sobota, 27 września 2014

Zbieg okoliczności i tort "kukułka"



























Najpierw napisałam instrukcję obsługi tego tortu.
Nie. Najpierw zrobiłam zdjęcia.
Nie, pierwszy był tort.
Taka była kolejność: zrobiłam tort, potem zdjęcia a na koniec był opis. A teraz jest wstęp do tego wszystkiego.
Przepis na tort „kukułka” występuje w internecie w ilościach dowolnych. Przepis jak przepis.
Nie wzbudził jakichś szczególnych emocji.
Zbiegowi okoliczności zawdzięczam zawarcie z nim bliższej znajomości. Zbieg okoliczności wymagał specjalnego tortu. Padło na tort „kukułka”.
I to był strzał w dziesiątkę. Już wiem, że szukając czegoś wyjątkowego wrócę do „kukułki”.
Dużo czasu zajęło mi opisanie procesu tworzenia. Sam proces był nieskomplikowany a efekt porażający.
Co prawda, potrzebujemy dwóch dni na jego zrobienie, ale z powodów czysto prozaicznych; nie da się przeskoczyć czasu schładzania kremów.
Warto go zrobić bo zachwyt tych, którzy go degustują jest nagrodą bezcenną.
Biszkopt upiekłam we wtorek, kremy przygotowałam we wtorek. W środę wszystko poskładałam a w czwartek zrobiłam dekoracje. Po południu tort wjechał na stół. Niby długo, ale warto było.
Teraz idę pakować walizę. Znów znikam na tydzień ale tym razem wypróbuję zaprogramować wpisy na blogu. Może mi się uda.
Torty zdecydowanie lepiej mi wychodzą niż porozumienie ze sprzętem.



















































Tort „kukułka”

biszkopt kakaowy:

5 jajek
3/4 szklanki cukru pudru
2/3 szklanki mąki pszennej
1/3 szklanki kakao

krem czekoladowy:

300 ml kremówki
1,5 tabliczki czekolady
1 łyżka kawy rozpuszczalnej

krem „kukułka”:

300 ml kremówki
120 g cukierków „kukułka” (tyle jest w paczce)
oraz
1,5 łyżeczki żelatyny

do nasączenia ciasta:

pół szklanki likieru Baileys
pół szklanki mocnej kawy

polewa czekoladowa:

100 g gorzkiej czekolady
40 g masła

czekoladowe wstążki:

1,5 tabliczki czekolady
kawałek folii wielkości kartki A4


Jeżeli planujemy zrobienie tego tortu na sobotę, to powinniśmy zacząć przygotowania dwa dni wcześniej. Zarówno biszkopt jak i kremy wymagają co najmniej 12 godzinnego spokoju po przygotowaniu. Z tym, że kremy niech leżą w lodówce a biszkopt na suchej półeczce.

Jak zwykle w przypadku biszkoptu, ubijamy na sztywno białka i dodajemy do nich po łyżce cukier. Kiedy piana jest błyszcząca i cały cukier wchłonięty, dodajemy po żółtku i ubijamy jeszcze chwilę. Mieszamy mąkę z kakao i przesiewamy przez sito. Odkładamy mikser i za pomocą łyżki łączymy mąkę z masą jajeczną.
Dno tortownicy wykładamy papierem do pieczenia a piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni.
Wlewamy ciasto do formy i pieczemy 40 minut (do suchego patyczka).
Upieczone ciasto zostawiamy w piekarniku do wystygnięcia.
Potem odkładamy je w spokojne suche miejsce i zostawiamy do następnego dnia.

W tym samym dniu, kiedy pieczemy biszkopt, przygotowujemy kremy.
Podgrzewamy mocno kremówkę (prawie do zagotowania),. Zdejmujemy garnuszek z ognia i wsypujemy kawę. Mieszamy i wrzucamy połamaną czekoladę. Mieszamy do rozpuszczenia się czekolady. Przecedzamy przez sitko i studzimy,.
Wystudzoną czekoladę przykrywamy folią i odkładamy do lodówki do następnego dnia.

Aby przygotować kolejny krem podgrzewamy kremówkę z cukierkami do rozpuszczenia się tych ostatnich. Potem przelewamy płyn przez sitko. Schładzamy go i po przykryciu folią odkładamy do lodówki.
Następnego dnia kroimy biszkopt na dwa placki.

Przygotowujemy kawę z likierem do nasączenia. Zaparzamy kawę i wlewamy do niej likier. Nasączamy dolną warstwę tortu.

Ubijamy mikserem pierwszy krem.
Tą samą końcówką, której używamy do ubijania śmietany ubijamy krem. Nie uwierzycie jak pięknie i bezproblemowo się to odbywa.
Ubity krem wykładamy na nasączone ciasto, wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do lodówki.

Ubijamy drugi krem, „kukułkowy”.
Robimy to tak samo jak w przypadku kremu czekoladowego.

Żelatynę zalewamy 2 łyżkami zimnej wody. Kiedy napęcznieje, stawiamy miseczkę z żelatyną na garnku z gorącą wodą do rozpuszczenia się żelatyny. Lekko studzimy żelatynę i dodajemy do kremu „kukułkowego” ciągle miksując.
Krem wykładamy na krem czekoladowy i też wyrównujemy powierzchnię.

Na górę kładziemy drugą warstwę ciasta i obficie skrapiamy ją kawą z Baileys'em.
Lekko przyciskamy ciasto do kremu i przekładamy ciasto (w formie) do lodówki na kilka godzin.

Kiedy tort się chłodzi zajmujemy się dekoracjami. Na pierwszy ogień idzie polewa czekoladowa.
Rozpuszczamy czekoladę z masłem. Na miskę z gorącą wodą stawiamy większą miskę. Do niej (tej większej)wrzucamy połamaną czekoladę i masło. Mieszamy aż czekolada i masło się rozpuszczą i połączą w błyszczącą całość.

Czas na czekoladową wstążkę.
Ten sam garnek z gorącą wodą wykorzystujemy by roztopić czekoladę na wstążkę. Tym razem bez masła.
Na kawałku papieru (musi być większy od folii) kładziemy folię (ta do przechowywania dokumentów jest idealna, ale nie omdlała kieszonka, tylko sztywniejsza i grubsza)
Smarujemy folię czekoladą. Staramy się to zrobić równomiernie. Doskonale do tego celu nadaje się łopatka do ciasta. Pamiętajcie, żeby papier pod folią był spory, bo inaczej czeka was czekoladowa katastrofa czyli bardzo upaprana okolica.
Teraz czekamy aż czekolada nieco zastygnie. Czekajcie na moment aż rowek po przejechaniu nożem nie będzie się zlewał. Robimy rowki nożem na taką szerokość, na jaką chcecie uzyskać wstążki. Potem składamy folię wzdłuż i sklejamy dwa przeciwległe końce czekoladą. Przytrzymujemy chwilkę a potem stygnąca czekolada da sobie radę.
Po kilkunastu minutach folia odklei się od czekolady bezproblemowo.
Delikatnie naciskamy na czekoladę w miejscach nacięcia. Powinniśmy teraz trzymać z rękach piękne czekoladowe wstążki.
Robiłam je do tego tortu pierwszy raz, więc nie mówcie, że to trudne.
Wyjmujemy tort z lodówki i polewamy czekoladową polewą. Układamy na górze wstążki (wedle własnej kreatywności) i dorzucamy np. świeże figi.
Ojejku, ale się zrobił elaborat.
Może i brzmi jak coś trudnego do zrobienia ale to tylko pierwsze wrażenie Najtrudniejszą chwilą było krojenie tego tortu bo wyszedł dość wysoki. Tutaj niezastąpiony jest nóż zanurzony w gorącej wodzie.
Nie machajcie ręką mówiąc, że nie macie czasu, umiejętności czy cierpliwości. Fajnie jest czasami
zrobić coś tak smacznego. Szczególnie dla kogoś.








Dobranoc i smacznego

piątek, 26 września 2014

Rydze kiszone po litewsku czyli wyczerpanie tematu


























Obiecuję, że dziś zamykam temat rydzów. Przynajmniej w tym roku.
Ostatnie kilka dni spędziłam praktycznie w kuchni. Jak co roku, wrześniowa, rodzinna impreza mobilizuje wszystkie ręce. Czyli całe dwie. Moje.
Biorąc pod uwagę, że pomocników mam coraz mniej, można sobie wyobrazić ile czasu zajmuje mi realizacja imprezowego menu. Te wszystkie śledzie, marynowane łososie, mięsne rolady, zastępy sałatek i wreszcie poskładanie tortu powodują, że cała reszta świata musi poczekać. Kursując między gotującą się kremówką a pieczoną w piekarniku papryką udaje mi się czasem złapać aparat i coś tam pstryknąć.
Potem dokumentację mam jak znalazł.
Zanim zajęłam pozycję szefa imprezowej kuchni, zapakowałam do naczynia nadwyżki rydzów. Oczywiście z myślą o podaniu ich na stół.
Jesień jest wyjątkowa jeżeli chodzi o grzyby. Ten przepis jest najlepszym dowodem na to, że ich ilość przerosła moje umiejętności kombinowania.
Ktoś mi wspomniał, że jego babcia robiła najlepsze pod słońcem kiszone rydze po litewsku.
Ta metoda jest coraz rzadziej spotykana, bo i rydze występują w mniejszej ilości, i piwnice chłodne są dziś rarytasem.
Zanim rydze staną się kolejnym wspomnieniem szybko rzućcie inne zaprawy i pakujcie do je do kamionki. Porzućcie octy i oleje i wróćcie do starych, sprawdzonych przepisów.
Może nieco przesadzam, bo rydze można znaleźć i w listopadzie ale z pogodą nigdy nie wiadomo. Był taki rok, że pierwsze przymrozki skosiły wszystkie kapelusze. A rydz zamrożony to rydz gorzki. Chyba, że wcześniej się go obgotuje. Lato było co prawda gorące a i ostatnie dni też są niczego sobie, ale do temperatury zbliżonej do wrzenia raczej daleko. Zbierajcie rydze póki są i póki nie przyszły przymrozki.
Wypróbowałam dwie metody kiszenia; z zastosowaniem grzybów surowych i używając grzybów obgotowanych.
Opiszę obie metody ale od razu zaznaczam, że druga bardziej przypadła nam do gustu.



























Kiszone rydze po litewsku

1 kg rydzów
3 łyżki soli
1 łyżka cukru
2 liście laurowe
5 ziaren ziela angielskiego
3 ziarna jałowca
woda do obgotowania rydzów z odrobiną soli

Potrzebujemy kamionkowego naczynia. I rydzów oczywiście.

I metoda na surowo

1 kg rydzów
3 łyżki soli
1 łyżka cukru
1 cebula pokrojona w plastry
przyprawy jak wyżej
oraz
1 szklanka wody zagotowana z łyżką soli i wystudzona

Myjemy bardzo dokładnie rydze. Obcinamy nóżki. Mieszamy w miseczce cukier z solą.
W kamionkowym garnku układamy na przemian rydze i cebulę. Każdą warstwę posypujemy mieszanką soli i cukru oraz przyprawami. Zalewamy rydze wodą z solą, kładziemy na górę talerzyk i obciążamy czymś ciężkim np. słoikiem pełnym wody.
Rydze muszą być zanurzone w wodzie. Stawiamy kamionkę w kuchni na trzy dni. Sprawdzamy czy rydze są zanurzone.
Po trzech dniach możemy dokonać wstępnej degustacji. Jeżeli ich smak jest zadowalający przekładamy je do słoika i zanosimy do chłodnej i ciemnej piwnicy. Lodówka też spełnia te warunki.

II metoda na obgotowane rydze:
składniki jak wyżej

Zagotowujemy wodę z łyżką soli. Wrzucamy rydze i czekamy aż się zagotują. Odcedzamy je i lekko osuszamy.
Przygotowujemy kamionkowy garnek. Bardzo ciasno układamy grzyby kapeluszami do góry. Każdą warstwę przesypujemy mieszanką soli i cukru oraz cebulą i przyprawami. Bardzo mocno przyciskamy do dna. Rydze powinny zacząć puszczać sok natychmiast. Przyciskamy talerzykiem a talerzyk obciążamy czymś ciężkim np. słoikiem z wodą.
Kamionkę odstawiamy w ciche miejsce w kuchni na trzy dni a potem przenosimy w chłodne i ciemne miejsce. Sprawdzamy czy rydze są przykryte płynem. Możemy je zalać olejem.

Są pyszne. Szczególnie te obgotowane. Te, robione na surowo są bardziej pomarańczowe ale smakują jakoś tak...piwnicznie.
Polecam tym, którzy znudzili się już wersją w occie. I tym, którzy poszukują starych receptur.

I to chyba wszystko na temat rydzów. Zamykam temat i mogę teraz co najwyżej zacząć otwierać słoiki.





Smacznego i nieco lepszej pogody niż dzisiejsza za oknem.

wtorek, 23 września 2014

Siła nawyku i faszerowane polędwiczki z ziołowym masłem


























Wierzyć się nie chce, że dziś jest pierwszy dzień jesieni. Kiedy ten czas przeleciał?
Urodziny mojej Mamy są pierwszym sygnałem, że niedługo trzeba się zbierać do miasta. Zamykamy sezon letni pełną spiżarnią, (nawet powiem, że zbyt pełną) kilkoma butlami nalewek (kto to wypije?!) i nadzieją, że zima w tym roku będzie równie jesienna jak w zeszłym roku.
Co roku powtarza się ten sam scenariusz pod lasem. Najpierw z daleka, a potem coraz bliżej podchodzą do nas dzikowe? dzicze? wykopki. Dziki wykopują jakieś im tylko znane pyszności, wywracając całą trawę do góry nogami.
Czytam właśnie książkę o nawykach* i jestem pewna, że podlegamy im nie tylko my ale i cała reszta świata. Dziki też mają swoje nawyki a ścieżki w trawie przez nie wydeptane nigdy nie ulegają zmianom. Z drugiej strony są jak duchy. Można iść ich ścieżką godzinami i nie zobaczyć nawet cienia dzikowego? ogonka. Chyba dobrze.
Orzechy też znikają w tajemniczy sposób. Łupinki pod orzechem leżą, ale orzechy wyparowały. Tu na szczęście widziałam winowajcę. Mignęło mi coś rudego, przeleciało jak błyskawica i zniknęło na śliwie. Machnęłam ręką. Przed nią zima, niech się robi zapasy.
Tylko sarny pasące się wcześnie rano malinami mają naszą obecność w nosie. Patrzą na nas przeżuwając liście z kamiennym spokojem. Jakieś niestrachliwe są w tym roku.
Mam czasami wrażenie, że cała ta zwierzęca społeczność patrzy na nas jak coś ulotnego. Przyjadą, pohałasują, narobią bałaganu, czasem coś posadzą, zbiorą a potem znów znikną. Ech, ludzie!

Czyli co? Powoli pakujemy zabawki. Zrywamy dynie, otulamy róże i wracamy do miasta. Jak co roku i smuci mnie to, i cieszy. Jak zawsze w przypadkach kiedy coś się kończy i coś się zaczyna.
I nie ma najmniejszego znaczenia, że historia powtarza się co roku a całe nasze życie to siła nawyku.

Nawykowo nie jem mięsa ale mądra książka mówi, że nawyki trzeba zmieniać. To ćwiczy umysł i działa jak regularne pobyty na siłowni dla szarych komórek.
Zamiast prychać z obrzydzeniem, kupiłam piękne polędwiczki i zrobiłam z nich nienawykowe danie pierwsza klasa.
Krótko mówiąc wcieliłam w życie zalecenia mądrej książki.
Szkoda, że dziki jej nie przeczytają...





polędwiczki faszerowane

2 polędwiczki wieprzowe
1 serek typu brie lub camembert
pęczek zielonego czosnku bulwiastego (wiosną czosnku niedźwiedziego)**
sól
pieprz
olej do smażenia
nici kuchenne

masło ziołowo czosnkowe

pół kostki miękkiego masła
2 szczypty soli
1 ząbek czosnku
2 łyżki posiekanego czosnku bulwiastego lub szczypiorku

Wszystkie składniki masła mieszamy dokładnie i nakładamy na folię aluminiową. Zwijamy ją jak kiełbaskę i wkładamy do lodówki.

Zaczynamy od umycia i osuszenia polędwiczek. Potem przekrawamy polędwiczki wzdłuż, tak by nie rozciąć ich do końca. Zależy nam na zrobieniu z nich jakby otwartego zeszytu. Do środka wkładamy pokrojony w plastry ser i sypiemy pokrojony zielony czosnek. Składamy mięso jakbyśmy zamykali zeszyt.
Związujemy polędwiczki ciasno nicią kuchenną. Posypujemy solą i pieprzem.
Na patelni rozgrzewamy olej i smażymy na złoto polędwiczki z każdej strony.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni.
Mięso wkładamy do żaroodpornego naczynia. Na górę kładziemy 2 łyżki masła. Zamykamy polędwiczki w piekarniku i pieczemy 20 minut.
Po upieczeniu zawijamy je w folię na kwadrans (ostrożnie, bo są bardzo gorące). Na talerz podajemy je pokrojone w grube plastry. Na nich kładziemy pokrojone w plastry masełko ziołowe.
Idealnie pasują do nich podpieczone ziemniaki.


























*książka to "Siła nawyku" Charles'a Duhhig'a
**czosnek bulwiasty można kupić w sklepach ogrodniczych. A jeżeli nie znajdziecie go nigdzie, zastąpcie go szczypiorkiem. Smak będzie nieco inny ale myślę, że też zadowalający.





Smacznego i bardzo letniego początku jesieni

sobota, 20 września 2014

Powrót limonki czyli brownie, sernik i maliny w jednym


























Nie będę owijać w bawełnę. W wełnę i sztruks też nie.
Miałam moment euforii, bo na chwilkę wrócił do mnie komputer, moja limonkowa limonka. Wyglądał tak samo. Przynajmniej z zewnątrz. Tak samo zielony.
Ale już po otwarciu okazało się, że nic nie jest takie samo. Wszystko było rozjechane, rozmyte i absolutnie obce. Jakbym odebrała pacjenta nie dość, że z amnezją, to jeszcze na dodatek po operacji (nieudanej) plastycznej.
Próby nakłonienia go do współpracy były daremne. Ja swoje, on swoje.
Załamywanie rąk i przewracanie oczami okazało się mało skuteczne. Obrazu grozy i rozpaczy dopełniło odkrycie absolutnej pustki w moich folderach. One po prostu zniknęły.
Za to znalazłam okienko z dumnym napisem "to udało mi się odzyskać". To dało mi nadzieję.
Jakie to było piękne uczucie...ten moment do otwarcia folderu. A potem już było tylko gorzej.
Zostały cztery zdjęcia z zamierzchłej przeszłości i nic nie warte listy prezentowe.
Swoją drogą bardzo ciekawy dobór na chybił trafił.
Zapakowałam swoją kruszynkę do torby i oddałam do poprawki.
I znów minął tydzień.
Ten tekst jest już napisany na zdrowym i całkiem przytomnym sprzęcie.
Nie ma co płakać za tym, co przepadło. Szczęśliwym zrządzeniem losu na tydzień przed komputerową zagładą, dobry człowiek obdarował mnie pamięcią zewnętrzną. Wtedy wydawało mi się to fanaberią, dziś piekę mu ciasto za ciastem....z wdzięczności.
I wracam do pisania, bo gotować nie przestałam.

Skoro dziś sobota, to zamiast konkretów i nieśmiertelnych grzybów, będzie na słodko.
Upiekłam to ciasto chyba trzy tygodnie temu. Właściwie było to pieczenie grupowe, bo  w tym samym czasie pewna młoda osoba piekła to ciasto w Londynie. Stamtąd ono, z resztą, pochodzi. Z cukierni Hummingbird.


























Sernik brownie z musem malinowym:
foremka 33 x 23 cm

warstwa brownie:

200 g ciemnej czekolady
200 g masła
200 g drobnego cukru
3 jajka
110 g mąki

Zaczynamy od rozpuszczenia czekolady (tutaj napisałam jak to zrobić). Potem ją studzimy.
Miękkie masło ubijamy na biały puch z cukrem. Dodajemy jaka i dalej ubijamy. Wyłączamy mikser i wsypujemy mąkę. Mieszamy łyżką, żeby nie zniknęła puszystość jajek. Ostatnim dodawanym elementem jest chłodna, płynna czekolada. Znów mieszamy i wlewamy na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia. Wyrównujemy powierzchnię i odkładamy na chwilkę na bok.

Rozgrzewamy piekarnik do 170 stopni i bierzemy się do zrobienia części serowej.

część serowa:

400 g serka typu philadelphia lub turek śmietankowy
100 g drobnego cukru
1 łyżeczka wanilii (pasty lub esencji)
2 jajka

Tu sprawa jest dziecinnie prosta. Wszystko razem krótko miksujemy i wykładamy na ciasto, leżące już w blaszce. Znów wyrównujemy i powierzchnię. Blaszkę wkładamy do piekarnika i pieczemy ciasto 40 minut.
Upieczone ciasto studzimy minimum 2 godziny a najlepiej całą noc.
Potem możemy zrobić mus malinowy.

mus malinowy:

300 ml kremówki
100 g cukru pudru
2 łyżki cukru żelującego (takiego jak do robienia dżemów)
150 g malin

Źródło zaleca użycie świeżych malin. Ja chciałam, żeby ciasto było zjadalne przez najbliższe trzy dni. Świeże maliny mają smutną tendencję do szybkiego psucia. Jeżeli więc macie w domu łasuchów, którzy tylko czyhają na moment pojawienia się ciasta na stole, to użyjcie świeżych malin. Jeżeli jednak ciasto ma być dodatkiem do kawy dłużej niż jeden dzień, przegotujcie maliny z cukrem.

Do rondelka wsypujemy maliny i zasypujemy cukrem i cukrem żelującym.  Mieszamy i zostawiamy na 10 minut. Potem zagotowujemy i zdejmujemy z ognia. Studzimy. Cukier żelujący spowoduje, że maliny nie będą się  przelewać. I nie musimy używać żelatyny.
Ubijamy na sztywno śmietanę i na koniec delikatnie łączymy ją z wystudzonymi malinami. Technicznie mówiąc do malin dodajemy łyżkę śmietany. Kiedy się połączą, dokładamy resztę śmietany i mieszamy.
Wykładamy mus na ciasto.
Dobrze jest zostawić ciasto w lodówce jeszcze na godzinę. Potem już można dać upust słodkim żądzom.



Smacznego i dużo słońca w ten ostatni letni weekend.











sobota, 13 września 2014

Chodzenie stadami czyli rydze w mascarpone z makaronem



Ani się obejrzałam a do grupy rzeczy zepsutych dołączyła moja Biedronka. Najpierw Limonka teraz Biedronka.
Jakaś zmowa czy co?
Wydawało mi się, że życie bez komputera jest trudne. 
Zapomniałam o zasadzie, żeby nie narzekać, bo zawsze może być gorzej.
Rano pojechałyśmy sobie wesoło do miasta a wieczorem moje czerwone maleństwo odmówiło posłuszeństwa. 
Brak płynu w chłodnicy jest wystarczającym powodem by zostać uziemioną pod lasem.
Czyżby jakiś uzębiony sąsiad wypróbował twardość przewodów w moim autku?
To się podobno zdarza.  
Przyjechała urocza pani z pomocy drogowej i zapakowała moją kruszynkę na lawetę. Tak oto pozbyłam się kolejnej niezbędnej w życiu rzeczy. 
Ciekawe co będzie następne? Dodając do tego poniedziałkową panikę, że zgubiłam telefon, można sobie wyobrazić jak wyglądały ostatnie dni.
Swoją drogą spotkaliście kiedyś damską wersję pomocy drogowej? Naturalnym wydawało mi się pytanie o reakcje męskiej części ludzkości na taki przypadek. Gender genderem, poprawność polityczna poprawnością a życie i stereotypy swoje. 
Otóż, podobno najbardziej konsternująca panów jest sytuacja, kiedy wzywają pomoc w przypadku wymiany kola w samochodzie. Przyjeżdża dziewczyna i bierze się za lewarek.
Nie ma faceta, który nie rzuciłby się do pomocy. A przecież przed kwadransem po tę pomoc dzwonili. Tylko nie spodziewali się kobiety.
I co tu począć z genderowymi stereotypami?

Pomachałam Biedronce i czekam niecierpliwie na werdykt. Trudno jest załatwiać miejskie sprawy będąc uziemioną pod lasem. 

Szkoda marnować czas na narzekania, skoro rydze zaplanowały opanować świat. Walczę z nimi na wszelkie sposoby: octem, masłem, solą, wrzątkiem. A one ciągle rosną i rosną. 
Dzisiejszy przepis nie jest ostatnim z rydzami w roli głównej. Robiliście kiedyś kiszone rydze? Ja też nie. Czas to zmienić, tym bardziej, że pomysły na przerobienie ich już mi się kończą. W przeciwieństwie do rydzów.



makaron z sosem mascarpone i  rydzami

kilkanaście rydzów
250 g mascarpone
1 mała cebula
garść zielonej pietruszki
1 łyżeczka startej skórki cytrynowej
2 łyżki masła
2 łyżki oliwy
sól
pieprz
ewentualnie po łyżce tartego sera (pecorino jest idealne) na talerz

ulubiony makaron dla dwóch osób

Zaczynamy od oczyszczenia i umycia grzybów. Na patelni rozgrzewamy oliwę i masło. Wrzucamy na gorący tłuszcz umyte grzyby. Smażymy kilkanaście minut. Potem sypiemy skórkę. Zagotowujemy, po czym dodajemy mascarpone. Mieszamy do połączenia się wszystkiego w gładką emulsję.  Na koniec doprawiamy solą i pieprzem i sypiemy pietruszkę.

Makaron gotujemy według przepisu. Ugotowany i odcedzony makaron wsypujemy do rondla z sosem rydzowym. Potrząsamy garnkiem i wykładamy porcje na talerze.
Posypujemy odrobiną tartego sera i pieprzem.







Smacznego i może wybierzecie się na grzyby.

P.S.
wybaczcie nieco dziwną szatę graficzną ale każdy radzi sobie jak może.

poniedziałek, 8 września 2014

Dobre strony posiadania męża czyli czekoladowe racuchy z czekoladowym sosem



Posiadanie męża ma wiele zalet. Daruję sobie wyliczanie tych oczywistych z gatunku: wyniesie śmieci czy podrapie za uszkiem.
Taki mąż ma jedną rzecz (może ma ich więcej, ale w tym przypadku są drugorzędne), której nie mam ja. Bardzo mu jej zazdroszczę, bo z nią życie jest łatwiejsze.
Na szczęście przychodzi taki dzień, kiedy mąż jest w zasięgu ręki a z nim wszelkie jego dobra. Można wtedy korzystać z męża do woli i nie mieć wyrzutów sumienia, bo przecież żonie też się należy.
Mąż weekendowy zatapia się w lekturze lub wsiada na swojego żelaznego rumaka. Buszuje w wysokiej trawie, sokolim okiem wyławia z niej rydze i straszy polne myszy.. Ja  w tych chwilach zawłaszczam jego majątek.
Nareszcie mam okazję wrócić do wirtualnego świata i przypomnieć sobie jak to jest sprawować władzę na komputerowym duchem.
Nic mi się nie skasuje, polskie literki wyskakują aż miło a zdjęcia ściągają się  z szybkością światła.
Powinnam siedzieć cały dzień i korzystać z tych dobrodziejstw, bo od poniedziałku znów przeproszę się z tabletem i zaparzę sobie melisy, żeby mu krzywdy nie zrobić.

W ostatnim tygodniu tak wiele się działo, że mam wrażenie, że upłynęło nie siedem dni a czternaście.
Zamiast przynudzać usiądę przed sprawnym, szybkim a przede wszystkim posłusznym komputerem i zrobię to, czego nie robiłam od tygodnia. Napiszę coś bez rzucania przedmiotami i miotania niecenzuralnych słów.
Podzielę się z wami przepisem na doskonałe czekoladowe racuchy z czekoladowym sosem.
Po kolejnym dniu walki z nieposłusznym sprzętem, męczących wędrówkach do miasta i świadomości upływającego czasu potrzebowałam wsparcie. takiego totalnego. A co może być bardziej podnoszącego na duchu jak nie podwójna porcja czekolady.
Czekoladowe racuchy przybyły z odsieczą.
A dzięki posiadanemu mężowi mogę je wam pokazać.



Czekoladowe racuchy z czekoladowym sosem i malinami

racuchy:

ćwierć szklanki białego cukru
ćwierć szklanki brązowego cukru
4 łyżki kakao
pół łyżeczki soli
pół łyżeczki proszku do pieczenia
1,5 szklanki mąki
2 jajka
pół szklanki kefiru lub maślanki
pół szklanki mleka
4 łyżki stopionego masła

Przesiewamy przez sito mąkę, proszek i kakao. Wsypujemy oba cukry i mieszamy. W osobnej misce mieszamy mokre składniki. Łączymy obie części czyli mokrą i suchą. Mieszamy i odstawiamy na 10 minut.
Rozgrzewamy patelnię i wlewamy na nią łyżkę oleju.
Kładziemy łyżką porcje ciasta. Smażymy kilkanaście sekund i odwracamy na drugą stronę.



Usmażone placuszki odkładamy na papierowe ręczniki.

Robimy sos czekoladowy.
100 ml kremówki
100 g czekolady
Stawiamy garnek z wodą (do 1/3 wysokości garnka) na piec. Na garnku stawiamy miskę a do miski wlewamy śmietanę. Dorzucamy połamaną czekoladę i mieszając, rozpuszczamy ją w kremówce.
Płynną czekoladę przelewamy do dzbanuszka.
Układamy racuszki w stosik, polewamy sosem czekoladowym, posypujemy malinami i zapominamy o złośliwości rzeczy martwych (żywych, zresztą również).

 Smacznego

sobota, 6 września 2014

Bardzo mozolny przepis czyli rydze w occie




Chyba czas na resume. Tydzien minal jakby sie skradal moimi plecami. Czulam jak sie przemyka, ale nie potrafilam go zlapac w dlonie. Wszystko sie dzialo naraz i o wiele za szybko.
Mowiac ludzkim jezykim:
po pierwsze: komputer ciagle przebywa na oddziale intensywnej terapii
po drugie: ilosc kranow, ktore obejrzalam w tym tygodniu, przekracza srednia krajowa
po trzecie: nie wiedzialam, ze grzejniki moga kosztowac tyle, ile niezly samochod
po czwarte: grzyby opanowaly swiat, przynajmniej ten mi najblizszy, pod lasem
po kolejne: to, ze mam obowiazki miejskie, nie eliminuje obowiazkow wiejskich
Z wszystkich powyzszych punktow tylko ten ostatni jest zwiazany z profilem tego bloga.
Sprobuje pokonac przeszkody natury technicznej i nie stracic cierpliwosci, walczac z moim malo rozgarnietym tabletem. Jak uda mi sie zalaczyc zdjecia, pozostaje na razie zagadka.
Wracajac do grzybow, takiej inwazji wszelkiego rodzaju rydzow, podgrzybkow, kani, prawdziwkow, zajaczkow i maslakow w zyciu nie widzialam.
Znajomi z niepokojem otwieraja przede mna drzwi, bo za kazdym razem obdarowuje ich koszykiem grzybow. A nie wszyscy maja pomysl na zagospodarowanie dwoch kilogramow rydzow.
Po zupe, zapiekance, jajecznicy, grzybach w smietanie mozna znienawidziec wszelkie kapelusze.
A pozniej znow zakladasz kalosze, bierzesz koszyk i idziesz do lasu. To troche jak gra w kasynie, tylko ryzyko nieco mniejsze. Choc, czy ja wiem? Muchomory to nie zarty.
Jezeli nie wiecie gdzie znalezc grzyby, to zapraszam do siebie. Jest ich tyle, ze dla kazdego wystarczy. Trzeba korzystac, bo nigdy nie wiadomo jak bedzie wygladalo grzybobranie za rok.



rydze w zalewie octowej

miska rydzow
1 szklanka wody
1 szklanka octu
cwierc lyzeczki soli
pol szklanki cukru
1 lisc angielski
pol lyzeczki ziela angielskiego
1 lyzeczka gorczycy
po dwa plasterki marchewki na sloik
po pol cebuli, pokrojonej w krazki na sloik
woda do obgotowania grzybow

Czyscimy rydze i myjemy pod biezaca woda. Jesli ominiecie ten etap, jak w banku macie piasek miedzy zebami w czasie degustacji.
W osobnym garnku zagotowujemy ocet z woda, sola, cukrem. Dodajemy do zalewy wszystkie ziarna. Zostawiamy na malym ogniu, niech sie gotuje.
Zagotowujemy wode w garnku z lyzka soli i wrzucamy rydze. Gotujemy je minute, przecedzamy.
Do czystych sloikow wkladamy po dwa plasterki marchewki i pol pokrojonej cebuli. Wkladamy grzyby i zalewamy goraca zalewa octowa. Zamykamy sloiki i stawiamy je do gory nogami, aby miec pewnosc, ze zaden nie przecieka. Studzimy i odkladamy do spizarni.




Uf. Jakos mi sie udalo dobrnac do konca.
Wybaczcie lamana polszczyzne i niezbyt dopracowane zdjecia. 
Tablet dziala powoli i raczej samowolnie. Ale jednak dziala. Lepsze to, niz nic.
Pieknej soboty i smacznego

wtorek, 2 września 2014

Nieprzyjemna niespodzianka

Nie lubie narzekac, ale w tym przypadku nie da sie inaczej.
Sprzety maja to do siebie, ze sie psuja. I moj wlasnie sie zepsul. Jakas tajemnicza cholera wykasowla w moim komputerze wszystko. Doslownie wszystko. Zdjecia, teksty, notatki, Nawet pulpitu nie oszczedzila.
Cala nadzieja w magikach od wskrzesania umarlych komputerow.
Trzymajcie kciuki a ja na razie wroce do archaicznych sposobow zapisywania mysli czyli zeszytu i piora.
Do zobaczenia, mam nadzieje, ze wkrotce.