wtorek, 24 sierpnia 2021

Jak nie wygląda szkockie śniadanie czyli drożdżówki z owocami




Kiedyś, w czasach gdy świat stał jeszcze jako tako na nogach a my nie patrzyliśmy wilkiem na każdego, kto był od nas różny, gdy w pociągach ludzie dzielili się nie tylko opowieściami o życiu ale też pomidorami z ogródka, gdy sceny na lotniskach przypominały te z Love Actually a nie z Procesu Kafki, przemierzałyśmy z dzieckiem drogi Szkocji.

Bez obaw nie będzie ochów i achów nad surowym szkockim krajobrazem ani nostalgii za pielgrzymką od destylarni do destylarni.

Obecnie w dziedzinie podróży zagranicznych pozostają tylko wspomnienia i zdjęcia. Zdjęciami ze Szkocji już was zasypałam. Dziś czas na wspomnienia. Mało tego, będą one kulinarne. 

To dopiero zaskoczenie. Limonka będzie gadać na temat, zamiast ględzić o duszach, nawykach, życiowych zwrotach lub pełzających chmurach.

Wyjeżdżając z wypożyczalni samochodów w Edynburgu miałyśmy plan podróży, nadzieję na słońce (a co!?) i jeden bardzo konkretny adres restauracji do koniecznego przetestowania.

Każdy dzień spędzałyśmy w innym miejscu, spałyśmy w różnych B&B, spotykałyśmy przeróżnych ludzi. Całą naszą szkocką wędrówkę świeciło piękne słońce. No, może nad LochNess nieco kapało, co mnie tak skonsternowało, że od razu dostałam kataru.

Jeziora były boskie, widoki jak w Władcy Pierścieni, klimaty dalekie od wzgórz toskańskich ale jedna rzecz była wspólna dla wszystkich miejsc przez nas odwiedzonych. Śniadania.

Pierwsze edynburskie śniadanie powitałam z entuzjazmem. Jajecznica z łososiem! Biorę. 

Było pyszne. Lekko ścięte jajka, świeżutkie płatki łososia, odrobina zieleniny, jak maźnięcie pędzlem. Było jak malarska poezja. 

Kiedy następnego poranka jako danie popisowe zaprezentowano nam jajecznicę z łososiem nie oponowałam bo przecież wczoraj  mi smakowała. Od poprzedniej różniła się listkiem koperku.

Trzeci dzień powitałam z lekką obawą i po raz pierwszy pojawiła się myśl, że może dziś będą np jajka w koszulkach. 

Była jajecznica z łososiem. Popatrzyłam na nią jak na nielubianą szkolną koleżankę. Muszę ją znosić ale nigdy za nią nie zatęsknię.

W tym momencie zapytacie zapewne dlaczego nie poprosiłam o coś innego. Haggis? Kaszanka? Jaja po szkocku? Traditional Scottish Breakfast?

I oczywiście nieśmiertelna owsianka lub tosty angielskie kojarzące mi się z gąbką do tablicy. 

Dziekuję bardzo. Jednak zawalczę z kolejną jajecznicą.

Piątego poranka nawet nie czekałam na propozycję śniadania. Od razu ruszyłam po płatki i mleko.

Wiecie, że od tego czasu nie jadłam jajecznicy z łososiem.

Jajo tak; łosoś, jak najbardziej ale żeby tak związać je węzłem prawie małżeńskim, chyba jednak nie. 

MMŻ słysząc moje utyskiwania na monotonię szkockich śniadań mruczy pod nosem: "i to mówi ta, która całe życie je na śniadanie twarożek z pomidorem. A za największą śniadaniową ekstrawagancję uważa użycie kiełków rzodkiewkowych zamiast pomidora.

Hm, coś w tym jest. 

Przełamię, więc śniadaniowy stereotyp i nie będzie ani śniadania w stylu szkockim, ani śniadania w moim stylu. Będzie pyszna drożdżówka, która jest świetna i na śniadanie, i na podwieczorek, i ... w ogóle jest dobra.



Drożdżówki z owocami

Z premedytacją użyłam słowa "owoce" bez wskazywania na któryś konkretnie. Do rzeczonej drożdżówki możemy dodać owoc jaki na tylko przyjdzie do głowy. W moim przypadku były to wiśnie.

na 12 sztuk 

2 szklanki mąki pszennej

7 g suszonych drożdży

80 g cukru

80 ml mleka

szczypta soli

1 jajko plus jedno rozbełtane, do posmarowania ciastek

80 g miękkiego masła

Praca jest szybka i łatwa. Mieszamy mąkę, drożdże i cukier. Podgrzewamy mleko do temperatury ciepłej, nie gorącej. Dodajemy szczyptę soli i wbijamy jajko. Mieszamy i wlewamy do miski z mąką. Mieszamy i wyrabiamy kilka minut. Kiedy ciasto będzie miało jednolitą fakturę dodajemy poi łyżce miękkie masło. Wyrabiamy do całkowitego wchłonięcia i dodajemy kolejną łyżkę masła. 

W efekcie końcowym otrzymujemy pięknie błyszczącą kulę ciasta.

Przykrywamy miskę folią i odstawiamy w ciepłe miejsce by powiększyła objętość.

Po mniej więcej godzinie możemy wziąć się za dzielenie ciasta.

Wyjmujemy je na lekko omączony blat i rozwałkowujemy na grubość 2 cm. Możemy teraz formować ciastka po swojemu albo po prostu przy użyciu np szklanki nadać im perfekcyjny kształt. Wycinamy kółka, robimy w nich wgłębienie mniejszą szklanką a powstałe kratery wypełniamy owocami w formie konfitury bądź frużeliny* (patrz niżej).

Odstawiamy ciasto na mniej więcej 20 minut by nieco urosły i nagrzewamy piekarnik do 180 stopni.

Ciastka przed włożeniem do piekarnika smarujemy rozmącownym jajkiem i posypujemy płatkami migdałowymi.

Pieczemy 20 minut, wyjmujemy, studzimy i omdlewamy od obezwładniającego zapachu.



*frużelina wiśniowa

200 g owoców

3 łyżki cukru

1 łyżeczka mąki ziemniaczanej

1 łyżeczka żelatyny

1 łyżeczka soku z cytryny (przydatny przy mniej wyrazistych owocach: morelach, jagodach czy jeżynach)

Zalewamy żelatynę odrobiną wody i odstawiamy do napęcznienia.

Zagotowujemy owoce z cukrem. Gotujemy do rozpuszczenia się cukru. W miseczce mieszamy mąkę ziemniaczaną z 1 łyżką wody. Wlewamy do gorących owoców, zagotowujemy i zdejmujemy z ognia. 

Napęczniałą żelatynę rozpuszczamy w kąpieli wodnej czyli miseczkę z żelatyną stawiamy na garnuszek z gotującą się wodą. Miseczka niech nie dotyka powierzchni wody. Rozpuszczoną żelatynę wlewamy do owoców. Mieszamy. Studzimy. Używamy do woli.



Uściski i smacznego


sobota, 5 czerwca 2021

Syndrom opuszczonego gniazda i czekoladowa malaga




Każdy wie, że kiedyś ten moment nadejdzie. Lecz mając potomka 2 miesięcznego perspektywa ta wydaje się odległa o lata świetlne. Nic bardziej mylnego. Ani się zorientujemy a słodki bobas pyskuje przy sniadaniu bo nie może popijać chipsów coca colą.

Nie będę rozdzierać szat nad moim porzuconym gniazdem. To w ogóle nie będzie wpis o mnie. Bohaterem tego wpisu jest mój parapet. A ściślej rzec ujmując to, co na tym parapecie zamieszkało, stworzyło rodzinę i ma zamiar w najbliższym czasie mnie opuścić. 

Nasze modraszki jutro skończą 14 dni. Są podobne nareszcie do miniaturowych sikorek a ich rozdziawione dzioby w końcu przestały przypominać rozkwitłego, krwiożerczego Obcego.

Mają zdecydowanie żółte, niebieskie i biało szare piórka i energii życiowej jak wszystkie młode stworzenia. Wcześnie rano wrzeszczą jak stadko wygłodniałych bestyjek i cały dzień nie dają spokoju rodzicom: jeść, jeść, jeść! I mają otwarte oczy!

Parapet jest szeroki, zasłonięty przed światem zewnętrznym drewnianymi okiennicami i cały ten nieco mroczny świat od wczoraj jest zajęty przez nasze stadko. Małe wypełzają z gniazda i rozłażą się na wszystkie parapetowe strony. Przyglądają mi się ciekawie, kiedy podglądam je z drugiej strony szyby. Jeszcze nie wiedzą co to za stworzenie tkwi z nosem przyklejonym do okna i podgląda je od momentu, kiedy były jajkami. 

Już wiem ile ich jest. Policzenie tego kotłującego się ciała nie było łatwe do tej pory, ale teraz, kiedy maluchy rozpełzają się po okolicy każdy z osobna został zidentyfikowany i zanotowany. Otóż jest ich 10 sztuk. I każdy ryczy jak opętany, kiedy tylko wyczuje w okolicy rodzica. Nie wiem skąd one wiedzą, że zaraz będzie karmienie. Siedzą sobie puszyste kuleczki grzeczniutku i nagle, jakby ktoś dał hasło do huralnego pisku. A za dwie sekundy pojawia się rodzić z czymś wijącym się w dziobie.  

Takie to spryciule. 

To ostatnie dni kiedy maluchy siedzą w gnieździe. Nie wiedzą, że pierwszy krok poza okiennice to początek mierzenia się ze światem. Jeszcze przez następny tydzień rodzice będą mieć na nie oko. No i przede wszyskim będą małe dokarmiać, lecz później, gniazdo rodzinne będzie tylko wspomnieniem.

Obserwacja przez ostatni miesiąc tego, co działo się na moim parapecie, spowodowała, że pomyślałam o wszystkich stworzeniach dużych i małych. Ludzkich i  nie ludzkich. O rodzicach i dzieciach. 

Założenie gniazda, zniesienie jajek, czekanie na wyklucie się młodych, opieka nad pisklakami i wprowadzanie ich w życie odbyło się na moich oczach. Życie w pigułce. 


Gdyby spojrzeć na nasze, ludzkie życie z perspektywy baobabu, też trwałoby ono mgnienie. A ile pomiędzy etapem pierwszym i ostatnim się działo. Ile miałam momentów obawy czy wszystko pójdzie jak powinno. Czy nie za ciepło, czy nie za zimno? Ile zaskoczeń: o, są jajeczka! Ile wzruszeń: ojejku, jakie gołe, różowe, jakie wielkie mają dzioby. O, to są oboje rodzice! 

Będzie mi smutno, kiedy maluchy polecą zaczynać nowe życie. Wiem, że będę je widywać w naszym sadzie i założę się, że będę się uśmiechać na myśl, że byłam cichym świadkiem ich dzieciństwa.  

Wybaczcie ten nieco ornitologiczny wpis. I to  nie pierwszy w tym sezonie. Biorąc pod uwagę, że w przyrodzie sporo się dzieje nie mogę obiecać, że był ostatni.

A teraz do meritum czyli gotujemy.



Ciasto Malaga czyli czekolada i rodzynki 


składniki na czekoladowe ciasto:

4 jajka

200 ml letniego mleka 

170 ml oleju roślinnego

1 szklanka brązowego cukru

1/4 szklanki białego cukru

200 g mąki pszennej

4 łyżki kakao

pół łyżeczki sody oczyszczonej

1 i 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia


robimy ciasto:

Potrzebujemy dwóch misek: na składniki suche i mokre. Nie potrzebujemy miksera. Wystarczy ręka i widelec.

W jednej misce mieszamy mleko, olej, jajka, cukry. W drugiej mieszamy wszystkie suche składniki.

Zawartość miski z suchymi składnikami wsypujmy do drugiej miski. Mieszamy do wymieszania się składników. Widelec zupełnie wystarczy.

Formę 40x24 wykładamy papierem do pieczenia, samo dno. Przelewamy do niej ciasto. Pieczemy w temperaturze 170ºC przez około 40 minut. Upieczone, wyjmujemy z piekarnika i studzimy.

Wystudzone ciasto (najlepiej następnego dnia) dzielimy na dwa blaty. Najłatwiej zrobić to takim sprytnym urządzeniem do krojenia tortu czyli mocno naprężoną linką między dwoma uchwytami.

krem:

10-15 czekoladek malagi rozpuszczamy w 200 ml kremówki, schładzamy i wstawiamy na noc do lodówki.

1 szklankę rodzynków zalewamy rumem lub brandy lub wódką, co lubimy. Zostawiamy na noc.

kolejnego dnia:

250 g mascarpone

300 ml kremówki

schłodzony krem malagowy

namoczone w alkoholu rodzynki bez płynu.; on posłuży do namoczenia ciasta

Ubijamy mascarpone z kremówką i 2 łyżkami cukru pudru. Dodajemy po łyżce masy malagowej i ubijamy do połączenia się z kremową masą. Na koniec dorzucamy namoczone w rumie rodzynki.

Ciasto nasączamy alkoholem, w którym moczyły się rodzynki. Wykładamy krem na nasączone ciasto, wyrównujemy i przykrywamy drugą częścią ciasta.

Schładzamy kilka  godzin w lodówce.

Przygotowujemy czekoladowy ganasz. 

150 g czekolady (jaką lubicie)

150 ml kremówki

Mocno podgrzewamy kremówkę i wrzucamy do niej połamaną czekoladę. Po kilku minutach mieszamy dokładnie do otrzymania gładkiego czekoladowego sosu.

Studzimy go i polewamy wyjęte z lodówki ciasto. Ponownie schładzamy i przed podaniem dekorujemy i kroimy gorącym nożem.



Smacznego


niedziela, 30 maja 2021

Jak to robią wilgi i pachnący chleb z czosnkiem niedźwiedzim




Wyjście rankiem na taras jest jak spora dawka medytacji. I to nic, że zimno jak w marcu a woda kapie nawet parapetów. Dziś o 8.00 wyszło nareszcie słońce. Pierwsza próba wystawienia nosa na zewnątrz spaliła na panewce bo jeszcze pół godziny temu wszystko wyglądało jakby dzień dzisiaj nie miał się zacząć. Padało, padało i padało. 

Na zewnątrz wywabiły mnie śpiewy. 

Jak najciszej wyśliznęłam się na zewnątrz by nie płoszyć przyrody. I co zobaczyłam? 

W mokrym porannym powietrzu z modrzewia na modrzewia śmigały wilgi. Jeszcze deszcz przygniatał mokre gałązki a słońce nawet nie zamierzało otworzyć jednego oka, kiedy w drzewach szumiało, dźwięczało a przede wszystkim śpiewało. Wiecie jak śpiewa wilga? 

Pięknie. A tym razem śpiew był na kilka głosów.

Stałam i stałam, słuchając. Wilgi w naszej okolicy to nie rzadkość ale rzadkością jest je zobaczyć. Tym razem okazało się, że ten poranny "festiwal w Sopocie" to lekcja latania.

Pamiętacie kiedy opowiadałam o pierwszych lotach małych dzięciołów? 

Dziś część druga: jak uczą się wilgi.

Wilgi urządziły szkółkę  latania naprzeciwko mnie. Udawałam, że jestem fragmentem drzwi i z otwartą buzią, w zachwycie porannym chłonęłam widok.

Z drzewa na drzewo sfrunął, gwiżdżąc przeciągle ptak. Chwila ciszy i za nim poleciał następny. Potem rozległo się melodyjne śpiewanie i poleciał kolejny. Sytuacja powtórzyla się czterokrotnie. Śpiewu przy tym było mnóstwo. Każdy z młodych donośnie obwieszczał światu, że zalicza właśnie swoją kolejną gałąź. Mama zachęcając maruderów też śpiewała na całe gardło. Było  w tym spektaklu mnóstwo porządku i planowania. Kolejne etapy przefruwania z drzewa na drzewo odbywały się jak w balecie, synchronicznie i z wdziękiem.

Po dłuższej chwili, kiedy wszystkie kropelki wody zostały z modrzewi strząśnięte, wilgi przeniosły się do sadu. Uf, nareszcie mogłam wypuścić powietrze z płuc.

Co tam, że zimno. Co tam, że z drzew kapie woda jak z nie wyżętej skarpety. Co tam, że koniec maja a ja mam na sobie kurtkę narciarską. Takie poranki przypominają mi o jednym: przyroda robi swoje a my jako jej część nie powiniśmy jej w tym przeszkadzać. Aha, wspomniałam o medytacjach.... wiecie co się dzieje w krzakach o tej porze roku? Pojedźcie za miasto i posłuchajcie.  Może uda wam się podpatrzeć i podsłuchać co piszczy nie tylko w trawie.

A na zachętę dorzucam chleb z dodatkiem sezonowym czyli czosnkiem niedźwiedzim. 

Czosnek już co prawda kwitnie, ale nie przeszkadza to w wykorzystaniu i liści i kwiatów w kulinarnych kombinacjach.

Tym razem zachciało mi się chleba wilgotnego i obawy, że mokry chleb będzie sprawiał kłopoty zignorowałam na samym początku. Po prostu nie dopuszczałam myśli, że coś może się nie udać.

Wszystko poszło gładko i po mojej myśli. Dlatego zamieszczam tu ten wpis, bo za chwilę po czosnku niedźwiedzim zostaną tylko wspomnienia.

















Chleb z czosnkiem niedźwiedzim

150 g aktywnego zakwasu żytniego 

300 ml ciepłej wody plus dodatkowe 30 ml 

300 g mąki pszennej chlebowej

200 g mąki orkiszowej lub płaskurki

10 g soli

garść liści czosnku niedźwiedziego, pokrojonych w paseczki

Rano wyjmujemy z lodówki zakwas. Kiedy osiągnie temperaturę pokojową dokarmiamy go mąką żytnią razową i odstawiamy w ciepłe miejsce. Po 7 godzinach jest gotów do dalszej współpracy. Wtedy mieszamy zakwas z 300 ml wody i wlewamy do misy z mąkami. Mieszamy przez chwilę by mąka wchłonęła wodę i przykrywamy folią do żywności. Odstawiamy w ciepłe miejsce na godzinę.

Po godzinie wyrabiamy ciasto 3 minuty a następnie posypujemy solą i polewamy resztą czyli 30 ml ciepłej wody.

Wyrabiamy minutę i dodajemy pokrojony czosnek niedźwiedzi. Wyrabiamy jeszcze dwie minuty.

Ciasto będzie kleiste i absolutnie nie będzie przypominać zgrabnej kuleczki. 

Nic się nie martwcie, tak ma być. 

Ciasto  będziemy składać co pół godziny (czyli np pierwsze składanie o 16.00, drugie o 16.30, trzecie o 17.00, czwarte o 17. 30). 

Przez pierwsze dwie godziny czyli po 4 składaniach niewiele się będzie działo. Ale potem zauważymy, że siatka glutenowa to nie nowa nazwa zabiegu chirurgii estetycznej lecz fakt niezaprzeczalny drzemiący w naszej misce z ciastem chlebowym.

Kolejne składanie robimy po 45 minutach (czyli np o 18.15) i następne po kolejnych 45 minutach (czyli o 19.00). 

Potem składamy ciasto chlebowe co godzinę (czyli np o 20.00 i 21.00).

I pamiętajcie: gwarancją sukcesu w pieczeniu chleba jest naprawdę aktywny zakwas. Bąbelki, bąbelki i jeszcze raz bąbelki.

Zasada jest taka, że im bardziej mokre ciasto, tym więcej składań potrzebuje.

Po ostatnim składaniu posypujemy mąką koszyk do wyrastania chleba i umieszczamy w nim nasz bochenek.

Wkładamy koszyk do torby foliowej i niech sobie postoi w kuchni przez godzinę.

Po godzinie, koszyk, wciąż zapakowany w folię wkładamy do lodówki i idziemy spać. 

Garujący chlebek może mieszkać w lodówce nawet 24 godziny. Podobno, bo nigdy tego nie sprawdziłam. Moje zazwyczaj w okolicy śniadania lądują w piekarniku.

Rano wkładamy żeliwny garnek do zimnego piekarnika i rozgrzewamy piekarnik do 240 stopni. Po pół godzinie garnek powinien być odpowiednio gorący.

Wyjmujemy garnek na deskę (bardzo ostrożnie), zdejmujemy pokrywkę.

Wyjmujemy chleb z lodówki. Posypujemy z góry obficie mąką, co da nam gwarancję, że chleb się nie przyklei przy wyciąganiu go z koszyczka. Na górę chleba (jeszcze leżącego w koszyku) kładziemy karton i delikatnie odwracamy koszyk do góry nogami. Chleb powinien wylądować na umączonym kartoniku. Karton jest o tyle lepszy od każdego innego sposobu bo da się z niego zrobić rynienkę po której spłynie do garnka chlebek.

Nacinamy ostrą żyletką z góry nasz bochenek (lub nie) i bez wahania zsuwamy bochenek z kartonika do gorącego garnka. Przykrywamy garnek pokrywką i wstawiamy do piekarnika na 25 minut. Po tym czasie zdejmujemy pokrywkę i dopiekamy chleb jeszcze przez 20 minut, zmniejszając temperturę do 210 stopni.

Upieczony chleb wyjmujemy z piekarnika (razem z garnkiem) i ostrożnie, pomagając sobie nożem i rękawicą, wyjmujemy chleb z garnka. Studzimy na kratce a potem mdlejemy z przejęcia.

Smacznego i drobna sugestia. W tym przepisie czosnek niedźwiedzi można zastąpić boczkiem, morelami, rodzynkami, orzechami, bazylią, rozmarynem i co wam tam jeszcze do głowy wpadnie.




Powodzenia


Życie zaokienne i naleśnik po japońsku

 



Okoliczności przyrody wokół nie skąpią nam atrakcji. Domek pod lasem nawiedzają stworzenia zarówno pełzające, jak i latające ale też futrzaste i ogoniaste.

Tegoroczne otwarcie sezonu spóźniło się nie tylko z powodu pogody ale też wiadomej kwarantanny. Kiedy próbowałam odzyskać włości i zapanować nad bałaganem po zimowym okazało się, że się spóźniłam. 

Wcześniej już inni zajęli mój domek i planowali rodzinę. 

Znajomi odwiedzający nas ostatnio na widok zamkniętej okiennicy pytają czy jeszcze się nie zadomowiliśmy.

Otóż, moi drodzy zadomowiliśmy się ale....inni zadomowili się pierwsi.

Na parapecie sypalnianym, oddzielone od niebezpieczeństw świata, ciepłe i przytulne gniazdo uwiły sikorki modraszki. Kiedy my odliczaliśmy dni do końca kwarantanny, korzystając z naszej nieobecności te małe ptaszki nie tylko wybudowały sobie dom ale zdążyły założyć rodzinę. W gnieździe naliczyłam z dziesięć różowo nakrapianych jajajeczek. 

Kiedy odkryłam tę niespodziankę zamknęłam na powrót okiennicę jakby mnie oparzyła.

I co teraz? Czy ptaki wrócą do odkrytego przeze mnie gniazdka?

Rodzinie zapowiedziałam, że ciemności w sypialni są jak najbardziej pożądane i póki za oknem toczy się ptasie życie rodzinne o słońcu na poduszcie można zapomnieć. 

I zaczęło się obserwowanie parapetu. Pierwsza wątpliwość: czy ptaki wrócą do jajek? Nie dotykałam ich i chwila, kiedy je odkryłam była jak mgnienie oka ale jednak. Cóż, jeśli trafili się neurotyczni rodzice? 

Po całym poranku nerwowych obserwacji kamień mi spadł z serca. Modraszki wlatywały za okiennicę! Teraz pozostało czekać na rozwój wydarzeń. Minął tydzień, drugi zmierzał do swojego końca a w gnieździe nic się nie zmieniało.

Kolejny stres: a może kiedy odkryłam gniazdo jajka przemarzły. Może za długo były pozostawione same sobie? Przecież minęły już dwa tygodnie i wszystkie podręczniki o życiu ptaków mówią wyraźnie, że modraszka wysiaduje jajka 14 dni. 

I stało się. Tydzień temu, w sobotę, ruch wokół gniazda się nasilił i wtedy zorientowałam się, że to nie jeden ptak dba o potomstwo, a dwa. Teraz modraszki więcej czasu spędzają poza gniazdem niż w nim. Ilość głodnych gęb do wykarmienia nie pozwala na lenistwo.

A młode składają się na obecnym etapie tylko z dziobów i brzuszków. Zresztą, sami zobaczcie. Gniazda nie dotykam, okno mam zamknięte, palisadę wybudowałam i fosę, no bo wiadomo...koty. I ptaszki rosną. Zaglądam do nich przez sypalnianą szybę, kiedy rodzice polują i próbuję zrobić zdjęcie.


W życiu nie widziałam nic równie radosnego jak podrastanie tych maluchów. Za około tydzień dzieci zaczną opuszczać gniazdo. Najlepsze przede mną.

Jako, że podglądanie wiecznie głodnych maluchów jest nieco absorbujące, to jedzenie dla domowników musi być teraz proste i robione błyskawicznie.

Okonomiyaki nadaje się znakomicie.




Naleśnik "tak jak lubisz" czyli okonomiyaki

na cztery naleśniki:

1,5 szklanki mąki pszennej zwykłej

1 łyżeczka proszku do pieczenia

1 jajko, rozbełtane

1,5 szklanki mleka (może być roślinne)

1 szklanka pokrojonej drobno kapusty (pekińskiej lub młodej białej)

3 cebule dymki, pokrojone

2 plastry imbiru , cieniutko pokrojone w paseczki

pół łyżeczki soli

oraz do wyboru: mięso kurczaka, plasterki boczku, krewetki, warzywa np cukinia, papryka czy shitake

olej do smażenia, około 2 łyżek

Mieszamy suche składniki czyli mąkę z proszkiem i solą. W osobnej misce mieszamy mleko z jajkami. Wlewamy mleko do mąki i mieszamy by dokładnie się połączyły. Ciasto powinno być raczej rzadkie. Do tej mieszanki wsypujemy kapustę i warzywa i mieszamy.

Na patelni rozgrzewamy 1 łyżkę oleju. Wykładamy 1/4 porcji naleśników, rozprowadzamy po patelni i smażymy na średnim ogniu do lekkiego zbrązowienia. Jeśli wzbogacamy nasz naleśnik np mięsem lub krewetką, kładziemy wyżej wymienione na górze i przytrzymując łopatką odwracamy naleśnik do góry nogami, tak by konkret w postaci mięsa znalazł się na spodzie. Smażymy na niedużym ogniu do skutku czyli usmażenia się mięsa lub zaróżowienia krewetki. Z warzywami jest mniej kłopotu bo one dobre są zawsze.

Zdejmujemy gotowy naleśnik na ciepły talerz i smażymy następne.

W czasie, kiedy smażą się okonomiyaki przygotowujemy sos.

sos do okomiyaki:

6 łyżek ketchupu

6 łyżek sosu Worcestershire

4 łyżki sosu sojowego

2 łyżki miodu

Wszystko mieszamy dokładnie. 

Gotowe naleśniki smarujemy sosem i dekorujemy pasmami (nalepiej wyciskanymi z tubki) majonezu. Posypujemy płatkami bonito i pokruszonym nori. Ja lubię dodać też marynowany imbir.

Kto lubi naleśniki niech spróbuje japońskiego sposobu ich przygotowania, kto nie lubi naleśników, niech zrobi schabowego lub tonkatsu.


Smacznego






piątek, 30 kwietnia 2021

Biszkopt, mus ajerkoniakowy, jagody czyli co będziemy jeść od jutra?

















Zostało ostatnie 26 godzin. Jeszcze dwa wieczory, jedna noc, jeden poranek i jedno popołudnie i zacznę liczyć czas od nowa. 

Niedziela będzie dniem odzyskania wolności. I będzie lać deszcz. Podobno. 

Czy pogoda będzie miała istotne znaczenie w celebrowaniu odzyskania wolności? Wątpię.

Wiecie co było najprzyjemniejsze w kwarantannie? Nie, nie entuzjazm sąsiadów w wynoszeniu śmieci. 

Najbardziej podobało mi się to, że dwa razy w tygodniu miałam wizytę świętego Mikołaja. No, może nie całkiem świętego a już na pewno nie Mikołaja ale nie osoba tu jest najważniejsza.

Dwa razy w tygodniu pojawiała się z zakupami moja Mama. I za każdym razem oprócz skrupulatnej realizacji spisu zakupowego, w siatkach było "coś". Raz był to koszyczek truskawek, następnym razem paczuszka oreo, potem bukiet tulipanów aż wreszcie komplet przeczytanych Faktów od poniedziałku. 

Przy trzeciej niespodziance wpadłam w uzależnienie. Czwartych zakupów nie mogłam się już w przeddzień doczekać. Co tym razem? Konkurs "Jeden z dziesięciu" to mały pikuś przy napięciu jakie czułam rozpakowując siatkę z mlekiem, śmietaną, brokułami i serkiem śmietankowym. 

Jest czy nie? I co tym razem? 

I znalazłam. Na samym dnie, schowane pod więdnącą sałatą leżały wertelsy.  A już miałam nadzieję na, być może, metaxę? ajerkoniak? 

No nic, niech będą wertelsy. 

Druga rzecz jaka przypadła mi do gustu to krótka ławka składników spożywczych stacjonarnych. Kwarantanna spadła na nas jak śnieg z dachu. Wydawało by się, że jeśli dysponuje się spiżarnią zaopatrzoną w ogórki, grzybki, sosy pomidowe i konfitury w ilości koszarowej to żadne odosobnienie ci nie straszne. Lecz na samych rydzach kiszonych i morelach w cukrze dwudaniowego obiadu nie ulepisz.

Przyszedł czas spojrzeć w czeluści zamrażarki. Niespodzianek wielkich nie było, nie odkryłam zapomnianych pierogów czy upchniętej za pudłem z chlebem ośmiornicy.

Potraktowałam to jak rzucone samej sobie wyzwanie: jemy co mamy. Do oporu.

W ramach prywatnego wyzwania dowiedziałam się nieco o sobie i manii robienia zapasów. Niektóre produkty wprawiły mnie z zadumę bo  nijak nie mogłam sobie przypomnieć momentu zakupu i celowości. Powtarzające się woreczki z marchewką i groszkiem czy zamrożone pudełko z bratkami to tylko mała próbka.

Dzisiaj po 15 dniach wyjadania zapasów mogę z czystym sumieniem ogłosić, że zamrażarka świeci pustkami. 

Trochę to niebezpieczne bo przed nami trzy dni wolnego a jeść trzeba. Na szczęście mamy jeszcze w miarę świeże tulipany w wazonie, ziemniaki no i wertelsy. Czyli jesteśmy bezpieczni.

Widmo pustych żołądków nam nie grozi. Zawsze możemy, kiedy już w niedzielę nastąpi ten oczekiwany moment, popaść się na trawniku lub wpaść do  mojej mamy na kluski i roladę.


Jako odtrutkę na nieco surrealistyczny wpis proponuję coś słodkiego.




Biszkoptowe ciasto z musem adwokatowym (ze starych zapasów) i galaretką jagodową (z jagód z czyszczonej zamrażarki)

biszkopt:

2 jajka

2 łyżki cukru pudru

2 łyżki mąki pszennej

1 łyżka mąki ziemniaczanej


mus adwokatowy:

ćwierć szklanki ajerkoniaku

150 g mascarpone

200 ml kremówki

2 łyżki cukru pudru

2 łyżeczki żelatyny


galaretka:

1 szklanka jagód (moje były zamrożone)

1 galaretka kryształowa czyli przezroczysta


Ubijamy białka z szczyptą soli na sztywno. Wsypujemy po łyżce cukru dalej ubijając. Potem wlewamy po kolei żółtka, wciąż ubijając.

Obie mąki przesiewamy przez sito i delikatnie łączymy z masą jajeczną. Przekładamy do wyłożonej papierem do pieczenia formy (tylko dno) i pieczemy kwadrans w temperaturze 175 stopni.

Upieczony biszkopt studzimy i zdejmujemy papier. 


Żelatynę zalewamy niewielką ilością zimnej wody (tylko do pokrycia żelatyny) i odstawiamy by napęczniała.

Miseczkę z napęczniałą żelatyną stawiamy na garnku z gorącą wodą by się rozpuściła.

W tym czasie ubijamy mascarpone z cukrem i kremówką. Do ubitego kremu wlewamy adwokat i ubijamy jeszcze chwilę.

Do miseczki z rozpuszczoną żelatyną (może być ciepła) dodajemy łyżkę kremu by się zahartował. Mieszamy i dodajemy jeszcze dwie łyżki. Potem wlewamy całość żelatyny do kremu i delikatnie mieszamy.

Wylewamy na biszkopt i wstawiamy do lodówki do stężenia.

By zrobić jagodową galaretkę wlewamy do garnka cały jagodowy sok (czy to ze słoika czy po rozmrożeniu) i uzupełniamy taką ilością wody by otrzymać 400 ml.

Zagotowujemy i wsypujemy galaretkę. Dokładnie mieszamy do całkowitego rozpuszczenia się galaretki. Nie gotujemy!

Wrzucamy jagody i studzimy.

Kiedy galaretka przestygnie wylewamy ją na stężały krem adwokatowy, wyjęty z lodówki.

Całość ponownie umieszczamy w lodówce i zostawiamy do stężenia.


Najlepiej ciasto smakuje następnego dnia.

Moje do zdjęcia zostało posypane kwiatami z drzewka owocowego. Wszystko jest jak najbardziej jadalne.

Kiedy pokroiłam je na malutkie porcyjki, wielkości 3cm na 3 cm; efekt był nieoczekiwanie powalający. 

Takie tam ciasto bez pieczenia (no, z wyjątkiem biszkopta) a dzięki małej sztuczce nabrało nowego wyrazu.

Polecam i smacznego




czwartek, 22 kwietnia 2021

Dwuznaczna pozytywność czyli samosy z ziemniakami i groszkiem

 
















Siedzimy tu sobie. MMŻ z coroną, ja z kwarantanną. Towarzyszą nam mury i współczucie zewnętrzne. MMŻ liczy godziny do wolności. Ja liczę dni. Do maja tak daleko. 

Jeśli komuś w ciągu ostatniego roku wydawało się, że pandemia go nie dotyczy, to bardzo się myli. Zło czyha i może nas dorwać w każdym momencie. Uważajcie na siebie.

Początkowe wahania mężowskiej temperatury braliśmy dość lekko, ale...niestety po trzech dniach niedowierzania trzeba bylo zajrzeć wirusowi w oczy.

Pozytywny w potocznym rozumieniu jest ... pozytywny. Jeśli mówimy:"pozytywnie" to znaczy dobrze.

No, nie w tym przypadku. Wyrok wydany, pozytywny okazał się tym złym, pani z sanepidu powiadomiła nas radośnie, że siedzimy w domy i nosa nie wychylamy.  

MMŻ się kuruje, termometr i pulsoksymetr (swoją drogą, wzbogaciło nam się słownictwo, kto pół roku temu znał słowo "pulsoksymetr"?) zajęły ważne miejsce w naszym domu, ja krążę wokół jak elektron, policja raz zapragnęła by MMŻ pomachał im przez okno. Sąsiedzi na wyścigi chcą nam wynosić śmieci i kupować mleko. 

Niczym celebrytka, pstrykam sobie dwa razy dziennie selfie by zalegało ono w jakichś tajemniczych czeluściach. By podtrzymać kwarantannowicza na duchu i znaleźć mu motywację do wstawania robienie zdjęć jest nazwane przez system "zadaniem do wykonania". Ha, ha, ha, zadanie do wykonania. Dobre sobie!

Jak płynie nam czas? Powoli. Na szczęście wiosna w tym roku jeszcze się ociąga i temperatura czołgająca się w pobliże dziesiątki na plusie nie skłania do snucie planów ucieczki w teren. Ale jeśli w przyszłym tygodniu słońce spojrzy na nas łaskawiej, pozostanie mi tylko balkon i tęskne spojrzenia w kierunku trawy. 

Ktoś powie: kobieto, nie narzekaj, przechodzisz wirusa suchą stopą. Czy ja narzekam? Absolutnie nie. Zdaję raport z teraźniejszości. A moja teraźniejszość powinna być dzisiaj zupełnie gdzie indziej. Powinna przycinać róże, obserwować wilgę, wijącą gniazdo, rozsadzać dynie, lewkonie i inne zielsko.

Czas powoli płynący aż się prosi o zagospodarowanie: czytaniem książek, lenistwem, może rozmową,  pieczeniem chleba, zawijaniem samosów? Trzymajcie się bezpieczni i pozostańcie zdrowi.





Samosy z ziemniaczanym nadzieniem

opakowanie ciasta filo

200 g stopionego masła

pół kg ugotowanych ziemniaków

1 szklanka mrożonego, zblanszowanego groszku zielonego

1 cebula, drobno pokrojona

3 ząbki czosnku, pokrojone

1 papryczka chilli, drobno pokrojona

1 łyżeczka kminu rzymskiego, uprażonego na suchej patelni

1 łyżeczka garam masala

1 łyżeczka mielonej kolendry

1 łyżeczka soli

spora garść siekanej kolendry

spora garść siekanej natki pietruszki

pół łyżeczki mielonego pieprzu

2 łyżki masła klarowanego a weganie użyją oleju kokosowego


Ciasto filo wyjmujemy z lodówki w momencie kiedy bierzemy się za składanie samosów. 

Póki co, niech więc leży w lodówce a my weźmiemy się za farsz do pierogów. 

Samosy to takie trochę nasze ruskie pierogi. W środku ziemniaki a na zewnątrz ciasto. Każda nacja ma swoje patenty zarówno na sposób robienia opakowania jak i na dobranie składników na farsz.

Jeśli ktoś z uporem powtarza, że Polacy wymyślili pierogi, odeślijcie go do historii kuchni świata. Może go oświeci.

Farsz do samosów:

Ugotowane ziemniaki rozgniatamy, ale nie na puree. Kawałki ziemniaków powinny być wyczuwalne. 

Na patelni podgrzewamy 2 łyżki klarowanego masła. Smażymy cebulę do zezłocenia a potem dorzucamy resztę składników oprócz zieleniny i ziemniaków. 

Smażymy wszystko kilka minut i dorzucamy ziemniaki. Mieszamy, zdejmujemy z ognia i wsypujemy zioła. Mieszamy i zostawiamy do przestudzenia.

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.

Wyjmujemy ciasto filo z lodówki. Rozwijamy je na płasko. Obok stawiamy miseczkę z płynnym masłem i pędzelkiem.

Kroimy płaty ciasta filo wzdłuż na trzy paski szeokości 10 centymetrów.

Zdejmujemy dwa paski, resztę ciasta przykrywamy wilgotnym ręcznikiem (bardzo szybko schnie).

Smarujemy roztopionym masłem pierwszy pasek ciasta (cały!) i kłądziemy na nim kolejny pasek. Nakładamy łyżeczkę nadzienia w rogu i łapiąc za róg (ten 90 stopniowy) ciasta zamykamy nadzienie w powstałym trójkącie. Następnie znów łapiemy ciasto za najniższy róg i zawijamy do góry. Powstaje nam kieszonka. Powoli zawijąc ciasto w ten sposób zamkniemy nadzienie w zgrabnym trójkącie. Pamiętajmy by przy każdym przełożeniu smarować ciasto masłem. 

Nie potrzebujemy żadnego innego spoiwa, wystarczy masło.

Wiem, że brzmi to karkołomnie ale na szczęście w praktyce nie jest to skomplikowane.

Kiedy już zawiniemy wszystkie samosy*, kładziemy je blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, smarujemy ostatni raz masłem, posypujemy czarnuszką, sezamem czy makiem i pieczemy 30 minut. 

Wyjmujemy złote, pachnące kminem i kolendrą pierożki i podajemy np z jogurtem z miętą.

Pycha.

Smacznego


*Możecie  wykorzystać ten patent na zwijanie pierogów:

https://www.youtube.com/watch?v=20b-IcD_tw8






poniedziałek, 8 marca 2021

Na dzień Kobiet




 Myślę, że kobiety są niemądre udając, że są równe mężczyznom.

Są znacznie lepsze i zawsze były.

Cokolwiek dasz kobiecie, ona to powiększy.

Jeśli dasz jej nasienie, ona da ci dziecko

Jeśli dasz jej mieszkanie, ona da ci dom.

Jeśli dasz jej artykuły, ona da ci posiłek.

Jeśli uśmiechniesz się, da ci swoje serce.

Pomnaża i powiększa to, co jej dano.

Więc jeśli  dasz jej bzdury, przygotuj się na tonę gówna.


Szkoda, że to nie ja napisałam a William Golding;)


sobota, 6 marca 2021

Jak odkryłam sens noszenia maseczki i pieczenie chleba z miso

 
















Noście maseczki bo to może wam uratować urodę.

Bilans na dziś: trzy palce pokaleczone, dwa kolana obite i poł twarzy spuchnięte, w najbliższej przyszłości zapewne też sine.

Winny: brak jednego stopnia w schodach, dwie zajęte ręce, rozważania o możliwościach trucicielskich kimchi.

Okoliczności łagodzące: maseczka.

Gdybym jej nie miała to ucierpiała by nie tylko moja niezaprzeczalna uroda ale też zdrowie. Wyrżnięcie kością policzkową o dość kostropate podłoże jak nic skończyłoby się i krwawo i boleśnie. A mając na twarzy maseczkę przynajmniej oszczędziałam światu krwawych widoków. 

Jak przoczyłam ostatni stopień nie mam pojęcia. Powiem tylko, że wynurzyłam się z czeluści piwnicznych dumając nad ewentualnymi konsekwencjami przechowywania w piwnicy kiszonej kapusty w formie kimchi.

Po skażeniu zielonym smrodkiem dojrzewającej kapusty pekińskiej całego mieszkania , dostałam od MMŻ ultimatum: albo on, albo śmierdziel.

Po dwóch dniach od załadowania słoika na półkę nie dało się udawać, że nic się nie dzieje. Działo się i to bardzo. Czasem miałam wrażenie, że z szafki wypełzają na wolność wyjątkowo zjadliwe i ziejące zniszczeniem stworzenia. A to tylko niewinna kapusta  w fazie transformacji.

Każde załadowanie mieszanki kapusty, sosu rybnego, pasty krewetkowej, imbiru i czosnku wiązało się z wonnymi niedogodnościami ale tym razem jakiś czort wstąpił do słoika. 

Trzeciego dni w domu unosiła się mgiełka zaawansowanego rozkładu. Otwarte okna okazały się bezradne. Odświeżacz, pachnące świece i machanie rękami nie pomagało. Pozostało się wyprowadzić...lub wyprowadzić kiszonkę.

Kimchi musiało zniknąć! Nie na dobre lecz chwilowo. Ot, taka kapuściana separacja.

Więc wyniosłam je do piwnicy.

Po dwóch dniach czyli dzisiaj postanowiłam je odwiedzić. Jak się słusznie domyślacie już na schodach do piwnicy wiedziałam, że ma się świetnie. Pod względem wydzielanych woni, a jak się potem okazało przy próbie widelca, również pod względem smaku.

Jak coś tak cuchnącego  może smakować tak dobrze!?

Jeszcze kilka dni i kimchi zostanie spacyfikowane. Jego odurzająca woń straci na intensywności i tylko w chwilach otwierania słoika może nas jeszcze zaskoczyć niewielkim smrodkiem.

Nigdy nie jadłam durianu ale ta kontrowersja smakowo zapachowa jest chyba w jego przypadku podobna.

Z piwnicy na podjazd wychodzi okienko. Jakież było moje zaskoczenie kiedy przechodząc obok poczułam....no właśnie. 

Teraz rodzi się pytanie czy sąsiedzi nie staną się podejrzliwi? A nuż komuś wpadnie do głowy, że może w piwnicy coś oddało ducha i teraz zaczyna się rozkładać?

Zobaczymy, jeszcze ze trzy dni i kimchi wróci do domu. Może do tego czasu nie odwiedzą mnie panowie w mundurach.

Takie i podobne do nich rozważania tak oderwały moje myśli od śledzenia wlasnych kroków, że po wyjściu z piwnicy zgubiłam jeden stopień i zaczął się mój krótki lot ku ziemi;  resztę już wam opisałam na początku.

Śmiać się nie mogę, podeprzeć brody również. Ciekawe co rodzina powie kiedy wróci dziś do domu. 

Sińce, obtarcia, stłuczona gęba...Tylko policji brakuje.


Na frasunek dobry...chleb i jego upieczenie.

Blog White Plate jest jak kojący balsam na każdą bolączkę. A ksiażka CHLEB I OKRUSZKI pani Elizy Mórawskiej-Kmita to najlepsza przyjaciółka. Można jej bezgranicznie zaufać.

Z tej ufności wyszedł chleb z miso. Znajdziecie go w książce i jest wart każdego słowa napisanego przez autorkę. 





Chleb z miso 

Przepis będzie rozpisany na godziny bo po czterech próbach nareszcie wiem jak zorganizować czas by pieczenie nie wypadło o czwartej nad ranem.

składniki:

zaczyn:

20 g mąki pszennej razowej

20 g mąki pszennej chlebowej

20 g aktywnego zakwasu

20 g wody

oraz 

cały zaczyn (patrz wyżej)

350 g mąki pszennej chlebowej 

100 g mąki pszennej razowej

350 g letniej wody

50 g jasnego miso

5 g soli

50 g sezamu

proces twórczy:

wieczór:

- dokarmiamy zakwas żytni i zostawiamy na noc w cieple

następnego dnia rano około 8.00:

- mieszamy w misce składniki zaczynu, przykrywamy folią i odstawiamy na 6-8 g w ciepłe miejsce

- po 6-8 godzinach np o godzinie 14.00 mieszamy składniki zaczynu z resztą produktów oprócz soli i sezamu; mieszamy tylko do połączenia się składników i odstawiamy na 1 godzinę

- o 15.00 zaczynamy wyrabiać ciasto około 10 minut. W połowie wyrabiania dodajemy sól i sezam

- zaczynamy składać ciasto czyli wyrobione ciasto przekładamy na blat lekko posypany mąką i rozciągamy je lekko. Składamy jakbyśmy robili kopertę. Formujemy z grubsza w kulkę i wkładamy do  miski. Przykrywamy folią i odstawiamy w ciepłe miejsce na 30 minut (załóżmy, że jest godzina 15.45)

Na początku ciasto jest klejące, lekko przelewające się przez ręce ale nie zniechęcajcie się. Z każdym składaniem wasze palce poczują coraz pewniejsze wiązania glutenowe a doznanie to jest absolutnie zmysłowe.

- drugie składanie ciasta czyli godzina 16.15

- trzecie składanie ciasta czyli godzina 16.45

- czwarte składanie czyli 17.15

- piąte składanie ciasta, tym razem dopiero po 45 minutach czyli o 18.00

- szóste składanie po 45 minutach czyli o 18.45

- siódme składanie tym razem po godzinie czyli o 19.45

- ósme składanie chleba i formowanie przed włożeniem do koszyka czyli godzina 20.45

Ktoś powie ale zawracanie głowy z tym składaniem. Kto ma tyle czasu by cały dzień towarzyszyć rosnącemu chlebowi? Czy naprawdę? Dzisiaj, kiedy wychodzenie z domu jest średnio bezpieczne, pieczenie chleba jest całkiem przyjemnym sposobem na dobry nastrój. A ile w tym satysfakcji!

- po ostatnim składaniu posypujemy koszyk mąką lub otrębami i przekładamy do niego uformowany bochenek. Zostawiamy przykryty na godzinę w temperaturze pokojowej.

- około godziny 22.00 przykryty koszyk umieszczamy w lodówce i zostawiamy do rana

następnego dnia rano:

- wstawiamy żeliwny garnek do zimnego piekarnika

- włączamy piekarnik na godzinę na 240 stopni (garnek musi być naprawdę gorący)

- po godzinie wyjmujemy chleb z lodówki

- wyjmujemy (bardzo ostrożnie!!!) garnek z piekarnika

- posypujemy chleb w koszyku mąką, kładziemy na nim kawałek kartonu i delikatnie odwracamy koszyk do góry nogami. Chleb ląduje swoją płaską stroną na kartonie. Zdejmujemy koszyk.

- nacinamy chleb wg upodobań

- zdejmujemy pokrywkę z garnka i podginając karton (jakbyście chcieli zrobić rynienkę) zsuwamy chleb do garnka (nie dotykajcie garnka bo skończy się to oparzeniem!)

- przykrywamy garnek z chlebem i wstawiamy do piekarnika w tempretaurze 240 stopni

- pieczemy 25 minut

- zdejmujemy pokrywkę, zmniejszamy temperaturę do 220 stopni i pieczemy jeszcze 25 minut

- upieczony chleb wyjmujemy z piekarnika i z garnka na kratkę by wystygł.

Wiem, że można się znudzić czytaniem tego przepisu lecz wiecie: kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.

Tu ryzyka nie ma wcale bo po każdym chlebie może być następny, jeszcze lepszy.

A czas? Ile razy marnujemy go na zatruwające nas i do niczego nie potrzebne czynności.




Smacznego


wtorek, 16 lutego 2021

413 dzień roku i marudzenie nad zielonym makaronem

 















Czy to już nowy rok czy jeszcze stary? Niektórzy twierdzą, że dziś jest 413 dzień 2020 roku. 

Coś w tym jest. Niby data się zmieniła i nic poza tym. Dalej siedzimy w domach, patrzymy na siebie wilkiem. Chwile euforii z przyczyn wiadomych (już, zaraz, za chwilę się zaszczepimy), przychodzą i odchodzą. Niektórzy jadą szybko balować do Zakopanego a inni czekają kiedy znowu zabronią.

Podobno był karnawał. Podobno dziś jest śledź. W takim zawieszeniu kalendarz jest niepotrzebny.

Zresztą, kupno atrakcyjnego kalendarza pod koniec 2020 roku graniczyło z cudem. Nawet ta dziedzina owinęła się kołdrą i wzięła na przeczekanie. 

Po co nam kalendarz? Co możemy w nim zapisać? Wizytę u dentysty? Zaznaczyć czerwonym serduszkiem dzień szczepienia? O, do tego większość z nas będzie potrzebowała kalendarza z zupełnie innego roku. Średnio optymistycznego.

Dobrze, że słońce świeci bo można by odnieść wrażenie, że dobry los się od nas odwrócił tyłem. A co gorsza, puszcza nam w twarz bąki.

Nie pomagam takim marudzeniem, prawda? Och, niedobry ten rok jest, niedobry. Nie będę go porównywać do poprzedniego, bo tamten też był niedobry.

Wyskrobuję resztki optymizmu jak w dzieciństwie robiłam to z budyniem jedzonym z garnka. Szoruję łyżką po ściankach a i tak zamiast treści znajduję tylko optymistyczny zapach. Dobre i to.

Zamiast śledzia na dziś będzie postne danie na jutro.

I niosące nadzieję...kolorem. Zielone.

Zaprezentował je w swojej książce 5 składników Jamie Oliver.





Zielony makaron

(dwie porcje)

150 g spaghetti

4 ząbki czosnku

200 g jarmużu 

30 g parmezanu

30 g ricotty

3 łyżki oliwy

sól

pieprz

Zaczynamy od zagotowania wody w garnku. Solimy ją porządnie i kiedy się zagotuje wrzucamy do niej makaron.

Obieramy czosnek i odrywamy z jarmużu grubsze i twardsze cześci. Do gotującego się makaronu wrzucamy jarmuż i czosnek i gotujemy 5 minut. 

Wyjmujemy jarmuż i czosnek z wody i przekładamy do blendera. Wlewamy 2 łyżki oliwy i starty parmezan. Blendujemy do uzyskania sosu. Doprawiamy solą i pieprzem. Ugotowany makaron odcedzamy, zachowując pół szklanki wody z gotowania.

Do garnka z makaronem dodajemy zielony sos. Mieszamy i jeśli potrawa jest za gęsta dolewamy nieco wody z gotowania.

Przekładamy makaron na talelerze, polewamy oliwą i posypujemy kawałkamim ricotty.

Moja uwaga:

Makaron wygląda świetnie. Trochę podniósł mój leżący poziom optymizmu. Może nie do pozycji siedzącej ale już nie leżącej na obu łopatkach.

Jedną rzecz na pewno zmienię przygotowując zielony makaron następnym razem. Zamiast nijakiej w smaku ricotty użyję zdecydowanej fety lub sera, który ma charakter.




Smacznego 


sobota, 13 lutego 2021

Co pan na to Panie Andersen czyli wegańskie kruche z czekoladową truflą

 
















Pamiętam z dzieciństwa Bajkę o dwunastu miesiącach Janiny Porazińskiej

A właściwie nie bajkę pamiętam tylko fanaberie czarnego charakteru w postaci złej macochy (a jakże!). Otóż życzeniem wyżej wymienionej był koszyk świeżych malin, przyniesiony przez biedną sierotkę (a jakże!). Życzenie może i nie wygórowane gdyby nie małe ale... Rzecz miała miejsce zimą.

Biedna acz o złotym sercu sierotka dostała zadanie niemożliwe do zrealizowania. Macocha była kryta na dwa sposoby. Po pierwsze gdyby niebożątku udało się jakim trafem dotrzeć do ciepłych krajów by maliny zdobyć, jak nic w drodze powrotnej jak nie wilcy to wiatry mroźne zabiłyby niebogę. I byłoby po problemie.

A jeśli szczęściara wróciłaby z niczym ale cało i zdrowo, to przecież nie wywiązawszy się z prostego zadania zasługiwałby tylko i wyłącznie na wygnanie. I też byłoby po problemie.

Na każdej linii sierotka miała przechlapane. I ten dramat fascynował mnie najbardziej. Bo przecież wiadomo było, że sierotka zadania nie wypełni. Czy ktoś wtedy słyszał o malinach z Grecji? czy porzeczkach z Maroka? W grudniu? W lutym?

Trochę wody musiało upłynąć i nieco głów posiwieć by bajka o dwunastu miesiacach straciła swój sens.

Przy trzecim akapicie, gdy zła macocha władczym acz pełnym zjadliwej satysfakcji tonem ogłasza sierotce swoje życzenie, zamiast westchnienia pełnego rozpaczy ze strony audytorium padła podpowiedź: "eee, łatwizna...kupi w Tesco. Nawet butków zimowych do tego nie potrzebuje".  

No panie Andersen, jak pan teraz sprzedasz bajkę o Dziewczynce z zapałkami?

Lód latem, maliny zimą, pomidory i ogórki cały rok.

Kiedyś moje Dzieci hodowały po lecie, w akwarium dwa ślimaki winniczki. I póki było ciepło i sałata występowała w przyrodzie, chłopaki miały się nieźle. Ale potem przyszła zima i z braku sałaty, dzieci zaserwowały ślimakom dietę kapustną. Ślimaki w ramach protestu przykuły się do ściany akwarium i w tym stanie dotrwały do wiosny. Pożytku z nich nie było żadnego oprócz jednego wniosku. Przyroda to cykliczność. Jest czas na sałatę i jest czas na jarmuż. Delektowanie się szparagami niekoniecznie odbywa się w czasie zbioru kukurydzy.

I tak sobie dumałam wypakowawszy zakupy na stół. Spojrzałam na czerwone porzeczki, różowe maliny i nieco zielonkawe truskawki. Potem zawiesiłam oko na wirujących płatkach za oknem. 

Ale postawiliśmy ten świat na głowie! I ja też mam w tym swój udział. Bo kto to widział kupować maliny w lutym!!!

Na szczęście, żadna istota, "posiadająca oczy, przyjaciół i plany na przyszłość" do tego ciasta nie została użyta.






Tarta wegańska z czekoladową truflą


kruche ciasto wegańskie:

200 g mąki

100 g vege margaryny, schłodzonej

1 łyżka oleju kokosowego, schłodzonego

szczypta soli

2 łyżki cukru pudru

2 łyżki zimnego jogurtu vege kokosowego

2 łyżki zimnej wody

1 łyżeczka drobno posiekanego, rozmarynu lub skórki z cytryny, pomarańczy lub tymianku....

Forma 23 cm

temp. 200 stopni 

20 minut pieczenia (10 minut z obciażeniem)


Mąkę, pokrojoną na niewielkie kawałki margarynę i olej kokosowy, sól, cukier i dodatki (np skórkę cytrynową) wkładamy do malaksera. Miksujemy kilka sekund. Dodajemy jogurt i wodę i znów miksujemy kilka sekund. Jeśli ciasto zbija się w kulę, jest gotowe. Przekładamy między dwa arkusze papieru do pieczenia (będzie się bez problemu dało rozwałkować), spłaszczamy dłonią i schładzamy w lodówce. 

Jeśli ciągle w mikserze latają nam okruszki, wlewamy jeszcze łyżkę zimnej wody i miksujemy 3 sekundy.

Po godzinie wałkujemy ciasto na grubość jak kto lubi czyli między 0,5 a 1,0 centymetra i wykładamy nim formę na tartę. Nakłuwamy ciasto widelcem i schładzamy około godziny.

Schłodzone ciasto wyjmujemy z lodówki, obciążamy papierem, na który sypiemy nn suchą fasolę i pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 200 stopni przez 20 minut. W połowie pieczenia zdejmujemy obciążenie wraz z papierem. 

Upieczone ciasto studzimy.


wegański krem - czekoladowa trufla:

krem kokosowy z dwóch schłodzonych puszek mleczka kokosowego

150 g gorzkiej czekolady

2 łyżki cukru pudru lub golden syrupu

4 łyżki płynnego mleczka kokosowego z jednej puszki (po wybraniu gęstej śmietanki z góry)

Miskę z połamaną czekoladą i płynnym mleczkiem kokosowym stawiamy na garnku z wrzącą wodą. Roztapiamy czekoladę, mieszamy by połączyła się z mleczkiem kokosowym. Zdejmujemy i studzimy.

Wyjmujemy z lodówki schłodzoną śmietankę kokosową. Ubijamy w mikserze (jak białka) z cukrem pudrem aż stanie się nieco puszysta (cudów nie oczekujcie, chodzi o to by ją rozbić a nie napuszyć). Dodajemy wystudzoną czekoladę i ewentualne dodatki np, płatki chilli czy kryształki soli i ubijamy kilka sekund. 

W rezultacie otrzymujemy aksamitną truflę czekoladową. Byłam mile zaskoczona bo zniknął gdzieś smak kokosa, który w potrawach wegańskich jest wszechobecny.

Kremem czekoladowym wypełniamy upieczone kruche ciasto. Wyrównujemy powierzchnię i wstawiamy do lodówki.

Po pół godzinie ciasto jest gotowe do podania. Sprawa dekoracji jest zupełnie dowolna.

Ja narysowałam czekoladą esy floresy. To nie zaspokoiło moich ambicji twórczych więc dzięki porzeczkom z Maroka, malinom z Holandii i truskawkom z Grecji ciasto nareszcie wyglądało jak chciałam. 

Kto to widział w lutym jeść czerwone porzeczki!!!!!


Ciasto polecam każdemu, bez względu czy je trawę czy trawożerców. Kruche jest autentycznie kruche a pralina...palce lizać.





Smacznego


sobota, 6 lutego 2021

Niezbyt wielka ucieczka i tort z makiem, czekoladą i kremem z białej czekolady

 




MMz wyszedł po pizzę. I przepadł. W linii prostej miał do pokonania około 250 metrów.

Ale po prostej to nie znaczy prosto. 

MMŻ odkrył stosunkowo niedawno, że ma nogi. I że one służą nie tylko do noszenia spodni i butów ale pełnią też nieoczekiwanie inne funkcje. Funkcje pożyteczne i całkiem przyjemne. Otóż, jak się okazało, do przemieszczania się w przestrzeni dobrze sprawuje się nie tylko samochód ale własne nogi. 

A to odkrycie: mam nogi! Dziwne? Nieprawdopodobne? Nieprawdziwe?

Trzy razy "nie". 

Odkrycie własnych nóg może być momentem zwrotnym w życiu porównywalnym do wynalezienia (nomem omen) koła. 

Nie wdając się w szczegóły MMŻ po dokonaniu powyższego zaczął nowe życie. Wędrowca.

Kiedyś na moje pytanie: 

- pójdziesz ze mną na spacer? 

słyszałam: 

- pieszo? a nie możemy pojechać autem?

Na parkingu zostawialiśmy pojazd pod drzwiami a zwiedzanie czegokolwiek odbywałam w samotności.

Dawne czasy. Dziś parking zazwyczaj jest nam niepotrzebny a spacery zaczynają być podobne do maratonów. 

Wracając do dzisiejszego zniknięcia, MMŻ wyszedł po pizzę. Prosta kalkulacja plus doświadczenie dało mi wynik: 20 minut.

Była niedziela, leniwe popołudnie, wędrówkę już zaliczyliśmy, serial "Raised by wolves" przygotowany do obejrzenia. Żadnego niebezpieczeństwa nie wyczuwałam. Do pełni szczęścia brakowało tylko pizzy. No i MMŻ. 

Po godzinie nawet mnie zastanowiło jakąż to okrężną drogę mój wspaniały Mąż tym razem obrał.

Rozwiązanie okazało się o tyle prozaiczne, co nieoczekiwane. Kiedy ja wizualizowałam trasy, które przemierza MMŻ idąc po pizzę, ten zakotwiczył u pizzamana by w spokoju acz bez premedytacji oddać się ożywionej dyskusji nad wyższością jednego sprzętu grającego nad innym. Czas płynął, pizza stygła, ciemność zapadła. 

MMŻ wrócił zadowolony z siebie po 1,5 godziny.

Zapomniałam, że są rzeczy ważne, ważniejsze i najważniejsze. Pizza nie znalazła w żadnej z tych kategorii.

Następnym razem zamówię obiad z dowozem. Takie  są zgubne skutki chodzenia....na manowce;))


Wbrew temu co na wstępie, dziś nie będzie pizzy, ani burgerów, ani burrito. 

Sobota jest dniem świętym i moja kuchnia jest wtedy zamknięta. Żadna siła nie zmusi mnie w sobotę do wyjęcia garnka.

Ale ciasto to nie gotowanie. No i zazwyczaj w sobotę jest już gotowe. 






Tort nie tylko urodzinowy z makiem, czekoladą i kremem z białej czekolady


ciasto czekoladowe:

1 i 3/4 szklanki mąki pszennej

1,5 szklanki drobnego cukru do wypieków

3/4 szklanki kakao

1,5 łyżeczki sody oczyszczonej

1,5 łyżeczki proszku do pieczenia

pół łyżeczki soli

1 szklanka maślanki lub kefiru

1/2 szklanki (125 ml) oleju rzepakowego lub słonecznikowego

2 duże jajka

1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

1 szklanka świeżo zaparzonej gorącej kawy (bez fusów)


Wszystkie składniki powinny być w temperaturze pokojowej. Do dużej  miski przesiewamy mąkę, kakao, sodę, proszek, sól.

W innej misce mieszamy  maślankę, olej, jajka, wanilię. Dodajemy cukier. Nie ubijamy, mieszamy tylko do połączenia się składników. 

Dodajemy suche składniki i mieszamy ręcznie by wszystko ładnie się połączyło. Potem strużką wlewamydodawać kawę, dalej mieszając. 

Ciasto przelewamy do tortownicy średnicy 23 cm, wyłożonej papierem do pieczenia i  pieczemy w temperaturze 170ºC przez około 40 – 45 minut lub do tzw. suchego patyczka. 

Upieczone ciasto wyjmujemy z piekarnika, studzimy i kroimy na 3 blaty.


biszkopt makowy:

5 jajek, białka i żółtka oddzielnie

150 g drobnego cukru do wypieków

2 łyżki zmielonych migdałów

120 g mąki pszennej tortowej

2 łyżki skrobi ziemniaczanej

1 łyżka proszku do pieczenia

200 g suchego, nie mielonego maku


Zaczynamy od ubicia białek na pianę. Do ubijanych białek, pod koniec wsypujemy partiami cukier (jak przy robieniu bezy). Doubitych białek z cukrem dodajemy żółtka, wciąż ubijając.

W misce mieszamy obie mąki, mak, proszek i migdały. 

Do miski z ubitymi jajkami wsypujemy mieszankę suchą  i delikatnie, ręcznie mieszamy.

Przekładamy ciasto do tortownicy, wyłożonej papierem do pieczenia i pieczemy około 40 minut w temperaturze 180 stopni.

Studzimy a po wystudzeniu kroimy na 3 blaty.


nasączenie:

pół szklanki przegotowanej wody, wystudzonej

3 łyżki rumu


krem z białej czekolady:

300 g białej czekolady, posiekanej

400 ml śmietany kremówki 36%


Mocno pdgrzewamy kremówkę (prawie do zagotowania). Zdejmujemy z pieca i wrzucamy do niej połamaną czekoladę. Po kilku minutach mieszamy do otrzymania gładkiej czekoladowej masy. Studzimy, przykrywamy powierzchnię czekolady folią i wstawiamy do lodówki (najlepiej na noc).

Następnego dnia ubijamy schłodzoną masę czekoladową na krem. 


krem do posmarowania i udekorowania tortu:

250 g mascarpone

200 ml kremówki

2 łyżki cukru pudru

1 łyżeczka ekstraktu waniliowego

oraz 

małe beziki, owoce


Finał:

Na podstawce lub w tortownicy kładziemy pierwszy czekoladowy blat. Nasączamy go ponczem i smarujemy kremem. Przykrywamy blatem makowym. Nasączamy i smarujemy kremem. Przykrywamy blatem czekoladowym, nasączamy i smarujemy kremem. Przykrywamy blatem makowym, nasączamy i całość ciasta smarujemy resztą kremu z białej czekolady.

Wstawiamy do lodówki na kilka godzin.

Nie użyłam wszystkich trzech blatów bo miałam dla nich inne przeznaczenie. 

Po kilku godzinach dekorujemy tort.

Ubijamy mascarpone z kremówką, cukrem i wanilią. Smarujemy boki i wierzch ciasta. Upiększamy według uznania i schładzamy ponownie w lodówce.






Trochę jest z tym ciastem zachodu, ale urodzinowych ciast nie piecze się co sobotę. 

Zachęcam i polecam. Smacznego


środa, 3 lutego 2021

Nieoczekiwane skutki braku światła czyli tofu, miód, imbir i sos sojowy

 















Obiad był w pełnym rozwoju. Talerze dymiły, potrawy pachniały, ślinka ciekła.

I wtedy zrobiło się ciemno. Nie żeby pstryk i koniec. Nie, nie. Najpierw zamrugało, potem lampy dostały czkawki a na koniec zapadł mrok. Widelce zawisły nad stołem w cichym niezrozumieniu.  Zamarliśmy w oczekiwaniu. A nuż wróci. Nie wróciło. 

Ruszyliśmy ku bezpiecznikom. W skrzynce zastaliśmy ciszę, spokój i pełen porządek. Jakby technika w ogóle nie zauważyła, że światło sobie poszło. 

Wylegliśmy na korytarz. A tu, co za ulga, też ciemno. Niestety wywiad na prędce zrobiony u sąsiadów szybko rozwiał nasze nadzieje, że ktoś dzieli z nami los. Oni mieli światło. My nie. 

Rzut oka na pobliskie mieszkania nie rozstrzygnął sprawy. Jedni mieli okna jasne, inni ciemne. 

Zagadka.

Sąsiedzi okazali się przydatni. Od razu namierzyli sprawców: "ci od domofonu". Jeden telefon i panowie sprawcy zostali wezwani na  miejsce zbrodni. Pozostało nam czekać.

Tymczasem na korytarzu (ciągle ciemnym) rozkwitło życie sąsiedzkie. 

Najpierw pojawiło się  współczucie. Potem propozycja kawy: co tam będziecie po ciemku siedzieć (nie tak znowu po ciemku, zapaliłam świece), napijecie sie u nas kawy.

Sąsiad z prawej przyniósł drabinę (bezpieczniki są wysoko), sąsiad z lewej pęk wytrychów (skrzynka z bezpiecznikami zamknięta na głucho). Panie w tym czasie omawiały romantyczne skutki zaistniałej sytuacji. 

Minęła godzina. Nic w kwestii rozjaśnienia sytuacji się  nie zmieniło ale poczuliśmy z MMŻ, że nie jesteśmy sami w nieszczęściu. Sąsiedzi zamiast zająć się swoimi sprawami, bo przecież w kwestii wspołczucia już swoje zrobili, ani myśleli zostawić nas samych sobie. 

Na korytarzu pojawiły się krzesła. Kto to widział stać tyle czasu? 

Może napijemy się wina? 

No i kieliszki trzeba było na czymś postawić. Więc obok krzeseł stanął stolik.

Skąd wzięła się taca z pączkami a po kolejnych trzech godzinach kanapki, nawet nie wiem.

Kiedy jednocześnie gada sześć osób, to robi się naprawdę gwarno.

I już byśmy o tym świetle a właściwie jego braku zapomnieli gdyby nie walenie w drzwi wejściowe piętro niżej. Zapomniałam dodać na początku, że domofon też padł.  

Odsiecz przybyła. Nowy, błyszczący i sprawny bezpiecznik przywiozła. I stała się światłość w domu i na korytarzu. 

Chcecie wiedzieć co było dalej?

Powrót jasności niczego na korytarzu nie zmienił. Rozmowy, śmiechy trwały w najlepsze. Około pół godziny po północy doszłam do wniosku, że trzeba oprzytomnieć i pogoniłam towarzystwo do łóżek. 

Ale zanim zgasiłam lampkę nocną doszłam do wniosku, że życie jest pełne niespodzianek.

Sąsiedzi mieszkają obok od lat. Mijamy się, kłaniamy sobie, zostawiamy liściki na Boże Narodzenie. Poprawne sąsiedzkie stosunki - tak nazywa się ten stan rzeczy.

Nic o sobie nie wiemy. A precyzyjnie mówiąc: nie wiedzieliśmy. Do tego tygodnia.

Na piątek jesteśmy umówieni na wspólne oglądanie filmu. Co wy na to?





Na dodatek, przygotowane w pełnym świetle pyszne tofu nie tylko dla nie jedzących mięsa. 

Tofu w miodzie, sosie sojowym i imbirze


opakowanie tofu (około 250 g)

2 łyżki sosu jasnego sojowego

1,5 łyżki płynnego miodu

3 ząbki czosnku, zmiażdżone

kawałek imbiru wielkości kciuka, starty

1 gruszka, starta na grubych oczkach

kilka dymek, tylko biała część

2 łyżki oleju sezamowego

1,5 łyżki pasty gochujang*

2 łyżki oleju

1 łyżka uprażonych ziaren sezamu (pół na pół, jasnych i ciemnych)


* gochujang to pasta koreańska, która odmienia życie, szczególnie tym, którzy lubią mocne wrażenia. Bez tej pasty kiszenie kimchi byłoby jeśli nie niemożliwe, to na pewno trudniejsze.


Tofu owijamy ręcznikami papierowymi i obciążamy np drewnianą deską. Niech pozbędzie się nadmiaru wody. Kroimy na centymetrowe plastry.

Na patelni rozgrzewamy olej i osuszone tofu smażymy na złoty kolor.

Przekładamy tofu na papierowy (kolejny) ręcznik. 

W miseczce mieszamy sos sojowy, miód, czosnek, imbir, pokrojone dymki, olej sezamowy, gochujang i 1 łyżkę wody.

Na gorącą patelnię z jedną łyżką oleju wlewamy zawartość miseczki. Wkładamy do sosu podsmażone tofu. Obtaczamy w sosie i na niedużym ogniu zagotowujemy. Gotujemy około 5 minut. Sos powinien się nieco zredukować. Posypujemy sezamem i zieloną częścią dymki i podajemy.

Smakuje nieziemsko z dodatkiem sałatki z brokułów lub ryżem 

Smacznego