamy po patelni i smażymy na średnim ogniu do lekkiego zbrązowienia. Jeśli wzbogacamy nasz naleśnik np mięsem lub krewetką, kładziemy wyżej wymienione na górze i przytrzymując łopatką odwracamy naleśnik do góry nogami, tak by konkret w postaci mięsa znalazł się na spodzie. Smażymy na niedużym ogniu do skutku czyli usmażenia się mięsa lub zaróżowienia krewetki. Z warzywami jest mniej kłopotu bo one dobre są zawsze.

Zdejmujemy gotowy naleśnik na ciepły talerz i smażymy następne.

W czasie, kiedy smażą się okonomiyaki przygotowujemy sos.

sos do okomiyaki:

6 łyżek ketchupu

6 łyżek sosu Worcestershire

4 łyżki sosu sojowego

2 łyżki miodu

Wszystko mieszamy dokładnie. 

Gotowe naleśniki smarujemy sosem i dekorujemy pasmami (nalepiej wyciskanymi z tubki) majonezu. Posypujemy płatkami bonito i pokruszonym nori. Ja lubię dodać też marynowany imbir.

Kto lubi naleśniki niech spróbuje japońskiego sposobu ich przygotowania, kto nie lubi naleśników, niech zrobi schabowego lub tonkatsu.


Smacznego