środa, 9 sierpnia 2023

Czym pachnie łąka czyli lawenda z jeżyną i lucerna w słoiku

 
















Wiecie jak pachnie lucerna? 

To taka niepozorna roślinka o żółtych kwiatkach. Jej siła nie polega na urodzie i wielkości ale na zapachu i ilości. Lucerna nie rośnie samotnie. Rośnie stadami. Widać, że dobrze się czuje w tłumie, ale raczej w swoim tłumie. Na łące za domem, między kurdybankiem, głowienką, cieciorką, kozłkiem i całym kosmosem innych roślin rośnie ona - lucerna. Nie zwraca na siebie uwagi, nie przyciąga wzroku. Ale tylko do czasu. 

Wilgoć to zdrajca. Najmniejsza roślinka może skrywać się w cieniu matki-łąki przez cały słoneczny dzień. I jeśli nie jest wybujałym słonecznikiem lub przebrzydłą nawłocią nie zwróci na siebie naszej uwagi. Małe to to, nie wabi kolorem (w końcu żołci na łące jest co niemiara). Ale poczekajcie do wieczora lub sprawdzcie prognozę pogody i wypatrujcie deszczu. Drobinki wilgoci w powietrzu są jak zwiastuny naturalnej perfumerii. Omijajcie sefory i daglasy. Szukajcie lucerny. 

Pachnieć w ogródku to żadna sztuka. Róże, lawendy, maciejki, floksy, goździki, szałwie, wisterie, budleje grają pierwsze skrzypce i na pewno nie są Kopciuszkami. 

Łąka to co innego.Tu trzeba walczyć o swoje. Ludzkie ręce nie pomogą, nie wyrwą chwasta, zasłaniającego słońce. Tu rosną same "chwasty".

Jeśli się jest maleńkim stworzonkiem z wiotką zieloną łodyżką a wokół rosną takie "żyrafy" jak popłochy czy dziewanny, to trzeba zabłysnąć czymś innym. I tu wchodzi na scenę ona: lucerna.

Żyłam obok niej i jej nie zauważałam. Ona obrastała płot mojego ogródka i nie rzucała się w oczy. Rok temu była tłem dla modliszki (tak, tak, taki to egzotyczny gość zamieszkał wśród moich pomidorów). Czy to problemy z węchem (covid mnie nie ominął) czy brak uważności ale niegdy przedtem nie zwróciłam na nią uwagi.

Tym razem zapach uderzył mnie jak obuchem. Nie wiedziałam, że to lucerna. Po prostu stanęłam jak wryta. Co może tak pachnieć w siepniowy wieczór na zwykłej jurajskiej łące?

I krok po kroku, drogą nosowej eliminacji znalazłam źródło. Żadne jaśminy, maciejki i budleje. Tylko lucerna. Jak ona pachnie! 

Lećcie za miasto, zanurzcie się w łące i wąchajcie. 

To kolejny zapach, który chciałabym latem zamknąć w słoiku. Pierwszy był zapach rozgrzanego słońcem igliwia w lesie, słodki, miodowo żywiczny. A teraz lucerna....nie do opisania. 

Jeszcze nie wymyślilam sposobu wykorzystania jej w kuchni, ale  wierzcie mi, pracuję na  tym. 

Dziś też będzie pachnąco ale nie lucerną. 

Co prawda lawenda już przekwitła ale suszona jest równie aromatyczna co ta z grządki czy wazonu. I nie, nie smakuje jak prowansalskie mydełko. Spróbujcie lawendy na słodko. 



panna cotta z mleka kokosowego:

1 puszka mleka kokosowego 

laska wanilii

2 łyżeczki żelatyny

2,5 łyżki cukru

konfitura z jeżyny i lawendy:

1 kg jeżyn

1 łyżka płatków lawendy

2 szklanki cukru

Powinniśmy zacząć od zrobienia konitury. Nie przerażajacie się ilością jeżyn. Jeśli  nie zamkniecie ich w słoiku, to nadziejcie nimi zamiast jagodami  bułeczki. Lub upieczcie drożdżówki z serowym i jeżynowym nadzieniem. Pączki z ich udziałem też są pycha i ucieszą tych, którzy lubią połasuchować sezonowo.

A leniuszkom polecam poranny tost z kozim twarogiem i muśnięciem jeżynowo lawendową konfiturą. 

Jeżyny myjemy, osuszamy na sicie i wsypujemy do garnka z grubym dnem by nam się nic nie przypaliło.

Wsypujemy cukier, mieszamy i odstawiamy na godzinę by owoce puściły soki. 

Stawiamy po godzinie na małym ogniu i delikatnie gotujemy. Trochę to trwa zanim się nam sok częściowo odparuje. Po godzinie gotowania wsypujemy pokruszone lawendowe kwiatki.

Jeśli chcemy sprawdzić czy konfitura jest taka jak trzeba, to znaczy nie rozlewa się, robimy próbę talerzyka. Odrobinę konfitury wlawamy na talerzyk i czekamy aż wystygnie. Jeśli pływa po talerzyku, musimy ją jeszcze pogotować. Jeśli tkwi jak przyczepiona, konfitura jest gotowa. 

Teraz podejmujemy decyzję co robimy dalej, jemy czy pakujemy do słoików.

Panna cotta kokosowa:

Wlewamy do garnuszka mleko kokosowe z wanilią(sprawdzcie na etykiecie zawartość miąższu kokosowego, powinno być minimum 90%). Wsypujemy cukier i doprowadzamy do zagotowania. Zdejmujemy z ognia i wsypujemy żelatynę. Bardzo dokładnie mieszamy do całkowitego rozpuszczenia się żelatyny. Przecedzamy płyn i odstawiamy do wystygnięcia. Przelewamy do foremek i wstawiamy do lodówki na kilka godzin.

By wyjąć deser z foremki wkłądamy foremkę na kilka sekund do miseczki z ciepłą wodą. Odwracamy foremkę i kładziemy panna cottę na talerzyku. Polewamy jeżynowo lawendową konfiturą.

Szczerze mówiąc, ta panna cotta była tylko pretekstem by przedstawić wam lawendę w towarzystwie jeżyn. 



Smacznego i duuuuużo słońca. W końcu kiedyś do nas wróci.


Tak wygląda lucerna i jej miłośniczka;)




środa, 14 czerwca 2023

Cztery koty i bezkonkurencyjna confitowana fasola z czosnkiem i rozmarynem




Dzisiaj chciałam wam kogoś przedstawić. Kogoś, kto jest z nami od ponad roku.

Niektórzy pewnie pamiętają moje opowieści o Citce i Lolu. Jak każda dobra opowieść ta również dobiegła końca. Moje piękności odeszły za tęczowy most w odstępie roku, przeżywszy z nami piękne długie lata. Kto miał futrzastego przyjaciela ten wie jak odejście boli. A potem, nagle dom robi się pusty. Na początku zapełniałam go wspomnieniami. Kątem oka wydawało mi się, że widzę a to ogon, a to znikającą łapkę. 

Aż kiedyś, wracając do domu zdałam sobie sprawę, że nikt nie wychodzi mi naprzeciw. Nikt nie patrzy z wyrzutem: gdzie byłaś tyle czasu? jak mogłaś mnie tak zostawić?

I po raz pierwszy pomyślałam, że może by tak kotek?

Od myśli do słowa. Od słowa do czynu. Pewnego październikowego przedpołudnia ruszyliśmy z MMŻ po nowego mieszkańca naszego domu. 

Pojechaliśmy z jednym transporterem, wróciliśmy z dwoma kociakami. Ot, niekonsekwencja. Miała być tylko Ona, a przybył też On.

Niunia i Duduś. Nie, to nie są ich oryginalne imiona. Nadano im takie imiona, że zęby mi zgrzytały kiedy czytałam rodowody. Tu autorem imion jest w 100% MMŻ. Ona wygląda jak Niunia  a On...no przecież to wykapany Duduś. I tak zostało. 

Nasze poprzednie futrzaki nazywały się Duende i Orlando czyli po domowemu Cicik i Lolo. Niektórzy znajomi naszych Dzieci pytali czy to para gejów.

Przywieźliśmy do domu dwie kuleczki. Jakże inne od swoich poprzedników. Przylepa Niunia i neurotyk Duduś.  

Duduś, jak się okazało, krył w sobie niespodziankę.  Z drugiej strony wody, koleżanka Córki widząc go na zdjęciach zawołała: o macie polidaktyla. Zdębieliśmy bo polidaktyl kojarzył mi się tylko z pterodaktylem. Duduś może i jest nerotyczny ale żadnych dinozaurzych cech w nim nie odkryliśmy. Ki czort ten daktyl?

Żeby to zrozumieć trzeba policzyć jego paluszki. Kot ma zazwyczaj 18 palców a kot Hamingwaya (tak się czasem mówi na polidaktyle bo pisarz miał wielopalczastego kota) ma ich więcej. Nasz Bąbel ma dwa dodatkowe paluszki na przednich łapkach. Co w niczym nie przeszkadza ani jemu, ani nam. Jest po prostu więcej kota do kochania. 

Przedstawiam wam moje puchatki: Niunia i Duduś. Zgadnijcie który jest kim.

Po tak słodko puchatym wstępie można już tylko oddać się łasuchowaniu.

Kto powiedział, że łasuchowanie to plądrowanie szuflad z czekoladkami lub wyskrobywanie chałwy paluchem? Dla niektórych łasuchowanie to fasola i wszystko co z nią związane.

Ta fasola powinna być pisana z dużej litery, FASOLA, bo jest tego warta.



Fasola confitowana z czosnkiem i rozmarynem

200 g fasoli jaś świeżej (sucha musi się moczyć całą noc i wtedy rano jest prawie jak świeża; jednak pamiętajcie, że "prawie" robi wielką różnicę)

głowka czosnku, podzielona na ząbki nieobrane

gałązka lub dwie rozmarynu

dwie wstążki skórki z cytryny

liść laurowy

łyżeczka soli

garnek do zapiekania

nieco czasu

Świeżą fasolę "jaś" myjemy. Zagotowujemy w garnku z wodą. Wylewamy pierwszą wodę z fasoli i wlewamy świeżą. Zagotowujemy. Gotujemy sprawdzając po 45 minutach czy fasola jest miękka. Jeśli wciąż stawia opór, gotujemy do skutku czyli miękkości.

Potem odcedzamy fasolę i przesypujemy do żaroodpornego garnka, dodając ząbki czosnku, liść laurowy, skórkę z cytryny  i sól.

Zalewamy olejem np rzepakowym by przykrył fasolę z czosnkiem i na górę  kładziemy rozmaryn.

Przykrywamy szczelnie pokrywką lub podwójną warstwą folii aluminiowej.

Rozgrzewamy piekarnik do 150 stopni. Wkładamy garnek do piekarnika i pieczemy fasolkę około godziny. Po godzinie sprawdzamy (OSTROŻNIE, GORĄCE)czy fasola i czosnek osiągnęły miękkość masła. Jeśli próba wapadła pozytywnie, wyjmujemy garnek i zostawiamy do ostygnięcia.

Wystudzoną fasolę jemy od razu bądź smarujemy nią chleb, lub pakujemy do słoika i cieszymy się nią, schłodzoną w lodówce.

Przyznam wam się szczerze, że fasola to nie moje klimaty, na co cała rodzina zawsze reagowała niedowierzaniem. Ale w tym fasolowym przypadku zdarza mi się cichcem wyjadać ją wprost ze słoika pod osłoną drzwi lodówki.




Smacznego


środa, 24 maja 2023

Lizak z piasku na obcej planecie i chleb z rodzynkami i orzechami laskowymi




Czy w dzisiejszych czasach siedzenie na tarasie, słuchanie ptaków, wypatrywanie dzięcioła, uśmiechanie się na widok śpiącego kota jest w porządku? Czy może mars na czole powinien mi towarzyszyć od pierwszego porannego zerknięcia w lustro do zgaszenia wieczorem światła? 

Wojna, wybory, powodzie, inflacja, chrust w lesie i mech na dachach, kredyty, potyczki na górze. Czegóż chcieć więcej? Myśleliśmy, że żyjemy w wyjątkowych czasach. Ja z pokolenia baby boomersów byłam przekonana, że dobrostan będzie trwał wiecznie. 

Nic nie trwa wiecznie." Wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija." I to co dobre, i to co złe. 

Tylko dlaczego to, co złe przemija jakoś wolniej? Mam wrażenie, że trzymanie świata w jednym kawałku przypomina formowanie lizaka z piasku. 

Czy siedzenie na tarasie i głaskanie kota może coś zmienić? Świata na pewno nie ale własne spojrzenie na ów świat na bank tak. Nie wiem jak wy, ale czasem zamykam oczy przed rzeczywistością. Może to tchórzostwo a może sposób na zachowanie optymizmu. Odwracam się tyłem do świata za asfaltem i całą sobą chłonę świat mi teraz najbliższy. Drzewa, krzaki, trawę, nawet mój nie-ulubiony płot sąsiadki. Mam świadomość słońca, wiatru, deszczu, poranków i wieczorów. Wiem kiedy spadnie deszcz i kiedy w końcu zrobi się słonecznie. 

Świat za asfaltem jest wtedy jak odległa planeta, ze swoją niezbadaną fauną, nie ludzkim składem powietrza i zupełnie innym przyciąganiem. Jest tak odległa, że nie stanowi zagrożenia.

Ale nigdzie nie jest bezpiecznie. Nawet odległa planeta może stanowić pokusę. Trzeba mieć świadomość, że konkwista, jeśli już się zacznie, nie skończy się dobrze. Szczególnie dla odległej planety. Po to się ją zdobywa by ją posiąść, by ją wykorzystać.

Póki co ptaki śpiewają odkarmiając młode (w budkach powieszonych w zeszłym roku mieszkają ptasie rodziny!!!). Bez oszalał sypiąc dookoła fioletem i bielą, oszałamiając zapachem. Ścieżka w lesie niknie w młodniku, który od zeszłego roku przeszedł z wieku przedszkolnego do licealnego. To też samo życie. Tylko jakieś inne, lepsze.

Coś na dodatek? Może chleb? Nic tak dobrze nie wpływa na polepszenie nastroju jak pieczenie chleba. No, może jeszcze głaskanie kota.

Wiecie co o kotach powiedział Śmierć u  Terry Pratchetta? (Czarodzielstwo)

"– Chciałem powiedzieć (...) że na tym świecie jest chyba coś, dla czego warto żyć.

Śmierć zastanowił się przez chwilę.

KOTY, stwierdził w końcu. KOTY SĄ MIŁE."



Więc dziś będzie o chlebie z rodzynkami i orzechami laskowymi.

Dzień I wieczór

zaczyn:

20g aktywnego zakwasu żytniego

20g mąki pszennej chlebowej

20g mąki pszennej razowej

40 ml letniej wody

Mieszamy, przykrywamy, odstawiamy na noc (około 8-12 godzin)

Dzień II

cały zaczyn

300g mąki pszennej chlebowej

100g mąki orkiszowej lub płaskurki

8g soli

310ml letniej wody

3/4 szklanki rodzynków namoczonych przez godzinę we wrzątku

3/4 szklanki prażonych orzechów laskowych

Do misy miksera wsypujemy mąki. Wlewamy wodę i dodajemy zaczyn. Mieszamy by składniki się połączyły i przykrywamy. Zostawiamy w spokoju na godzinę.

Po godzinie włączamy mikser i miksujemy na wolnch obrotach 5 minut. Dosypujemy sój oraz orzechy i dobrze odsączone rodzynki. Miksujemy kolejne 5 minut.

Wyjmujemy ciasto na lekko zwilżony blat (najlepszy jest kamienny) i delikatnie rozciągamy ciasto jakbyśmy składali kopertę. 

Przekładamy znów ndo misy i odstawiamy przykryte na pół godziny. 

Po półgodzinie składamy ciasto ponownie. 

Tę operację powtarzamy jeszcze trzy razy (czyli cztery razy składamy co pół godziny).

Kolejne, piąte składanie planujemy za godzinę. Przyjrzyjmy się ciastu; czy jest wystarczająco zwarte? Jeśli wciąż bardzo się klei, musimy wydłużyć czas składania o kolejne pół godziny.

Czy ma odpowiednią siatkę glutenową? Trzeba tu nieco wyczucia ale jestem pewna, że siatkę glutenową czyli to co robi w czasie pieczenia dziury w chlebie zauważycie.

Składamy chleb po raz kolejny po godzinie (czyli szósty raz) i przekładamy do koszyczka wysypanego mąką. Przykrywamy koszyczek i wkładamy do lodówki na noc. 

 Dzień III rano

Rozgrzewamy piekarnik z garnkiem żeliwnym do 245 stopni.

Chleb delikatnie przekładamy z koszyczka do garnka, nacinamy, przykrywamy gorącą pokrywką i pieczemy 25 minut. Potem zmniejszamy temperaturę do 115 stopni i dopiekamy bez pokrywki kolejne 25 minut.

Zapach w domu będzie nagrodą i ukojeniem, obiecuję.




Smacznego


sobota, 6 maja 2023

Ślimak w wodzie i wiosenny tort z wiśnią, cytryną i śmietaną



Może to wyglądać na przynudzanie lub obesyjne trzymanie się jednego tematu ale muszę to powiedzieć. 

Nasza chata za wsią lubi sprawiać niespodzianki. W zeszłym roku wszelkie plany odleciały z majowym kwieciem, bo sufit spadł nam na glowę. I  nie jest to poetycka przenośnia. Gruz i pył powitały nas zamiast ptasząt. 

Kto by o tym pamiętał rok później? 

Gdyby się zastanowić nad klęskami wszelkimi, które dane nam były przez ostatnie lata na otwarcie sezonu wiosennego, to nie powinnam się nieczemu dziwić. 

Nietoperz? Był.

Pęknięta rura? A jakże.

Włamanie? Uf, dawno temu.

Kuna i jej potomstwo? Oj, była.

Zrujnowana łazienka? Wolę zapomnieć.

Sufit w okolicach podłogi? Całkiem nadawno.

Kiedy z ciekawością otwieraliśmy drzwi w tym roku, żadne z nas nie spodziewało się tego, co tym razem nas czekało. 

Czekało cierpliwie, w spokoju i bez jakichkolwiek symptomów. Tylko trawa rosła z niespotykaną intensywnością.

Najpierw MMŻ obszedł włości dookoła. Jak wiadomo, dziczyzna działała pełną mocą więc na pewno będzie co robić. 

Potem ja obcięłam maliny i wyplewiłam grządkę. 

Po tak dobrze rozpoczętym dniu zachciało nam się herbaty. Kto by pomyślał, że ta fanaberia okaże się klęską?

By napełnić czajnik trzeba wpełznąć półtorej metra pod ziemię i odkręcić zawór wody. Łatwizna. 

Ha, niestety, wpełznięcie nie wchodziło w grę. Zanurkowanie owszem, gdyby nie martwy ślimak na powierzchni. Nasze wodne podziemie stało się studnią, wypełnioną po brzegi wodą. Gdzieś tam, półtorej metra niżej majaczyły zawory. Te, od których zależała nasza herbata. Popatrzyliśmy, pokiwaliśmy głowami a potem szlag nas trafił. 

Po co nam to wszystko? Po co nam co roku ta sama rosyjska ruletka. 

Tylko ileż można się wkurzać na wodę? Albo na siły natury? 

Trzy dni póżniej, o parę tysiący złotych ubożsi i bogatsi o ileś metrów błota zamiast trawnika oraz nową studzienkę mogliśmy się w końcu napić herbaty. Ale nam się odechciało.  

Potem już było lepiej choć nie idealnie. Po drugiej stronie drogi, po naszej stronie drogi i trawnika wciąż pietrzą się sąsiedzkie zwały ziemi i piasku. Uwielbiam nasze: "szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie" oraz "moje jest mojsze". I zamiast przyjść z flaszką wina i uśmiechem na twarzy mówiąc: "sorry, że to tak długo trwa i  nieco zdewastowaliśmy wasz kawałek podłogi..." sąsiedzi strzelili focha i przestali się kłaniać. 

Czyżby mieli pretensje, że my mamy pretensje?

Dziwni jesteśmy jako gatunek.

Podsumowując: woda jest, prąd jest, nieproszonych gości, zarówno skrzydlatych jak  pierzastych nie zauważyliśmy, nic nam się nie usunęło z pod nóg i  nic nam nie zleciało na głowy. Wiosna ma się dobrze, dziury w drodze jeszcze lepiej.

Na szczęście wiosna to taki moment kiedy prasują się wszelkie zagniecenia. Kwitnący sad i kicające szaraki skutecznie odwracają myśli od średnio atrakcyjnego widoku z tarasu. Będzie dobrze, jeśli nie jutro, to na pewno kiedyś. I tego się trzymajmy.

Na dobry humor ciasto jak wiosna a w cieście: wiśnie, lemon curd, śmietana, brownie




 Ciasto:

Wyjęłam z zamrażarki. To rewelacyjny sposób na zrobienie szybkiego ciasta. 

Jeśli upieczecie kiedyś za dużo ciasta, obojętnie jakiego, zostanie wam np górka, albo jeden blat, owińcie te resztki folią spożywczą, włóżcie do torebki na mrożonki i schowajcie do zamrożenia. Kiedy przyjdzie wam ochota na zrobienie tortu, to jeden blat już macie. A jeśli zamroziliście wcześniej różne blaty, to tym lepiej. Tort będzie wyglądał jakbyście spędzili na jego tworzeniu długie godziny. Następnym razem pokażę wam tort zrobiony z zielonego i czekoladowego ciasta. 

Dziś jednak jest czas ciasta adekwatnego do kwitnącego sadu, różowego, żółtego, białego.



Zapraszam na tort wiśniowo, cytrynowo śmietankowy na czekoladowym spodzie.

Wszystkie części ciasta są typowymi resztkami, wymiecionymi z lodówki i zamrażarki.

Część czekoladowa:

Jeśli nie macie zachomikowanego mrożonego ciasta weźcie:

1 szklankę czekoladowych  oreo

2 łyżki stopionego masła

W blenderze zmieszajcie okruchy ciastek i masło i wyłóżcie nimi okrągłą formę o średnicy 18 cm. Dodatkowo wykładam boki formy foliowym rantem. Bardzo ułatwia on eleganckie wyjęcie ciasta z formy. 

Formę z okruchami wkładamy do lodówki i zajmujemy się musami.

Mus wiśniowy:

1 szklanka wiśni mrożonych

2 łyżki cukru

1 galaretka wiśniowa

0,5 szklanki kremówki

Podgrzewamy wiśnie z cukrem. Kiedy cukier się rozpuści blendujemy wiśnie i wlewamy z powrotem do rondelka. Zagotowujemy. Zdejmujemy z pieca i wsypujemy galaretkę. Dokładnie mieszamy by się rozpuściła. Studzimy.

Ubijamy kremówkę i łączymy jedną łyżkę wiśni ze śmietaną. Niech się zapoznają.

Potem delikatnie łączymy obie części. Wylewamy na wyjęte z lodówki ciasto i ponownie schładzamy.

Czas na mus cytrynowy:

3/4 szklanki lemon curd (tutaj przepis)

3/4 szklanki kremówki

2 czubate łyżki mascarpone

1 łyżka cukru (jeśli lubicie bardziej na słodko)

2 łyżeczki żelatyny

4 łyżeczki wody do zalania żelatyny 

Żelatynę zalewamy wodą by napęczniała. Wstawiamy do miski z zagotowaną (ale nie gotującą się wodą!). Niech się rozpuści. I zostanie gorąca.

Ubijamy kremówkę z mascarpone i cukrem. Kiedy ubiją się na krem dodajemy po łyżce lemon curd. 

Do miseczki z żelatyną wkładamy łyżkę musu cytrynowego by się zahartował. Potem dodajemy drugą łyżkę a na naszych oczach i ku naszemu przerażeniu wszystko razem przypomina nieforemnego gluta. 

Spokojnie, bez paniki.

Macie jeszcze gorącą wodę, w której rozpuszczaliście żelatynę? Teraz będzie jej wielkie entree. Do miski z gorącą wodą wkładamy miskę z glutem i cierpliwie mieszamy. Po minucie wszystko razem odzyska aksamitną postać. I ten aksamit wlewamy do naszego musu. Krótko miksujemy i piękny cytrynowy mus wlewamy na wiśniowy mus, który zdążył już zastygnąć w lodówce. I znów wszystko ląduje w lodówce.

Po kwadransie chłodzenia możemy zająć się ostatnią warstwą ciasta.

Krem śmietanowy:

3/4 szklanki kremówki

3 łyżki mascarpone

1 łyżka cukru pudru

Ubijamy wszystko na krem i wykładamy na mus cytrynowy. 

Robimy widelcem esy floresy i schładzamy kilka godzin.

Smacznego

Tyle. Pisania dużo, roboty mało. Polecam.

I pięknej kolejnej soboty i niedzieli w tym tygodniu




A poniżej cały przepis bez zbaczania z głównej drogi.

część czekoladowa:

Jeśli nie macie zachomikowanego mrożonego ciasta weźcie:

1 szklankę czekoladowych  oreo

2 łyżki stopionego masła

mus wiśniowy:

1 szklanka wiśni mrożonych

2 łyżki cukru

1 galaretka wiśniowa

0,5 szklanki kremówki

mus cytrynowy:

3/4 szklanki lemon curd (tutaj przepis)

3/4 szklanki kremówki

2 czubate łyżki mascarpone

1 łyżka cukru (jeśli lubicie bardziej na słodko)

2 łyżeczki żelatyny

4 łyżeczki wody do zalania żelatyny 

krem śmietanowy:

3/4 szklanki kremówki

3 łyżki mascarpone

1 łyżka cukru pudru

smacznego


Na ostatnim zdjęciu załapał się jeden z bohaterów kolejnej opowieści.

poniedziałek, 1 maja 2023

Zamiatanie lasu i śledź po francusku na pocieszenie



Ostatni wpis miał swój ciąg dalszy. Niedzielny. A właściwie dalszy sobotni. Bo po południu zaczęło padać.

Niby nic, przecież jest wiosna, deszcz to deszcz. 

Będąc jeszcze w euforii wszesno sobotniej zaplanowaliśmy wyjazd za miasto. MMŻ upojony kilometrami, ja pijana radością niczym nie uzasadnioną pomknęliśmy niedzielnym rankiem do domku za miastem.

Po drodze mijaliśmy zielone pola, jakieś żółte chabazie, sarny wciąż jeszcze szaro zimowe, połamane połacie lasu, wycięte połacie lasu. Słońce świeciło, deszcz umył niebo a na skraju bocznej drogi kwitły zawilce. Tu się coś zbudowało, tam dziura objawiła. Było cudnie. 

Mając w głowie idylliczny obraz wsi mojej możecie sobie wyobrazić nasze rozczarowanie, kiedy zamiast kwitnącego buszu i ćwierkających ptaszyn zobaczyliśmy ciężki sprzęt drogowy, sterty ziemi i co tu ukrywać - apokalipsę. Brukowanie lasu jest...dziwne. Równie dziwne jak zamiatanie lasu... Tak, tak, niektórzy tak mają. 

Traktują naturę jak wroga, którego trzeba okiełznać, złapać za mordę a najlepiej unicestwić. Bo a nuż ta natura w postaci sosny bądź nie daj Boże krwiożerczego świerku rzuci wam się gardła? Albo sarną podejdzie do okna w nocy i zamerda ogonkiem? 

Załamka, załamka i jeszcze raz załamka. Polak na zagrodzie równy wojewodzie. Dobra, niech tak będzie. Ale dlaczego, u licha, robić z okolicy, która bądź co bądź jest otuliną parku krajobrazowego, wysypiska kamieni, żwiru, korzeni, pni. Czemu nie wysypać sobie tego u siebie, pod płotem? Bo nieładnie? Bo przeszkadza?

A na nie swoim nie przeszkadza? Nie kłuje w oczy? Ludzie. Nie zasługujecie na naszą planetę. Na lasy, rzeki, na tysiące motyli na pobliskiej łące, na śpiew wilgi w maju czy pachnące pod lasem poziomki. Jeśli tak kochasz beton, beton i tylko beton, to po jaką cholerę przeprowadzałaś się pod las? 

I tak wyglądała niedziela.

Dobrze było wrócić do miasta. Nie dlatego, że takie piękne i estetyczne. Ha, ha, ha ale się uśmiałam. Moje miasto i estetyka. Dobrze było wrócić bo mieście jest po miejsku. Każdy kwitnący krzaczek jest jak poranny prezent. Każde gniazdo na drzewie i klomb kwitnących bratków są jak uśmiech.

Śmieci też są tam gdzie zwykle, połamana ławka na przystanku ma się dobrze, a stos butelek po tzw małpkach rośnie jak trawa na wiosnę. Jest dobrze. Wszystko jest na swoim miejscu. Jestem u siebie. W mieście.

Moje skołatane nerwy moglo ukoić tylko coś smacznego. Chyba przeczuwałam, że antydepresanty będą mi potrzebne bo kilka dni wcześniej zrobiłam śledzie. 

Podzielę się z wami przepisem bo są genialne w smaku.



Śledzie po francusku w musztardzie:

8-10 filetów śledziowych a la matias

4 łyżki musztardy pełnoziarnistej

2 łyżki musztardy kremskiej

2 łyżki majonezu

2 łyżki płynnego miodu ulubionego

1 duża cebula czerwona

1 czubata łyżka kwaśnej śmietany

1 łyżeczka cukru

1 łyżka startego imbiru

oprócz tego około 1 litra mleka pełnotłustego do moczenia śledzi

i słoik

Śledzie wyjmujemy z zalewy solnej. Płuczemy pod bieżącą wodą i delikatnie osuszamy np ręcznikami papierowymi. 

Wkładamy z powrotem do wiaderka i zalewamy mlekiem. Odstawiamy do odsolenia na 6- 8 godzin. 

Po tym czasie wyjmujemy śledzie, wylewamy mleko, płuczemy śledzie w bieżącej wodzie, osuszamy i kroimy na mniejsze kawałki (ja kroję na cztery małe części).

Przygotowujemy marynatę.

Zaczynamy od obrania cebuli i pokrojenia jej na cienkie półtalarki. Zasypujemy ją 1 łyżeczką cukru. Lekko ugniatamy palcami i odstawiamy na pół godziny. 

Po tym czasie odlewamy ewentualny sok z cebuli i dodajemy cebulę do reszty składników marynaty.

Mieszamy dokładnie i dokładamy śledzie. Lekko mieszamy i przekładamy do słoika. 

Wstawiamy do lodówki na minimum 12 godzin. A potem pałaszujemy aż nam się uszy trzęsą.





Smacznego bardzo







piątek, 21 kwietnia 2023

Noga jako początek i buraki w mleczku kokosowym jako curry




To jest ten moment kiedy wpół kroku między krawężnikiem a ulicą dopada cię nagła, niepohamowana potrzeba wyjazdu z miasta. Już, teraz, natychmiast. Jakby coś wewnątrz mnie wierzgnęło kopytkiem. Aż tchu mi zabrakło.

MMŻ radoście ogłosił w sobotę Pierwszy Wielki Marsz Wiosenny. Spojrzałam na niego sceptycznie: ty idź Kochany w ten parkowy tłum póki cię euforia w ramionach swych trzyma. Ja sobie posiedzę, pomarudzę, może jeszcze pod kołderkę wrócę... I poszedł krokiem dziarskim w słoneczny poranek. Zniknął mi z oczu nim wypiłam poranną herbatę.

Z zapowiedzi mojego poranka niewiele wyniknęło. Nie marudziłam, o kołderce zapomniałam zaraz po otwarciu okna. A może by tak jednak na chwilkę, na słonko? Nie roiły mi się w głowie spacery długodystansowe. Cholernym wyczynowcem jest tylko MMŻ. Dla niego 17 km spaceru to pikuś.

Wyszłam więc, będąc praktyczną, w bardzo konkretnym celu. Zdobycia nóg.

Już was zaciekawiłam, prawda? Nie oczekujcie sensacji. Nogi potrzebne mi nagle i spontanicznie miały być krągłe, sześciocentymetrowe i drewniane. Meblowe po prostu. Sklep, który pamiętałam, że istniał jakieś 15 lat temu, jest niedaleko. Nie zmęczę się, a może wiosnę znajdę. 

Szłam sobie z uśmiechniętą gębą bo jak się tu nie śmiać kiedy słońce całkiem zadowalająco grzeje w plecy. Tu drzewko różowe rzuciło mi się w oko, tam forsycja kwitnąca. Jakiś obłok biały na wiśni sprawił, że przeczucie mnie ogarnęło, że zaraz coś się wydarzy. Powietrze zapachniało, niebo błysnęło błękitem tak niebieskim aż na moment zgubiłam kierunek. Dokąd ja właściwie idę?

I nagle zorientowałam się, że nogi (tym razem nie drewniane) niosą mnie w stronę przeciwną do pożądanego sklepu. Wiosna złapała mnie na wędkę i wlecze bezmyślnie od krzaka do krzaka. Zrobiłam krok ku ulicy i aż mnie zabolało. 

Ja chcę za miasto! Ja muszę do lasu!  Pal licho nogi drewniane, stalowe i gliniane. Muszą sobie radzić beze mnie. 

Czas pakować koty i ruszać pod las. 

Zanim to jednak nastąpi coś ugotujemy.

Wiecie zapewne, że moją obsesją w kuchni jest curry. A może raczej powinnam powiedzieć są curry? Ich ilość jest chyba niepoliczalna. Kto nie lubi mleczka kokosowego(!!!???), może znaleźć takie z jogurtem, lub suche. Kto jest bezmięsny znajdzie bez liku wege i wegetariańskich. Z tofu i paneerem....I długo by tak wyliczać.

Buraki nigdy nie kojarzyły mi się z kuchniami egzotycznymi. A już polączenie buraka i mleczka kokosowego, które uważam za dziewiąty cud świata nigdy do głowy by mi nie wpadło. Do czasu aż odkryłam zupę buraczano kokosową. Była pyszna i powinna mnie była zainspirować do dalszych działań w tym kierunku. 

Oto urzeczywistnienie buraczano kokosowych marzeń. Nie kombinujcie, zróbcie to curry a najbliżsi padną z wrażenia.



Przepis pochodzi z książki THE GREEN ROASTING TIN autorstwa Rukmini Iyer.

Buraczano, soczewicowo, kokosowe curry:

1 cebula, pokrojona w kostkę

2 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę

5 cm imbiru, startego

600 g buraków, obranych ze skórki i pokrojonych na kawałki w kęs

1 puszka ciecierzycy, odcedzona

1 czerwone chilii, posiekane

1 czubata łyżeczka mielonego kuminu

1 czubata łyżeczka mielonej kolendry

1 czubata łyżeczka mielonego imbiru

1/2 łyżeczki kurkumy

1 łyżeczka soli

1 puszka (400ml) mleczka kokosowego

1 łyżka oleju

sól do smaku.

Nie jest to potrawa, która wymaga długich przygotowń.

Zacznijmy od nagrzania piekarnika do 200 stopni. 

Wszystkie składniki oprócz mleczka kokosowego wkładamy do naczynia do zapiekania. Mieszamy dokładnie by przyprawy pokryły warzywa. Pieczemy 40 minut.

Po 40 minutach wlewamy mleczko kokosowe i dokładnie mieszamy. Wkładamy ponownie do piekarnika i pieczemy jeszcze 10 minut. Sprawdzamy czy trzeba dosolić i podajemy z ryżem basmati lub z chlebkami naan. 

Uwaga: kto lubi, może do piekących się buraków dorzucić kilka goździków lub mały anyżek. Próbowałam, było super.

I tyle. Krótko i treściwie. I smacznie.




Pięknego weekendu i smacznego tego, co na stole.


piątek, 14 kwietnia 2023

Żegnaj zdrowy rozsądku czyli tort "trzy czekolady"



Jak co roku o tej porze chodzę i biadolę na brak miejsca. Jak co roku w okolicach stycznia zaklinam się i przysięgam, że tym razem nie dam się zwariować i nawet oka nie zawieszę.

I jak co roku moja silna wola topnieje jak szron na dachu samochodu w maju. 

Nie wiem, czy to kalendarz jest winny, czy może w powietrzu coś nabrzmiewa i wślizguje się do krwioobiegu by tam zasiać (nomen omen) natrętną myśl o braku konsekwencji. 

W styczniu jestem w nastroju kategorycznym i zdecydowanie zdaję sobie sprawę, że podjęcie decyzji na "tak" będzie skutkowało intensywną pracą latem. I trwam w swojej konsekwencji do marca. A potem słońce robi mi kaszkę z mózgu a sklepy wystawiają witrynki z nasionami. I co? I pstro. Dostaję amoku, zapominam jak się nazywam, a obietnice złożone samej sobie odbieram jako przestarzały, zimowy żart. I sieję jak szalona by po kilku tygodniach z przerażeniem odkryć na parapetach dziesiątki kiełkujących, zielonych istnień.

Coś ty najlepszego narobiłaś kobieto! 

Wydawało się, że w tym roku będzie inaczej. Wszystkie parapety są zasiedlone. Rosną, piętrzą się i rozpychają na nich konsekwencje (!!!) pandemii. Niewinna kruszynka dwa lata temu nieśmiało wyglądajaca zielonym oczkiem zza brzegu doniczki okazała się ponad dwu metrowym tryfidem, zaborczo traktującym najbliższe otoczenie. Gdzie mu tam do spojrzenia łaskawym liściem na towarzystwo jakichś ogrodowych pokurczów.

Wydawało się, że w tym roku cała ta zielona fala mnie ominie. Czułam się usprawiedliwiona, bo przecież miejsca nie mam nawet na maciupką sępolię.

I w takim błogim momencie moja szanowna Mama rzuca mimochodem: a u mnie wszystkie parapety są wolne. Możesz na nich posiać  swoje pomidorki, bakłażanki, papryczki, cukinie, dynie..........

Ja, zamiast unieść z godnością głowę i tonem cesarzowej odrzucić ten niedorzeczny pomysł, najpierw zamarłam z zachwytu nad prostotą tego rozwiązania a potem pokicałam do pierwszego ogrodniczego i wróciłam z siatą nasionek. 

Konsekwencji pewnie się domyślacie. 

Najpierw wysiałam, nie u siebie, kilkanaście torebek. Nie oszczedzałam sobie, bo przecież w zeszłym roku zwalony sufit w wiejskiej chacie załatwił sezon ogrodniczy na amen. Więc w tym roku poszłam na całość. Zwalam to na oszołomionie wiosenne bo w innym przypadku musiałabym się poddać fachowej terapii. 

I jeżdżę teraz doglądać małe kiełkujące maleństwa. A te, natchnięte magiczną mocą wyłażą jak dżdżownice po deszczu- stadami. 

Drżyjcie znajomi! Zostaniecie obdarowani sadzonkami. Niech wasze balkony, tarasy i ogródki rosną w siłę a wam niech się żyje pracowicie. Potem zbierzecie plony mojego braku umiaru i nieliczenia się z konsekwencjami.

Na pokrzepienie coś zjemy. Może tort? Tytuł dzisiejszego wpisu jest zamierzenie dwuznaczny;))



Tort "trzy czekolady"

spód tortu "brownie":

2 jajka

100ml letniego mleka

80 ml oleju

0,5 szklanki brązowego cukru

2 łyżki białego cukru

II część "sucha":

100g mąki

ćwierć łyżeczki sody

3/4 łyżeczki proszku do pieczenia

szczypta soli

Mieszamy I część. MieszamyII część. Łączymy obie części. Bedą raczej płynne.

Formę o średnicy 18 cm wykładamy papaierem a piekarnik rozgrzewamy do 170 stopni.

Wlewamy ciasto i pieczemy około 40 minut.

Wyjmujemy upieczone z piekarnika i studzimy.

Po wystudzeniu okazuje się, że ciasta mamy na dwa torty. I bardzo dobrze bo za tydzień mamy pieczenie ciasta z głowy, ponieważ mamy zapas w zamrażarce. 

Wystudzone ciasto kroimy w poprzek na dwa blaty. Jeden owijamy papierem do pieczenia i wkładamy do foliowej torebki. Ten ląduje jako żelazny zapas w zamrażarce. Kiedy ogarnie nas panika sobotnia np za miesiąc, wtedy wyjmujemy nasz zapas , rozmrażamy i voila! mamy gotową bazę do tortu. 

Drugi blat umieszczamy w formie. Teraz uwaga: jeśli macie formę o naprawdę wysokich brzegach nie czytajcie dalej (mam na myśli wysokość rzędu 10-12 centymetrów).

Jeśli takowej nie macie musicie kombinować. Najlepiej kupić folię rantową i nią wyłożyć brzegi. Wtedy wszelakie rozpasanie w ilości kremu wam nie straszne. Jeśli nie macie folii lub kurier zaspał z jej świeżą dostawą zróbcie dodatkowe brzegi z papieru do pieczenia. Choć, przyznam szczerze nie jest to rozwiązanie zadowalające. 

Przechodzimy do gwoździa przepisu. 

Kremy czekoladowe:

I krem z gorzkiej czekolady:

110g gorzkiej czekolady

90g mleka

2 jajka

40g cukru

7 g żelatyny

35g wody

150g kremówki

II krem z mlecznej czekolady:

110g mlecznej czekolady

90g mleka

2 jajka

40g cukru

7 g żelatyny

35g wody

150g kremówki

III krem z białej czekolady:

110g białej czekolady

90g mleka

2 jajka

40g cukru

7 g żelatyny

35g wody

150 g kremówki

Jak widzicie trudno tu doszukać się komplikacji. 3X to samo. Z techniką postępowania jest podobnie.

Mamy trzy miseczki na trzy porcje żelatyny. Żelatynę zalewamy wodą, niech napęcznieje. Potem zagotowujemy w niskim rondelku wodę. Zdejmujemy ją z pieca i wstawiamy do rondla miseczkę z żelatyną by się rozpuściła. Nie topcie miseczki, niech pływa niezagrożona jak materacyk w basenie. Z każdą porcją żelatyny postępujemy tak samo.

Robimy I krem (tak samo robimy II i III):

Ubijamy jajka z cukrem. Mleko zagotowujemy. Do jajek wlewamy wąską strużką wrzące mleko. Miksujemy w czasie wlewania. Stawiamy na małym ogniu (jesli miska jest metalowa, jeśli nie, przelewamy masę  do rondelka) i na maluteńkim ogniu chwilę mieszamy by masa nieco zgęstniała. Zachowajcie czujność bo nie chcecie mieć słodkiej jajecznicy. Jadłam taką kiedyś na Okęciu...ale to historia na kiedy indziej.

Kiedy jajeczna masa zgęstnieje wlewamy do niej płynną żelatynę i wrzucamy połamaną czekoladę i mieszamy do powstania pięknej, gładkiej, aksamitnej masy. Lekko masę studzimy. Ubijamy kremówkę i łączymy z masą jajeczną (nie musi być całkiem zimna)

Ciasto w tortownicy skrapiamy np rumem i wlewamy pierwszy krem z gorzkiej czekolady. Wkładamy do lodówki. Po pół godzinie krem powinien stężeć. Wtedy wlewamy drugi krem z mlecznej czekolady i znów ciasto wędruje do schłodzenia. Po kolejnej pół godzinie trzeci krem z białej czekolady wylewamy do formy i schładzamy tort, najlepiej przez noc. 

Następnego dnia zdelmujemy wszelkie więzy i pęta krępujące nasze maleństwo czyli formę i ranty. 

Dekorujemy jak potrafimy czyli np obsypujemy kakao za pomocą sitka lub polewamy czekoladowym ganaszem jeśli komuś mało w torcie czekolady.




Smacznego i pięknego weekendu


sobota, 8 kwietnia 2023

Kluczowa rola światła i znów Wielkanoc




I jak co roku w końcu nabrała kształtów. Zamienia powoli chłodną baldość w delikatny róż i nieśmiałą zieleń. Ile ja się już narzekań w ostatnich dniach nasłuchałam. Że co tak długo? że czemu wciąż nic? Że jeszcze trochę a stracimy cierpliwość. Że nigdy dotąd nie trwało to tak długo.

Pełnoprawnie panuje od kilkunastu dni i już teraz trudno ją przeoczyć. Wiosna. 

Wiem, że poranek, kiedy temperatura pada na ryjek i ledwo doczołguje się do plus jednego może odebrać chęć wystawienia nosa z pod kołdry. Ale mam na to radę:

Powiedzcie głośno "wiosna". Dużymi literami: "WIOSNA". Poobracajcie na języku to słowo jak ulubioną czekoladkę. I zamknijcie na moment oczy. Wyobraźcie sobie ten moment, który lubicie wiosną najbardziej. On już nadchodzi. Nie trzeba do niego brąć przez zaspy i śniegowe zawieje. Nie prowadzą do niego nartostrady i gołoledzie. Czerwone złote wstążki i białe brody są już daleką przeszłością. Liczy się tylko róż i seledyn. Szmaragd i żółć. I światło, dużo światła. 

A propos światła. Koty moje puchate są jak kury w kurniku. Z każdym tygodniem ich poranna wizyta w sypialni przesuwa się wraz ze słońcem. Nietrudno się domyślić, że za kilka tygodni zacznę wstawać w okolicach czwartej. Ale wiosną jestem w przyjaźni ze światem. Z wczesnym wstawaniem również. 

Zapewne mazurek i sernik stoją dumnie gotowe by powalić świat na kolana. Jajka olśniewają swoimi kolorami i mozolnie namalowaną stokrotką  a szynka świeżo sparzona pachnie tak, że już nie możecie się doczekać wieklanocnego śniadania. A jutro rano? 

Może znów spadnie śnieg, może ulepimy wielkanocnego zajączka, pomarudzimy na zimę w kwietniu. A potem zrobi się cieplej, zieleniej, słoneczniej i zapomnimy o rozczarowującej pogodzie w Wielkanoc. Będzie się liczyło tylko to, że kwitną drzewa a ptaki szaleją z miłości. To już niedługo. Już, już.

Jeszcze tylko Wielkanoc i wszystko pójdzie ku lepszemu.

Bądźcie szczęśliwi i zdrowi, nie tylko z okazji Wielkanocy




piątek, 3 marca 2023

Pieczarki, ciecierzyca i waciki czyli jak popadłam w zdumienie oraz pyszny Nigel Slater



Dzisiaj będę zbulwersowana. Rozumiem masło; jestem już przyzwyczajona do tego, że czekolada; bo to, że napoje w Biedrze to wiadomo od dawna. Ale żeby waciki! Nijak nie mogę sobie ich wytłumaczyć.

Już wyjaśniam o co mi chodzi. Masło kiedyś ważyło w kostce 250 gramów. Ha, tego już nikt nie pamięta. Potem schudło do 200 gramów. Wiadomo, ciężkie czasy a klient więcej płacić nie chce. Więc zróbmy klienta w bambuko i udawajmy, że dobro klienta przede wszystkim. Bo klient wrażliwy i delikatny jest i ogłoszenie mu nagiej prawdy czyli" teraz za to samo zapłacisz mniej" mogłoby wzburzyć klienta. Ktoś tu kogoś potraktował niepoważnie. 

Nad tabliczką czekolady gorzkiej stałam jak żona Lota dnia pewnego jesiennego. Jak to 90 gramów? Zawsze potrzebując tabliczki (czytaj: 100 gramów) kupowałam jedną sztukę i ganasz wychodził pierwsza klasa. 

I znów mam wrażenie jakby po cichutko, skradając się producent postanowił oszczędzić zdrowie psychiczne klienta i go raczej nie informować. Jeszcze się  biedak zmartwi.

Ale ostatnia przygoda calkowicie zbiła mnie z pantałyku. 

Waciki są jakie są. Lubię bawełniane, takie po 100 sztuk. 

I jestem wierna sprawdzonym markom. 

Kiedyś zapas się kończy i trzeba się zaopatrzyć w nowy zestaw. Poszłam, kupiłam, przyniosłam do domu. Na pierwszy i drugi a nawet czwarty rzut oka nic mnie nie zaniepokoiło. Waciki jak waciki. Długi rulon, napis jak byk "100 sztuk", 100% bawełna. 

A wieczorem cała prawda stanęła naga jak świety turecki. Wacik pierwszy nieco mnie zastanowił. Jakis taki mikry był i niewyraźny. Jakby słabo się czuł i leciał z nóg. Wybaczcie tę antropomorfizację produktu kosmetycznego. Ale pierwszego wacika zrobiło mi się po ludzku żal. 

W umyśle moim zestawiłam go sobie z całą resztą 99 prężnych i napakowanych bawełną wacików i pomyślałam, że ten pierwszy to wypadek przy pracy. By machnąć sobie tonikiem oblicze musialam użyć sztuk dwóch. I jakież było moje zdumienie kiedy okazało się, że ten drugi jest również wagi muszej! I trzeci i kolejny, i pięćdziesiąty. Przy tym ostatnim skapitulowałam. 

Hm, wypadki się zdarzają, nawet najdoskonalsza linia produkcyjna czasem dostaje czkawki. Poczekałam do rana i popędziłam robić badanie rynku. 

Gdzieś w głowie, nieśmiało wykluwała się myśl, że może waciki są jak masło, jak czekolada, jak cola w Biedrze, jak mydło w kostce i one też straciły na wadze ale przybrały na wartości?

Bingo! wszystkie sprawdzone przeze mnie rulony, czy to 100 czy 50 sztukowe były tak samo anemiczne. Kiedyś umyłam dzioba 100 razy jedną paczką, teraz tylko 50 bo żeby poczuć magiczną świeżość muszę użyć kanapki z wacików. Wacik sztuk jeden nadaje się tylko do....nawet nie wiem do czego.

Świat jest zadziwiający. Oprócz papryki po 34 złote za kilogram i pomidorów na wagę złota są na tym świecie waciki, które są niby liczone w setkach a jednak nie do końca. 

Jest też dobra wiadomość: cebula staniała.

Tą wywrotową informacją przechodzę do jedzenia.

Moim drugim guru kuchni, obok Yotama Ottolenghi'ego jest Nigel Slater. Co prawda On twierdzi, że jest gotujacym pisarzem a nie piszącym kucharzem, ale wierzcie mi i jedno, i drugie robi po mistrzowsku.



Pieczarki, ciecierzyca, tahini - tako rzecze Nigel Slater w książce "Zielona Uczta, jesień, zima"

Potrzebujemy:

2 pieczarki portobello

2 obrane ząbki czosnku

1 puszkę ciecierzycy czyli 400g 

2 łyżki tahini

2 łyżeczki mielonego sumaku

1 łyżkę soku z cytryny

1 łyżkę listków tymianku

1 łyżkę czarnego sezamu

1 łyżkę białego sezamu

oliwa

Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni.

Na blaszce kładziemy kapelusze pieczarek bez nóżek. Nacinamy wnętrze i skrapiamy oliwą. Delikatnie solimy.

Czosnek blendujemy z 4 łyżkami oliwy, sumakiem, cytryną i szczyptą soli. Dorzucamy połowę ciecierzycy i blendujemy całość. Ja męczyłam się w moździerzu ale myślę, że blender da radę.

Mieszamy z masą tymianek, tahini i po łyżce ziaren sezamowych.

Do kapeluszy leżących na blaszce nakładamy pastę ciecierzycową. Na górę kładziemy ciecierzycowe kuleczki i polewamy oliwą oraz posypujemy resztą sezamu. Pieczemy około pół godziny.

Podałam te kapelusze z pieczonymi z harrisą ziemniakami i sałatką . 

Nigel Slater wie co pisze i wie co dobre.




Polecam i życzę smacznego


poniedziałek, 6 lutego 2023

Luty nie grudzień czyli karmelizowane orzechy z wędzoną papryką

 



Oj tam, oj tam zaraz spóźniona. Oj tam, oj tam obiecała... Człowiek słaby jest a składający obietnice po dwakroć słaby. Pokus, odwlekaczy, usprawiedliwień w powietrzu krąży bez liku. Wystarczy rękę wyciągnąć i łowić. A to katar, a to wyjazd, jakaś niedyspozycja mentalna lub kocie futro na marynarce i już wymówka gotowa. Do tego grudzień i ciemno, i zimno  a święta tuż tuż. I prezenty wymyślić, a co dopiero kupić. Jakiegoś karpia ułowić, mak zmęczyć, może okno umyć. A już sylwester się pcha w kalendarzu. Każe baloniki dmuchać, szampana chłodzić, brzuch do cekinów wciągać. 

Głowy nie było do wpisów, zdjątek i przepisów. Głowa zatopiła się w cieple świąt i świętowania. Po dwóch latach chudziutkich rodzinnie choinka znów świeciła pełnym blaskiem. 

W amoku i nieliczeniu się z samą sobą postanowiłam wydać bal sylwestrowy. Z pełnymi konsekwencjami. Na sto par i orkiestrą, zastępem kelnerów i pokazem sztucznych ogni w naszym parku. Zaplanowałam szampanową fontannę i taniec kotylionowy.

Zaraz, zaraz, czy to Roździewiczówna? Czy ty już Limonko wytrzeźwiałaś po szaleństwach witania nowego roku?

Nieco mnie poniosło. Bal był na sześć osób, playlistę z spotifaya i bigos przyniesiony przez przyjaciół. I szampanie bezalkoholowym. Było bosko.

A potem codzienność wróciła z ciepłymi kapciami i poranną herbatką. Nadzieją na światło. Mamioną datą, bo to przecież już luty. Wydawało się, że najgłębsze ciemności za nami. Ha, cóż kiedy o ósmej mrok wciąż ma się dobrze. 

Może jutro wstanę? Poczekam na słońce. Wyciągnę cekiny, migające blaskiem udawanym. dziś muszą wystarczyć. 

Dzisiaj ktoś wymówił zaklęcie: "tłusty czwartek". Aż mi się zakręciło w głowie. Karnawał! Zapomniałam o jego istnieniu. A on ma się ku końcowi.

Może czas spełnić prośby i podzielić się ze światem przepisem na wyjątkowe orzechy:"bo one są takim świetnym dodatkiem do piwa, drinków, serialu, rozmowy wieczornej (niepotrzebne skreślić).

Zamieszczam więc przepis na orzechy, które przygotowuję w połowie grudnia i pakuję w torebeczki jako prezenty dla sąsiadów, kurierów, przypadkowych gości.

Pasują zarówno do grudnia jak i do czerwcowego, tarasowego piwa.

Ten wpis wziął się, więc,  ze znudzenia. Orzechowego.

Podaję przepis na karmelizowane orzechy z wędzoną papryką by już nie odpowiadać na pytanie: a dasz przepis? Daję:))



karmelizowane orzechy z wędzoną papryką: 

1/3 szklanki brązowego cukru

1/3 szklanki białego cukru

1 łyżeczka soli

1/4 łyżeczki papryki chilli lub cayenne, lub kashmiri

1/4 łyżeczki wędzonej papryki (dla koneserów można użyć ostrej wędzonej dla normalsów wystarczy łagodna wędzona)

1 łyżeczka cynamonu

0,5 kg orzechów włoskich lub pekanów

1 białko

1 łyżka wody


Piekarnik rozgrzewamy do 150 stopni. Blachę wykładamy papierem do pieczenia.

Wszystkie cukry i przyprawy mieszamy w dużej misce.

Białko ubijamy ale tylko lekko (frothy nie stiff).

Wrzucamy orzechy do białka i dokładnie mieszamy. Powinny być wszystkie otoczone białkiem. Potem orzechy przesypujemy do miski z przyprawami. Mieszamy starannie i przekładamy na blachę. Rozkładamy na całości blachy i pieczemy 30 minut. W połowie pieczenia mieszamy orzechy.

Potem wyjmujemy i studzimy na blaszce. 

Gotowe! Można wcinać w karnawale, w czasie wakacji i zawsze.




Smacznego


poniedziałek, 30 stycznia 2023

Językowe połamańce i zupa na zimowe popłudnie z pomidorów, bakłażana z majonezem anchois

















Język śląski potrafi namieszać. Kiedy w pełni nieświadomości językowej poszłam do pierwszej klasy podstawówki wszyscy moi przyjaciele, cała rodzina, najbliższe otoczenie (czyli pani sklepikarka, mleczarz, kominiarz, chachor z pod budki) mówili w jednym języku. Śląskim.

Fanaberii słownych, które spotykały mnie w przedszkolu nie brałam na poważnie bo przecież nie można  serio traktować kogoś kto na buchty mówi kluski na parze. 

Okazało się, że świat jest bardziej skomplikowany niż mojemu 7 letniemu rozumkowi się wydawało. 

Wychowawczyni okazała się być ze Lwowa. Już czujecie tej dysonans? My nie rozumieliśmy co ona mówi do nas, Ona ni w ząb nie wiedziała co my tam szwargoczemy. Zaczynało byc mniej zabawnie.

Na czterdziestkę maluchow z jednego górniczego osiedla trafiła do nas jedna (!!!) córka nauczycielki. 

Myślę, że jawiliśmy się jej jak istoty z drugiej strony lustra. Na początku nasza odmienność językowa była naszym atutem. Nikt poza nami nie był w stanie nas zrozumieć. Łatwiej było nam w stronę polskiego niż jej w stronę śląskiego. Zagadki typu: jaka jest różnica między fligrym a flidrym były na porządku dziennym. Niestety, nikogo nie bawiły takie zasadzki. Co gorsza, śląski był absolutnie zakazany na szkolnych korytarzach i klasach. Brnęliśmy przez polszczyznę jak ślepy wiodący kulawego. 

"Jak to pomidor?- dziwił się Picik- przecież to jest tomata".

Jednym lepiej, innym gorzej szło uczenie się nowego języka. Wyrywano go z nas sumiennie i bez sentymentu. Nie "godomy!!!" MÓWIMY!!!. 

Z podstawówki wyszliśmy w większości czyści może nie do bieli pod względem języka ale na pewno w bielszym odcieniu szarości. Czasem było (i do dziś bywa) zabawnie bo akcentu pozbyć się trudno i tytuły naukowe na nic tu się zdają.

Potem było już z górki. Szkoła średnia, studia nawet nie zakładały, że istnieje coś takiego jak język śląski. Mówienie po śląsku było obciachem. Nie było wątpliwości,  że jest jeden język dla wszystkich.

I zapominaliśmy o kreplach, nudylkuli, starziku, bombonach i ślinzuchach. Nikt po naszym języku nie płakał.

Dzieci nam się urodziły, podrosły, przemówiły  ludzkim głosem i nagle okazało się, że śląskie pozostały tylko wspomnienia. 

Cepeliowskie podejście do Małej Ojczyzny w latach 90 było dla mnie jak kubeł zimnej wody. Moje Dzieci, wnuczki więźnia Zgody, Ślązaka od pokoleń nie rozumieją czym jest knola. 

Czy aby nie przespałam momentu, kiedy powinnam oddać w młode ręce (i usta) mojej śląskiej spuścizny?

Pomogła mi sztuka. Ta sama, która jeszcze niedawno śląskiego używała tylko do podcierania sobie...wiadomo czego. 

Źródło okazało się być egzotyczne bo toskańskie ale ono było tym strumyczkiem, który zmienił się w szeroką i głęboką rzekę. Musiało upłynąć nieco czasu, ale trzymając się przenośni, woda, kiedy  zacznie kapać, zawsze znajdzie sobie drogę. 

O tym następnym razem.

Czas na gary i przepisy. Nie wodzionka, nie katroflonka ale coś bogatszego w smaku i odpowiedniego na zimowe dni.



Zupa z pieczonymi pomidorami i bakłażanem z dodatkiem majonezu z anchois

Tak naprawdę to nie jest zupa ale koło ratunkowe na ciemne, wilgotne, styczniowe czy lutowe popołudnie.

Wszystko w niej jest pozytywne. Od kolorów począwszy a na bogatym smaku skończywszy.

Takie przypomnienie, że lato znów przyjdzie.

Podaję przepis na 2 porcje ale można go dowolnie modyfikować.

Zawdzięczamy tę zupę mojemu kulinarnemu guru czyli Yotamowi Ottolenghi i Noor Murad, a przepis pochodzi z książki Extra Good Thinks.


1 duży bakłażan, pokrojony w kostkę 

garść pomidorków koktajlowych

1 paparyczka chilli (może być suszona)

1 spora łyżka przecieru pomidorowego

1 łyżeczka cukru

2 ząbki czosnku, pokrojone w plasterki

olej z filecików anchois

kolejna garść pomidorków  lub jeden duży pomidory, bez skórki, pokrojony dość drobno

2 szklanki dobrego bulionu

2 kromki dobrego, zakwasowego chleba, porwane na duże kawałki

sól

pieprz

1 łyżka liści oregano 

1 łyżka pietruszki posiekanej

oraz majonez sardelowy czyli anchovy aioli czyli

5 filecików anchois

2 ząbki czosnku

 1 łyżeczka soku z cytryny

pieprz

3 łyżki ulubionego majonezu

Tu wyjaśnienie: uwielbiam gotować ale jeśli czasem mogę wędrować na skróty, to to po prostu robię. I tak było w tym przypadku. Nie robiłam majonezu, jak to jest w oryginalnym przepisie, ale wszystkie składniki  aioli zmiksowałam w blenderze. I też wyszło super. Przepraszam Yotam.

Piekarnik rozgrzewamy do 210 stopni z termoobiegiem. 

Bakłażana mieszamy z 2 łyżkami oliwy, solą i pieprzem. Wykładamy na blachę i pieczemy 15 minut. Po kwadransie na blachę dodajemy pomidorki (te w całości) i pieczemy jeszcze 30 minut. Sprawdzcie jednocześnie bakłażana. Z doświadczenia wiem, że nie potrzeba mu 45 minut w piecu. Po pół godzinie powinien być doskonale przypieczony. Wyjmijcie go więc i pozwólcie upiec się jeszcze pomidorkom.

Na patelnię wlewamy olej z anchois i łyżkę oliwy, dorzucamy czosnek i smażymy do miękkości tego drugiego, potem dodajemy pokrojone chilli, 3/4 pokrojonych pomidorów i przecier pomidorowy i cukier. Smażymy kilka minut i dolewamy bulion. Dorzucamy upieczone warzywa.  Gotujemy na niewielkim ogniu 15 minut. Doprawiamy solą i pieprzem.

Wyłączamy ogień i dorzucamy pozostałe pokrojone pomidorki.

Do misek nalewamy zupę, na wierzchu kładziemy porwany na kawałki chleb i po dwie, trzy łyżeczki sardelowego majonezu. Posypujemy oregano i pietruszką.

Och, jakie to dobre!

Smacznego