wtorek, 30 kwietnia 2013

Tortilla z czym popadnie i początek długiego weekendu





Jutro zaczyna się długi weekend. Czyli kto może ucieka z miasta. A teraz przypomnijcie sobie jakikolwiek film o końcu świata i przywołajcie z pamięci sznur samochodów ciągnący się od centrum aż po horyzont, byle dalej poza granice miasta. Zawsze w takim filmie znajdzie się jakiś wariat jadący w stronę przeciwną. Z jednej strony totalny drogowy chaos, a z drugiej, prosta, pusta droga i samotny samochodzik. A w nim ja.
Co prawda opis nieco przesadzony, ale oddający całą treść dzisiejszego popołudnia.
Wiadomo co robią te tłumy jadące od miasta. Uciekają. Ale dlaczego ktoś miałby dobrowolnie do tego miasta się pchać?
Znacie syndrom oblężonej twierdzy? Ci , którzy są w środku, chcą się wydostać na zewnątrz. A ci, którzy są poza nią, chcą się dostać do środka.  Ta zasada dotyczy szczególnie długich weekendów.
Wymyśliliśmy sobie z MMŻ, że nie ma lepszego momentu na spotkanie ze znajomymi mieszczuchami, jak początek długiego weekendu. Ulice puste, knajpy nie przepełnione. Jutrzejszy powrót pod las będzie bułką z masłem w porównaniu z dzisiejszym szaleństwem, kiedy wydostanie się z centrum trwa dłużej niż w zwykły dzień cała podróż.
Jadę więc po szesnastej, a na pasie w stronę przeciwną ciągnie się metalowy wąż. Duże, małe, kolorowe, stare i nowiutkie. I nie ma znaczenia ilość koni rżących pod maską. Taka ucieczka ma swoje prawa. Jest sznurek i ty w tym sznurku masz swoje miejsce. Bez względu na znaczek na masce.
Na moim pasku drogi wolna przestrzeń i luz. Jakiś motocyklista przemknął, zanim zdążyłam mrugnąć. Daleko przede mną majaczy ciężarówka. Za mną pusto. A na horyzoncie miasto.
Już wiem, że mam tyle czasu do spotkania, że zdążę zaszaleć z obiadem. Bez pośpiechu, bo wszystko zrobi się w pół godziny.



Tortilla z czym popadnie:

4 placki a la tortilla
wypełnienie:
upieczone udko z kurczaka
pół papryki
garść pieczarek
mały batat
czerwona cebula
dużo siekanej kolendry lub pietruszki
20 dkg cheddara
łyżeczka wędzonej papryki (niekoniecznie)
kilka łyżek sosu pomidorowego

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni. Wszystkie warzywa kroimy w paski lub kawałki. Układamy na blasze, skrapiamy oliwą i pieczemy około pół godziny.
Kurczaka rwiemy na kawałki. Wegetarianie mogą sobie darować drób.
Podpieczone warzywa studzimy nieco, żeby sobie nie poparzyć palców.
Na jednym placku rozsmarowujemy 2 łyżki sosu pomidorowego, lekko obsypujemy wędzoną papryką (niekoniecznie) i kładziemy połowę warzyw i część mięsa z kurczaka. Sypiemy obficie starty ser i jeszcze obficiej zieleninę w postaci kolendry. Przykrywamy całość drugim plackiem i przyciskamy ręką. To samo robimy z druga porcją.
Rozgrzewamy patelnię na tyle dużą, żeby pomieściła nasz placek. Wlewamy dwie krople oliwy i na niedużym ogniu podpiekamy placek aż do rozpuszczenia się sera. Odwracamy placek na druga stronę i dopiekamy jeszcze z pół minuty.
Zdejmujemy tortillę z patelni i kroimy na części. Niezastąpiona jest tutaj okrągła krajarka do pizzy.
Podajemy z sosem meksykańskim lub guacamole.



1 dojrzałe awokado
1 limonka
1 nieduży pomidor bez pestek i skórki
1 ząbek czosnku
kilka kropel tabasco
sól, pieprz

Rozgniatamy awokado, dodajemy przeciśnięty przez praskę czosnek, pokrojonego drobniutko pomidora i kilka kropel soku z limonki. Do smaku dodajemy sól, pieprz i tabasco. Mieszamy. Stawiamy obok placków.
A wieczorem wychodzimy w puste miasto i pijemy chłodną margaritę z przyjaciółmi.



Absolutnie wiosennego tygodnia życzę i dużo smacznego.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Konfabulacja przestrzenna i pyszny szczupak






Czy macie skłonności do konfabulacji? Lubicie sobie wyobrażać?
Dziś przyda się posiadanie umiejętności konfabulacji przestrzennej (przysięgam, że nie wiem czy takie złożenie wyrazów istnieje).  Są takie miejsca, które w zależności od oświetlenia czy pory dnia wyglądają jak… coś innego.  Rząd domów czynszowych na Katowickiej wieczorem, o zachodzie słońca, z perspektywy ogródków działkowych, wygląda jak domy nad kanałami w Amsterdamie.  Więzienie w Bytomiu, kiedy stoisz w słońcu, na światłach od strony Opola przypomina kamienicę we Florencji. A elektrownia, migająca nocą czerwonymi światełkami, jak nic udaje wieżę Eiffela. 
MMŻ , kiedy podzieliłam się z nim tymi spostrzeżeniami zapytał, czy leki które biorę, mają skutki uboczne.
Może to nie skutki uboczne a tęsknota za podróżą? Jakoś tak się składa, że wiosną coraz częściej zerkam na oferty biur podróży. To nic, że już od lat nie jeździmy na wycieczki tzw. organizowane. Sami sobie jesteśmy żeglarzem, sterem i okrętem. Moje zainteresowanie jest czysto teoretyczne. Czy to zmęczenie zimą, czy znudzenie monotonią? Chyba z każdego po trochu. Stoję jak ciele i myśli ulatują nad ciepłą wodę i rozgrzaną plażę. Ale jeśli mam być szczera, to piwo wypite w Caffe Belgique w Amsterdamie czy latte na Piazza della Signoria we Florencji zadowoliłyby mnie równie dobrze.
Gdzie te wakacje?
Wracam do domu, zerkam na kalendarz i uśmiecham się na myśl, że na Sycylii w maju jest tak zielono.
Brzmi tajemniczo?
I bardzo dobrze. Całe życie chciałam być osnutą tajemnicą femme fatale. Co prawda za dużo we mnie hurra optymizmu i rzucanie powłóczystych spojrzeń średnio mi wychodzi ale od czego jest wyobraźnia. Nie bójcie się, podzielę się z wami moją tajemnicą.
Ale jeszcze nie dzisiaj.

Dzisiaj spróbuję was namówić do szczupaka z sałatką z cukinii.



1 płat szczupaka (na 4 porcje)
sok z cytryny
sól, pieprz
mąka do panierowania
olej do smażenia
masło do smażenia
Sałatka z cukinii
4 małe cukinie
1 ząbek czosnku
sól, pieprz
olej do smażenia
oliwa do sosu

Rybę myjemy, kroimy na kawałki, solimy, skrapiamy cytryną, przykrywamy i odstawiamy na godzinę.
W tym czasie myjemy cukinię i kroimy wzdłuż na cienkie plastry. Rozgrzewamy łyżkę oleju na patelni i smażymy cukinię. W pudełku mieszamy 2 łyżki oliwy z oliwek z 1 łyżką soku z cytryny, odrobiną soli i świeżo zmielonym pieprzem. Przeciskamy ząbek czosnku przez praskę i mieszamy z sosem w pudełku. Dokładamy usmażoną cukinię, zamykamy pudełko i wstrząsamy nim kilka sekund.

Na patelni rozgrzewamy 1 łyżkę oleju i 3 łyżki masła. Szczupaka panierujemy w mące i smażymy na patelni z każdej strony po 5 minut.



Podajemy na sałatce z cukinii i skrapiamy kilkoma kroplami cytryny.
Ryba słodkowodna smakuje zupełnie inaczej niż morska. Nie wymaga żadnych udziwnień smakowych. Uważam nawet, że łatwo przesadzić z ziołami czy przyprawami. Do świeżej ryby wystarczy sól, pieprz i masło. Aha, odrobina cytryny to wystarczająca ekstrawagancja.



Żegnam się w tym tygodniu. Słońca i wiosennych wrażeń życzę. I smacznego jak zawsze. 
Może jakaś wyprawa z wędką w planach na niedzielę? W takim razie, powodzenia. 

piątek, 26 kwietnia 2013

Królestwo za Internet czyli sernik porzeczkowy







Nawiozłam sprzętów wszelakich i po cóż? Równie dobrze mogłabym kupić sobie amfibię planując wyprawę na Saharę. Internet na mojej wsi występuje w formie szczątkowej. Nie żeby go nie było. Po prostu ja się nie dogaduję ze sprzętem technicznie zaawansowanym. Instrukcja obsługi w języku polskim nie robi na mnie wrażenia. Pisma obrazkowego nie rozumiem ni w ząb. Tłumaczenia ustne przerażają mnie do tego stopnia, że po pierwszym zdaniu następuje totalne wyłączenie funkcji rozumienia. Jakaś ciemna masa jestem.
Na wsi mojej jedynym ratunkiem jest MMŻ. Ale tym razem  nawet on nie dał rady, bo jego wspaniała żona (czytaj „ja”) nie zabrała wzmacniacza. I d… Zamiast pokazywać światu wiosnę i badyle, wzięłam grabie i całą swoją frustrację skierowałam na grabienie liści. I pożytecznie, i zdrowo, i pouczająco. Miałam okazję, żeby przeanalizować swój brak kompatybilności z techniką. Komputer włączyć umiem. Telewizor również. Nawet telefon komórkowy udaje mi się wykorzystywać od czasu do czasu. Ale już próba odtworzenia muzyki w naszym domu czy obejrzenia filmu przekracza moje możliwości. I na nic wieloletnie szkolenie. Dzielnie przez trzy lata uczę się który guzik kiedy nacisnąć, żeby samodzielnie obejrzeć wiadomości.  I w momencie gdy już, już jestem  u celu… MMŻ wymienia sprzęt i cała zabawa zaczyna się na nowo. W takich warunkach nie mam najmniejszych  szans na dogonienie świata techniki. Za dużo i za szybko się w nim dzieje. Pięciolatek w zestawieniu ze mną wyszedłby na młodego Einsteina. Czy jest na to jakieś lekarstwo?
Owszem. Zeszyt z litanią numerów telefonów do dobrych ludzi. Odpowiedź na pytanie co jest lepsze? Znać odpowiedź na pytanie czy znać człowieka, który zna odpowiedź. W przypadku moich kłopotów wybieram wariant numer dwa.

Jeśli uda mi się urokiem osobistym (i pomocną dłonią kogoś z listy w moim zeszyciku) zainstalować Internet z dala od cywilizacji, będę mogła pokazać wam co w trawie piszczy i w kuchni gotuje. Na razie piszę, gotuję i robię zdjęcia, żeby potem zabrać je do miasta, w krótkim czasie nadrobić zaległości  i zrobić zapasy wpisowe.
Lekko nie jest. Ale nikt nie obiecywał, że będzie.

Pieczenie ciast to teren, po którym poruszam się z gracją zawodowej baletnicy. Żadnych bitów, przełączek, wzmacniaczy i tym podobnych. Tylko ja i przepis. Nareszcie czuję się uspokojona. Piekę sernik. Porzeczkowy.


Sernik porzeczkowy:

spód ciasteczkowy:
150 g ciasteczek typu digestive
70 g masła

sernik: 
700 g twarożku
1 szklanka cukru
4 jajka
1 cukier waniliowy
2 łyżki mąki
10 dkg ciastek
10 dkg masła

na część porzeczkową:
szklanka konfitury z czarnej porzeczki (w sezonie porzeczkowym użyję świeżych porzeczek)
kieliszek likieru porzeczkowego
1 łyżka soku z cytryny

polewa śmietanowa:
250 ml kwaśnej śmietany
2 łyżki cukru pudru

Ciastka mielimy i łączymy w roztopionym masłem. Mieszamy i wykładamy ciastkami formę. Przyciskamy ręką ciastka do dna formy. Forma wędruje do lodówki.
Ser, mąkę, cukier waniliowy, cukier i mąkę miksujemy do połączenia się składników. Jajka rozmącamy i wlewamy do masy serowej. Krótko miksujemy.
Konfiturę z czarnej porzeczki razem z likierem wkładamy do blendera i mielimy jak najdrobniej. Jeśli mamy średnio  wydolny sprzęt, przecieramy zmielone porzeczki przez sito.
Przygotowujemy formę do pieczenia w kąpieli wodnej. Szczelnie owijamy formę folią aluminiową. Włączmy piekarnik na 180 stopni a w czajniku zagotowujemy wodę.
Wracamy do masy serowej. Dzielimy ją na pół. Jedną połowę wylewamy na ciastkowy spód.  Formę z masą serową wkładamy do nieco większej formy. Wlewamy wrzącą wodę do połowy wysokości owiniętej folią formy. Wszystko zamykamy w piekarniku na pół godziny. Pozostałą połowę masy serowej mieszamy ze zmiksowaną masą porzeczkową. Po pół godzinie wyjmujemy ostrożnie formę z sernikiem z piekarnika i na lekko podpieczone ciasto wykładamy masę serowo porzeczkową. Robimy to ostrożnie, najlepiej łyżeczką. I znów wkładamy formę do piekarnika na pół godziny. Po tym czasie wyjmujemy ciasto z piekarnika na kwadrans a potem polewamy śmietaną zmieszaną z cukrem pudrem. Kolejne 10 minut podpiekamy ciasto w piekarniku. Potem wyłączamy piekarnik i nie wyjmujemy ciasta póki na wystygnie.
Zimny sernik przykrywamy i chowamy na noc do lodówki.


Całkiem zgrabny sernik wyszedł. Część serowa jest kremowo waniliowa a część porzeczkowo lekko kwaśna o zdecydowanie porzeczkowym smaku. Myślę, że ze świeżymi  lub mrożonymi owocami byłby doskonały.
Jak widać udało mi się poskromić technikę. Ale pomoc przyszła aż zza wody. Całe szczęście.
Pomysł na sernik wzięłam stąd.

Smacznego i przygotowujcie się na długi weekend. 

środa, 24 kwietnia 2013

Jak odkryłam w sobie wampira czyli sałatka z wątróbką i granatem




Nie wiem, co myślicie o wątróbce, ale zdaję sobie sprawę, że sądy będą podzielone.
Tu będzie mała dygresja. Są ludzie, którzy nie lubią bananów ale uwielbiają wszystko o smaku bananowym. Są tacy, co nie piją kawy, ale smak kawowy uważają za jak najbardziej pożądany.
Wątróbka też powoduje takie niekonsekwencje. Kto chodził do przedszkola, ten pamięta szary kawałek podeszwy o odstręczającym zapachu, lądujący na talerzu w towarzystwie sałatki z buraczków. Ohyda.
Dlaczego w takiej formie podawano ją dzieciom, nigdy nie mogłam zrozumieć.
Za wątróbką nie tęskniłam przez długie lata. Aż pewnego dnia, robiąc mięsne zakupy, nieoczekiwanie dla samej siebie, kupiłam 10 deko.
Przytargałam do domu i nawet nie zdejmując butów pożarłam surową wątróbkę ze smakiem. Forma w jakiej skonsumowałam te porcję, jak by nie było, surowego mięsa, mnie zawstydziła. Czyżbym się przeistaczała? Saga o wampirach pani Meyer nie powstała wtedy nawet w głowie autorki. Jedynym wampirem jakiego znałam (literacko oczywiście) był Lestat  Anne Rice. O co chodziło?
Nie należę do osób jedzących niemowlęta na śniadanie. Nietoperze też mogą czuć się bezpiecznie w moim towarzystwie. A jednak coś się stało. To coś zmieniło moje życie na zawsze. Ciąża. Ona obudziła we mnie krwiożerczą istotę. Na szczęście, moja krwiożerczość ograniczała się tylko do wątróbki.
Wszystko w życiu przemija. Ciąża, oczywiście również. Wydawałoby się, że wrócę do wcześniejszych przyzwyczajeń . I tu się myliłam. Wątróbkę do dzisiaj najbardziej lubię surową. No, może lekko (bardzo lekko) opieczoną.
Wiem też, że tkwi w niej całkiem smaczny potencjał na smarowidełko. A z sałatką i granatami nie ma sobie równych.
Nie wiem, czy niechętnych wątróbce przekonam, ale znam jedną taką, która na dźwięk słowa „wątróbka” blednie, bliska omdlenia.. ..a za pate wątróbkowe oddałaby duszę. Ot , niekonsekwencja.





Sałatka z wątróbką i granatem:
(na dwa talerze)
10 dkg wątróbki z drobiu, obranej, oczyszczonej, umytej i osuszonej
dwie garści sałat, jakich lubicie
pęczek rzodkiewek
marynowana cebulka (ile lubicie)
1 czerwona cebula, pokrojona cienko w półplasterki
1 owoc granatu

sos do sałatki:
3 łyżki oliwy
1 łyżka octu balsamicznego
1 łyżka wyciśniętego soku z granatów
szczypta przyprawy 5 smaków
ćwierć łyżeczki soli
pieprz
oliwa do usmażenia wątróbki

Rozgrzewamy na patelni oliwę. Smażymy wątróbkę z każdej strony na złoto. Nie solimy wątróbki pod żadnym pozorem. Jeśli nie jesteście pewni gotowości wątróbki, nakłujcie ją widelcem. Jeśli płyn z niej wypływający jest przeźroczysty, jest gotowa. Wątpiącym radzę wyjąć największy kawałek i przekroić na pół. Cała prawda wtedy wyjdzie na jaw.
Studzimy lekko wątróbkę i przygotowujemy talerze do jej serwowania.
Sałaty (umyte i osuszone) mieszamy i kładziemy na talerze. W słoiku mieszamy wszystkie składniki sosu. Na sałatach kładziemy wątróbkę, plasterki czerwonej cebuli, marynowaną cebulkę i  rzodkiewkę pokrojoną w plastry. Posypujemy sałatkę pestkami granatu. Polewamy sosem. Jemy. I zmieniamy zdanie o wątróbce. 



Smacznego

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Ryż i ryba czyli kilka uwag na temat sushi




Opisywanie sushi zajmuje tyle czasu, że na dygresje liryczne nie ma już miejsca. Nie będę dziś zawracać wam głowy smokami, lasem czy nietoperzami, bo zejdę na manowce. Skłonności do błądzenia po bezdrożach i rozpraszania uwagi mam opanowane do perfekcji. A kuchnia japońska jest do bólu precyzyjna. Tam na dzikie improwizacje nie powinno być miejsca. Muszę się wziąć w karby i zdyscyplinować swoje zapędy.
Znudziło mi się robienie sushi maków. Robię je od tylu lat, że nieco się już znudziłam. Postanowiłam rozwinąć inny kierunek. Tym razem nigiri sushi.
Jak przygotować bazę do sushi znajdziecie tutaj. Jeżeli po zwinięciu pięćsetnej rolki maki sushi stwierdzicie, że pora na zmianę, to zapraszam dziś na nieco inny rodzaj ryby.



Potrzebujemy:
wasabi,
majonezu
nieco zielonej cebulki lub pociętych na paseczki płatków nori
ugotowany ryż do sushi

Do tej ilości sushi, która jest na zdjęciu użyłam 1 i 1/3 szklanki suchego ryżu. Żeby go przygotować zajrzyjcie tutaj, albo dokładnie przeczytajcie instrukcję obsługi.

Oprócz tego potrzebujemy:

około 500 g świeżego łososia ze skórką
10 surowych, dużych krewetek
4 świeże sardynki
1 łyżkę marynowanego imbiru

Nigiri sushi z łososiem:


Filet z łososia myjemy i wyjmujemy z niego ości. Odcinamy brzuszek (będzie o nim mowa niżej). Wykrawamy wzdłuż najgrubszy kawałek ryby. Bardzo ostrym nożem tniemy go po skosie na plastry. Powinny mieć wielkość około 2 x 4-5 cm. Nie martwcie się niepowodzeniami. Nie startujecie w konkursie a Gordon Ramsay z pewnością nie zajrzy do waszej kuchni. Za to zapewniam was, że rodzina czy znajomi padną z wrażenia. Nie wiedzieć czemu, ludziom się wydaje, że sushi to ósmy stopień wtajemniczenia. A to przecież tylko ryż z rybą.
Pokrojonego w plastry łososia używamy do przykrycia ryżowego wałeczka. Wałeczek smarujemy wasabi, odrobiną majonezu i przykrywamy rybą. I już!

Sardynki do nigiri sushi



4 świeże sardynki
gruboziarnista sól morska
1 łyżka octu ryżowego
To jest najgorsza robota w dzisiejszym menu. Kto nie lubi patroszenia, niech znajdzie entuzjastę robienia sekcji. Sardynki trzeba pozbawić głowy, środka, skóry i większości ości. Robota jest średnio estetyczna. Na szczęście, potem okazuje się, że warto było.
Wyfiletowane sardynki myjemy, dokładnie osuszamy i posypujemy solą. Układamy w miseczce i polewamy łyżką octu ryżowego. Przykrywamy miseczkę i zostawiamy rybę w spokoju na pół godziny. Po tym czasie, wyjemy sardynki i znów osuszamy np. papierowym ręcznikiem. Są gotowe do użycia.

Krewetki do nigiri sushi


10 surowych dużych krewetek
10 patyczków (takich jak do szaszłyków)
2 szklanki wody
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka octu
litr lodowatej wody

Krewetki obieramy z pancerzyków. Bierzemy jedną  obraną sztukę w lewą rękę (to wersja dla praworęcznych), a prawą nadziewamy krewetkę na patyczek wzdłuż całego krewetkowego ciała. Chodzi o to, by w czasie gotowania krewetka nie zwinęła się jak…krewetka. Ma być wyprostowana jakby kij połknęła. Wsadzenie w nią patyczka załatwia sprawę jak należy.
Zagotowujemy 2 szklanki wody z solą i octem. Gdy się zagotuje, wrzucamy do niej nadziane krewetki i gotujemy 2 minuty. Wyjmujemy krewetki i szybko zanurzamy w lodowatej wodzie. Po minucie wyjmujemy je i osuszamy. Po wyciągnięciu z nich patyczka otrzymujemy prościutki kawałek różowego owocu morza. Przecinamy wzdłuż krewetkę, ale nie do końca. Robimy to tak, jakbyśmy chcieli ją rozpłaszczyć.  Przygotowane krewetki przykrywamy i odkładamy na bok.

Brzuszki rybne z łososia do nigiri sushi


1 brzuszek z łososia czyli kawałek 5cm na 20 cm
1 łyżka sake, wina ryżowego lub po prostu białego wina
2 łyżki oleju
patelnia
Powiem szczerze, że nie planowałam ich przyrządzenia. Jednak filet z łososia, który wpadł mi w ręce, okazał się być szczodrze wyposażony w piękny biały brzuszek. Szkoda by było zmarnować taką okazję. Jego przyrządzeniem wyjątkowo zainteresowane było dziecko, jak sęp czekające na skrawki.
Nie będę opisywać jak wygląda brzuszekJ)). Jest tłuściutki, miękki i biały. Odcinamy go od reszty bardziej szlachetnej części ryby. Dokładnie czyścimy z łusek. Jedzenie łusek dobrze wychodzi tylko rekinom. Skrapiamy mięsko winem ryżowym lub sake. Rozgrzewamy patelnię z olejem i kiedy jest gorący, smażymy na nim rybę skórką do dołu. Zmniejszamy ogień i smażymy brzuszek około 4 minut. Nie odwracamy ryby. Nie wyobrażacie sobie co się dzieje ze skórką brzuszka. Jest chrupka do nieprzyzwoitości i aż słodka w smaku. Zdejmujemy rybę z patelni na papierowy ręcznik i studzimy. Potem kroimy na kawałki odpowiadające wielkością nigiri sushi.


Ta ostatnia pozycja okazała się totalnym przebojem obiadu. Sardynki były świetne, krewetki pyszne, ale brzuszki smakowały oszałamiająco. Jak żałowaliśmy, że ryba ma tylko jeden brzuszek!

We wszystkich wypadkach czyli przygotowując łososia, krewetki, sardynki czy brzuszek, robimy nigiri maki powtarzając te same czynności. Robimy wałeczek z ryżu, smarujemy wasabi o odrobiną majonezu. Kładziemy  jeden ze składników. Jeśli chce nam się zaszaleć, to wycinamy wąskie paseczki z nori i przewiązujemy każdy egzemplarz sushi. Możemy też zanurzyć w gorącej wodzie zieloną cebulkę i związać np. nori z brzuszkiem. Wybór zależy od was.
Potem przygotujcie sos teryaki do moczenia, nieco wasabi dla zaostrzenia smaku i marynowany imbir dla oczyszczenia kubków smakowych. Reszta pozostaje milczeniem.



Kolejna porcja sushi została zrobiona. Pozostaje życzyć dobrej zabawy i koniecznie smacznego

piątek, 19 kwietnia 2013

Ciasto marchewkowe z kremem pomarańczowym i zmiana klimatu







Nie wierzę własnemu szczęściu. Czyżby nadszedł ten moment, kiedy będzie można opuścić miasto i wrócić do życia w dziczy? Nasza sobotnia krótka wyprawa pod las skończyła się entuzjastycznie. Śnieg leżał tylko w niektórych miejscach. To nic, że było go po kolana. Przecież świeci słońce i raz dwa wygarnie go nawet z zacienionych miejsc.
Powoli oswajam się z myślą, że czas prac polowych i ogrodowych nadchodzi. Ciekawe czy przeżyła zimę moja lawenda? A rozmaryn? Miałam kiedyś piękny i odporny na zimę egzemplarz, ale żarłoczne kozy zrobiły sobie take away’a w moim ogródku i z rozmarynu został kikutek.
W tym roku zniknął z przed domu rododendron. Był za duży na osłonięcie, a po drugie bałam się, że połamie go śnieg. Okazał się całkiem smacznym kąskiem dla saren. Płakać nie będę. Jeśli uratował komuś życie, to niech mu będzie na zdrowie.
Jaka jest kondycja reszty flory okaże się już niedługo. Zresztą, kondycja fauny też jest interesująca. Nasza kuna z radością powita rozpalenie ognia w piecu i ciepły komin. Słyszałam ją na strychu zimą, więc na pewno się spotkamy. A nasz mały nietoperzyk? Urósł? Przyprowadził na zimę kolegów?
Widziałam, że na oknie pod dachem spędziła zimę wiewiórka. Twarda z niej sztuka, skoro nie przestraszyła się żyjącej po sąsiedzku kuny. Gniazdo uplotła sobie całkiem spore. Dzięcioły też już opanowały sad.
Całe to leśno polne towarzystwo przeżyje szok, kiedy  pojawimy się my i trzy futrzaste bestie.
Wymiatanie z kątów pająków i biedronek będzie naszym zadaniem. W tym czasie nasza kocia banda zajmie się skanowaniem okolicy. Biada wam myszy i nornice. Nadchodzi koniec sielanki. Nareszcie.
Jeszcze tylko spakuję miliony rzeczy, upiekę szybkie ciasto i jazda. Następna relacja już z pod lasu.



Ciasto marchewkowe z kremem pomarańczowym

1 szklanka tartej drobno marchewki
pół szklanki tartego jabłka
¼ szklanki kefiru
2 jajka
pół szklanki cukru
¾ szklanki oleju
pół szklanki rodzynków
otarta skórka i sok z połowy pomarańczy
1, 5 szklanki mąki
1/3 szklanki mielonych orzechów lub migdałów
1 łyżeczka proszku
1 łyżeczka sody
1,5 łyżeczki cynamonu
1 łyżeczka kakao

Zalejcie rodzynki wrzątkiem na 5 minut i odcedźcie.  Podzielcie składniki na suche i mokre. Oddzielcie żółtka od białek. Białka ubijcie. Piekarnik włączcie i rozgrzejcie do 180 stopni.
Wymieszajcie wszystkie mokre składniki. W osobnej misce wymieszajcie suche składniki, nie zapominając przesiać mąkę przez sitko. Wsypcie suche do mokrych i wymieszajcie. Nie potrzebujecie do tego miksera. Poczciwa, drewniana łycha wystarczy. Na koniec delikatnie wmieszajcie ubite białka.
Formę 20x30 wyłóżcie papierem do pieczenia i napełnijcie ciastem. Pieczcie godzinę w 180 stopniach. Zanim wyłączycie piekarnik sprawdźcie patyczkiem czy przypadkiem nie jest w środku mokre. Wtedy zostawcie je jeszcze w piecu na 15 minut.
Po ostudzeniu pokrójcie ciasto na porcje i na każdą z nich nałóżcie po łyżce kremu pomarańczowego.



Krem pomarańczowy:

2 jajka
2 żółtka
100 g cukru
70 g zimnego masła, pokrojonego na kawałeczki
1 pomarańcza

Zrobiłam krem korzystając z przepisu na lemon curd. Jedyna różnica polegała na zamienieniu cytryny jedną pomarańczą. Pomarańczę wyszorowałam i starłam z niej skórkę. Potem wycisnęłam sok. Dalej
wszystko było jak wyżej.


Przyjemnego pieczenia i jeszcze przyjemniejszego jedzenia a ja biorę się za pakowanie.

środa, 17 kwietnia 2013

Jak znalazłam smoka i zrobiłam pierwsze przegrzebki




Znalazłam smoka w Bytomiu.  
Stoję sobie grzecznie w sznureczku aut. Światełko czerwone świeci, a moje myśli błądzą gdzieś daleko. Nie tylko myśli, wzrok również. I nagle widzę coś, co absolutnie nie powinno mieć miejsca. Widzę krokodyla! Wielkiego! Z rozdziawioną paszczą! Nade mną! Mało tego. Ten gad ma skrzydła! Czyli chyba nie krokodyl. Raczej smok. Światła świecą zielonym. Za mną brzmi orkiestra klaksonów. Jadę, ale wiem, że tu wrócę. Zbyt jestem ciekawa tego co zobaczyłam, żeby udawać, że nic się nie stało. Może i miewam zwidy czy omamy ale tym razem to namacalna rzeczywistość.
Wracam i napawam się wzrokiem. Jest. Schodzi z pierwszego piętra, wbijając pazury w ceglany mur. Jest wielki, piękny i totalnie niedorzeczny. Kto wpadł na pomysł umieszczenia tam tego stwora? Ni to krokodyl, ni to smok? Oto zadanie na przyszłość.
Wiem już, że dobrze jest czasami oderwać wzrok od dziur w chodniku. Może i jest to igranie z ogniem i narażanie się na realne niebezpieczeństwo złamania obcasa,  ale kto nie ryzykuje, ten się nie dziwi.


Jak mi się to pięknie połączyło z moim jedzeniowym wątkiem. Podejmowanie ryzyka miało być dziś tematem wiodącym.
Chciałam was zachęcić (jeśli do tej pory nie próbowaliście) do kupienia przegrzebków. Dla kogoś, kto lubi owoce morza, przegrzebki  są spełnieniem marzeń.  Nie wymagają żadnej ekwilibrystyki kulinarnej. Są wartością samą w sobie. Ich przygotowanie jest łatwe jak zabranie dziecku bułki.
Nie wiem, jak sprawują się małże św. Jakuba w wersji świeżej. Zapewne jeszcze lepiej niż mrożone, ale z racji posiadania tylko tych drugich, o nich się wypowiem.
Trzeba je rozmrażać powolutku. Najlepiej w lodówce. Moje rozmrażały się ponad 12 godzin. Potem trzeba je położyć na sitku, żeby odciekły. A potem już jest tylko lepiej. Wystarczy pietruszka, czosnek, nieco oliwy i pieprz.



Małże św. Jakuba czyli przegrzebki w wersji dla początkujących:

12 sztuk przegrzebków
2 ząbki czosnku
pęczek pietruszki
2 łyżki oliwy
sól, pieprz

I w wersji wypasionej czyli z szynką parmeńską:
skład jak wyżej plus 3 plastry szynki parmeńskiej

Przegrzebki polewamy łyżką oliwy. Mieszamy delikatnie, żeby ich nie uszkodzić. Te, w wersji wypasionej zawijamy w pasek szynki i spinamy wykałaczką. Rozgrzewamy 2 łyżki oliwy i smażymy małże po minucie z każdej strony.  Wyłączamy ogień i dodajemy na patelnię pokrojony drobno czosnek, posiekaną pietruszkę i sól.  Delikatnie wstrząsamy patelnią.
Wykładamy małże na talerz i posypujemy pieprzem.


Aż mi wstyd, że tak niewiele mam do powiedzenia w tej kwestii. Zresztą, z zachwytu odjęło mi mowę.


Dużo radości, pięknej środy i słońca w każdym momencie dnia życzę.
Aha, smacznego również.
P.S. MidnightCookie jadła i fotografowała

niedziela, 14 kwietnia 2013

Psychiczna sauna i czekoladowe tarteletki z kremem cytrynowym i bezą








Zgubiłam gdzieś ostatnie pięć dni. Przegapiłam Dzień czekolady, zapomniałam o urodzinach Richie’go Blackmore’a.
Po nieoczekiwanym przedłużeniu urlopu w końcu nadszedł dzień pożegnania się z Olą. Odwieźliśmy na lotnisko, pomachali, ja się tradycyjnie zasmuciłam a potem…
 „Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni. Gdy nie ma dzieci w domu…” Znacie ten tekst Kazika? No, właśnie. Dom opustoszał. Przedpokój nareszcie można przejść bez niebezpieczeństwa potknięcia się o kolejną parę butów, a łazienka nie jest najbardziej oblężonym miejscem w dzielnicy.
I co w takim wypadku robią wolni rodzice? Szybciutko pakują szczoteczki  do zębów i majtki na zmianę, i wyruszają zaszaleć.
Nasze szaleństwo wywiało nas w góry. Wisła, słońce, Adam Małysz, spacery, terapia świeżym powietrzem. To wszystko nie było nam dane.
Było ciemno, głośno, muzycznie, towarzysko i bardzo, bardzo przyjemnie. Ilość imion do zapamiętania przekroczyła moje możliwości więc dałam sobie spokój po pierwszych pięciu osobach. Najważniejsze, że wszyscy śpiewaliśmy te same teksty i podskakiwaliśmy w podobny sposób. Były śpiewy, tańce i dyskusje po świt. Kilkanaście godzin wagarów. Taka psychiczna (i nie tylko) sauna.
Wróciliśmy do domu gotowi zmierzyć się z następnym tygodniem.

Dziś końcu znalazłam czas, żeby sprawdzić, co w świecie się wydarzyło i napisać co nieco.
W aparacie znalazłam nie tylko beskidzkie widoczki ale i ciasteczka, zrobione jeszcze na początku tygodnia. Nie było okazji ich pokazać a niedziela nadaje się do tego idealnie.
Będzie i słodko, i wytrawnie, i kwaskowato. Jak w życiu.


Czekoladowe tarteletki z kremem cytrynowym i bezą

ciasto na 8 tarteletek:

100 g zimnego masła
110 g mąki 
2 łyżki mielonych migdałów
1 łyżka kakao
2 łyżki cukru pudru
2 łyżki kwaśnej śmietany
2 żółtka
szczypta soli

Jak w przypadku każdego ciasta kruchego, tu też liczy się szybkość. Im krócej masło będzie miało kontakt z ciepłymi rękami, tym lepiej. Mieszamy więc wszystkie suche składniki i przesiewamy przez sitko. W misce umieszczamy pokrojone na kawałki masło i żółtka. Wsypujemy mieszankę mąki, kakao, cukru i soli. Dodajemy śmietanę i mielone migdały. Włączamy mikser i mieszamy aż składniki z grubsza się połączą. Nie martwcie się widocznymi kawałkami  masła. Szybko zagniatamy kulę, formujemy z ciasta wałek, wkładamy do woreczka i chowamy na godzinę w lodówce. Po godzinie kroimy wałek na osiem części i rozwałkowujemy na cienkie placuszki. Placuszkami wykładamy formy tarteletek. Nakłuwamy widelcem i chowamy na 30 minut do lodówki. Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni. Tarteletki wyjęte z lodówki przykrywamy papierem do pieczenia, lekko go dociskając do ciasta. Musimy je czymś obciążyć, żeby nam ciasto nie urosło. Ja stosuję do tego groch lub ciecierzycę.
Napełnione ciastem, papierem i grochem foremki pieczemy około 20 minut a potem studzimy. Formy z ciasta kruchego mamy gotowe.


Jeśli mogę wam coś poradzić, to upieczenie takich gotowych spodów na zapas, rozwiązuje niejeden problem. Schowane w szczelnie zamkniętym pojemniku są świetną deską ratunkową. Kiedy pojawi się nagły gość lub nagła potrzeba osłodzenia sobie lub komuś życia, macie gotowy elegancki deser. Wypełniony owocami czy nutellą i udekorowany np. śmietaną zaspokoi najbardziej wyrafinowanego łasucha.

Moje czekoladowe tarteletki spotkał taki właśnie los. Lemon curd zrobiłam z okazji świąt i nadszedł czas by zjeść go do końca. A zapas bez (bezów?) miałam głęboko schowany przed sobą i MMŻ.
Czyli z czegoś, co upiekłam miesiąc temu, ukręciłam dwa tygodnie temu i przygotowałam w zeszłym tygodniu wyszedł piękny i smaczny deser.



Polecam takie sztuczki. I życzę pięknej niedzieli

wtorek, 9 kwietnia 2013

Wiosenne wróżby i aromatyczny falafel






Wczoraj miały miejsce wydarzenia kategorycznie odebrane jako stuprocentowe oznaki wiosny. Po pierwsze: nasze koty weszły w stan wiosennych amorów.  To nic, że możliwości mają średnie, chęci się liczą.
Po drugie: widziałyśmy pierwszy, z całą pewnością odkryty, kabriolet. I nie miało to miejsca na jakimś Lazurowym Wybrzeżu, tylko na poczciwym Śląsku. Desperacja ludzka nie ma granic. Powstało od razu podejrzenie, że widziany samochód miał problem ze złożeniem dachu ale malkontentów nie słuchamy. Słońce świeciło, to i kabriolet miał swoje uzasadnienie.
Po trzecie: moja Mama spakowała torbę i ogłosiła, że weekend spędzamy na wsi. !!!!  Sądząc po tym co widzę za oknem, na naszym wiejskim podwórku spokojnie można jeszcze używać sanek. A tu Mama ogłasza koniec zimy. Coś jest na rzeczy. W prognozy już nie wierzę, bo od marca ani jedna się nie sprawdziła. Teraz bardziej przemawia do mnie wróżba pod tytułem : widzieć kabriolet i spakowaną torbę w rodzinie, znaczy wiosna już blisko.
Z premedytacją pomijam słyszane w parku kosy i ruch w okolicy gniazd na pobliskich drzewach. To zauważyliście zapewne wszyscy.

W domu też idzie ku lepszemu. Z diety płynnej przechodzimy na nieco bardziej wyrafinowane dania.
Po kilku dniach dość specyficznej diety nadszedł czas zmierzenia z pożywieniem w stałym stanie skupienia.  Tym stanem jest mała aromatyczna kuleczka. MMŻ na widok stosiku złocistych piłeczek na talerzu zapytał co jest w środku. Jest ciecierzyca, cebula, czosnek i cała szuflada przypraw.
Mina MMŻ sugerowała średni zachwyt. Cóż kiedy ja miałam swoją idee fixe. Nie po to męczyłam się z mieleniem puszki ciecierzycy i kulałam te maleństwa, żeby teraz pojawiły się przy stole jakieś fochy.
Albo falafel albo zostajemy tylko przy zupie. Na szczęście okazało się, że nie taki falafel straszny i pierwsza próba zakończyła się słowami: smakuje jak mięso. Czyli chyba nieźle. Mnie smakowało bardzo, a tej,  która nareszcie wróciła do prawie normalnej diety, jeszcze bardziej.



Falafel:

800 g ciecierzycy z puszki
3 łyżki mąki z ciecierzycy
1 cebula
4 ząbki czosnku
1 łyżka mielonego  kuminu
1 łyżka mielonej kolendry
1 łyżeczka mielonego chili
pół łyżeczki mielonego pieprzu
1 łyżeczka otartej skórki z cytryny
1 łyżeczka soli
pęczek pietruszki
2 łyżki posiekanych liści kolendry

do smażenia:
około litra oleju do smażenia

do maczania kuleczek:
kubek jogurtu (najlepiej typu greckiego)
2 ząbki czosnku (przeciśnięty przez praskę)
pół łyżeczki kuminu
2 łyżki oliwy z oliwek
sól i pieprz do smaku

Drogi są dwie. Albo ciecierzycę zalewamy wodą na noc i taką napęczniałą, ale odsączoną rozdrabniamy w blenderze. Albo kupujemy puszkę  ciecierzycy i po odsączeniu z zalewy rozdrabniamy w blenderze. Obie drogi są dobre i w obu przypadkach dobrze jest mieć dobry sprzęt do miksowania. Mój pozostawia nieco do życzenia, więc troszkę się namęczyłam zanim ciecierzyca zamieniła się w drobinki. Ona nie musi być papką. Może być piaskiem albo żwirkiem. Co kto lubi. 
Po udanym zmieleniu ciecierzycy dodajemy do niej przeciśnięty przez praskę czosnek i drobniutko posiekaną cebulę. Dosypujemy wszystkie przyprawy i posiekaną zieleniną. Dodajemy mąkę i mieszamy wszystko razem. Zostawiamy na godzinkę w spokoju i zajmujemy się sosem jogurtowym.

Składniki sosu mieszamy dokładnie, przykrywamy i odkładamy do lodówki.

Wracamy do ciecierzycy. Z masy formujemy kuleczki wielkości orzecha włoskiego.
W wysokim garnku rozgrzewamy olej do 180 stopni. Nie musicie mieć termometru. Po prostu wrzućcie odrobinę masy falafelowej do garnka. Jeśli od razu skwierczy, można smażyć kuleczki. Potem nieco przykręćcie ogień. Kuleczki powinny się smażyć z 5 minut. Będą pięknie złociste i chrupkie na zewnątrz po wyjęciu na papierowy ręcznik. Nie martwcie się, jeśli coś wam się nie dosmaży. Falafel nie zawiera niczego, czego nie moglibyśmy zjeść na surowo.
Zróbcie próbę na jednym egzemplarzu. Usmażcie go a po 5 minutach wyjmijcie z oleju i przekrójcie na pół. Nie ma lepszej próby jakości nad własne kubki smakowe. Jeśli uznacie, że środek jest jeszcze surowy, to wrzućcie do oleju na kolejne 2 minuty.




Kiedy stwierdzicie, że falafel jest gotowy, podajcie go z sosem jogurtowym ku uciesze konsumentów.



Żegnam was z entuzjazmem i życzę wiosennych doznań, nie tylko smakowych.

P.S.
MidnightCookie dziękuję, że oderwałaś się od ważnych spraw, żeby pokazać na zdjęciach te smaczne maleństwa. 

sobota, 6 kwietnia 2013

Czy można zjeść pączka przez słomkę czyli ciasto czekoladowe z kremem i wiśniami



Najwięcej obecnie zużywamy lodu i foliowych woreczków. Podstawowa dieta to lody. Czekoladowe, malaga i sorbet cytrynowy. Główne narzędzie to słomka. Zupa krem to dobry pomysł pod warunkiem, że nie jest gorąca. Jedzenie stałe nie może zawierać farfocli.  Spanie odbywa się na siedząco. A co kilka godzin mile widziana jest solidna porcja prochów.
Mała rzecz a cieszy lub wręcz przeciwnie.  Nawet coś, czego nie ma, może boleć. I to jak diabli. Rozmiar w tym przypadku nie ma znaczenia.
Jak nakarmić kogoś, kto nie potrafi się nawet uśmiechnąć, a co dopiero zjeść cokolwiek. I jak upiec na niedzielę ciasto, które dałoby się wciągnąć przez słomkę?

Kiedyś Dzieci miały założone gustowne odrutowanie w celach estetyczno zdrowotnych. Zakładały się wtedy ze sobą, która wymyśli bardziej ekstremalną potrawę, dającą się zjeść przez słomkę. Uczciwie zaznaczam, że po każdej wizycie u ortodonty jedzenie nie było przyjemną czynnością. Wiecie co było na pierwszym miejscu potraw, których zjedzenie przez słomkę zaliczaliśmy do wyjątkowych wyczynów? Pączki. Poczciwe pączki z konfiturą różaną.

Musiałam więc upiec ciasto, które będzie miękkie, delikatne i dające się wciągnąć. Jeśli nie przez słomkę, to przynajmniej bezboleśnie.
Chyba mi się udało.


Czekoladowe ciasto z kremem śmietanowym i wiśniami
Ciasto:
3 łyżki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
3 jajka
3 łyżki cukru pudru
¾ tabliczki gorzkiej czekolady
3 łyżki (płaskie) miękkiego masła
szczypta soli

Krem:
250 g mascarpone
200 ml kremówki
4 łyżki cukru pudru
Ponadto:
pół szklanki wiśniówki
pół kilograma mrożonych wiśni.
1 łyżka mąki ziemniaczanej
4 łyżki cukru


Zaczynamy od stopienia czekolady. Na garnku z gotującą się wodą (do 1/3 wysokości garnka) stawiamy miskę i do  niej wkładamy połamane kostki czekolady. Możemy w tym momencie wyłączyć ogień, czekolada i tak się rozpuści a my unikniemy niebezpieczeństwa jej rozwarstwienia.
Letnią roztopioną czekoladę mieszamy z miękkim masłem.
Teraz zajmujemy się ciastem. Oddzielamy białka od żółtek. Ubijamy na sztywno białka ze szczyptą soli. Do ubitych białek dodajemy po łyżce  cukier puder. W następnej kolejności dodajemy żółtka i ubijamy jeszcze przez trzy minuty.
W małej miseczce mieszamy 3 łyżki masy jajecznej i łyżkę stopionej i wystudzonej czekolady. Mieszamy a potem całość łączymy z masą jajeczną. Ja to nazywam wstępnym rozpoznaniem. Uważam, że dobrze kiedy składniki się najpierw ze sobą zapoznają, zanim stworzą głębszy związek.
Kiedy zawartość małej miseczki połączyliśmy z sukcesem z masą jajeczną, możemy po łyżce wmieszać do masy resztę czekolady. Najlepiej zrobić to ręcznie aby masa nie opadła. Ostatnim etapem jest wmieszanie przesianej mąki z proszkiem do pieczenia.
Wymieszane ciasto wlewamy do formy, wyłożonej papierem do pieczenia i pieczemy 45 minut w piekarniku nagrzanym do 170 stopni.
Upieczone ciasto studzimy i najlepiej zostawiamy do następnego dnia. Wtedy dobrze się je kroi.
Aby przełożyć ciasto kremem, tniemy je na trzy placki.
Wiśnie wsypujemy go rondla i stawiamy na ogniu. Nie musimy ich rozmrażać. Kiedy puszczą sok, odlewamy 1/3 szklanki i studzimy (jeśli trzeba). Wiśnie z resztą soku zagotowujemy i słodzimy cukrem. Do szklanki z odlanym sokiem dodajemy łyżkę mąki ziemniaczanej.  Mieszamy i wlewamy mieszankę soku i mąki do gotujących się wiśni. Kiedy całość zgęstnieje, wyłączamy ogień i studzimy zawartość rondla.
Robimy krem śmietankowy. Ubijamy kremówkę z cukrem i delikatnie łączymy z mascarpone.
Czas na przełożenie ciasta. Dolny krążek skrapiamy likierem wiśniowym. Teraz kładziemy warstwę wiśni a na nie krem śmietanowy. Ta operacja najlepiej powiedzie się jeśli użyjecie rękawa cukierniczego lub torebki foliowej napełnionej kremem. Łyżką nie da nie tej operacji przeprowadzić, bo będziecie się ślizgać po wiśniach. Na krem kładziemy kolejny krążek ciasta. I znów skrapiamy je wiśniówką. Następnie warstwa wiśni i krem. Ostatni krążek jak wcześniej moczymy likierem, ale odwracamy kolejność. Teraz smarujemy ciasto kremem  a dopiero potem wykładamy wiśnie.
Moje wiśnie się nieco rozpłynęły, bo ilość mąki okazała się za mała. Nam to nie przeszkadzało, nawet uznaliśmy, że takie ciasto wygląda bardziej dramatycznie.


Najważniejsze, że ciasto jest delikatne, miękkie i samo się wsuwa. Dla kogoś, kto większość pokarmów wchłania przez słomkę jest idealne, bo nie sprawia łopotów. Zęby przy jego zjadaniu nie są potrzebne.


Pięknej niedzieli i smacznego
P.S.
A wiecie czego absolutnie nie da się przez słomkę wciągnąć? Ziemniaczanego puree.

piątek, 5 kwietnia 2013

Chichot losu czyli zupa pietruszkowo gruszkowa z kolendrowym pesto






Dziś będzie nieco makabrycznie.
Lubicie się bać? Jeśli lubicie, to na pewno znacie opowiadanie o zajęczej łapce. Zajęcza łapka to taki talizman przynoszący ponoć szczęście. Jak coś, co jest martwym fragmentem żywego niegdyś organizmu miałoby przynosić szczęście nie mam pojęcia. Już sam pomysł jest porąbany, ale ludzie wierzą w takie rzeczy, że lepiej się nie zastanawiać zbyt długo.
We wspomnianym opowiadaniu starsza para dostaje zajęczą łapkę od szemranego jegomościa i nie ma zamiaru z niej korzystać. Ale opowiadanie nie byłoby z dreszczykiem, gdyby nie zdarzyło się Coś. Tym czymś jest tragiczna śmierć syna w trybach jakiejś piekielnej maszyny (zapomniałam dodać, że rzecz dzieje się w czasach rewolucji przemysłowej). I w tym oto momencie starsi państwo postanawiają skorzystać z magicznej mocy zajęczej łapki.  Życzenie jest proste: niech syn do nich wróci.
Teraz następuje cisza, słychać tylko tykanie zegara i doświadczony czytelnik już  wie, że za chwilę wszyscy osiwieją ze strachu.
Życzenie zostaje spełnione. Syn wali w drzwi rodziców o czwartej nad ranem, wyjąc jak potępieniec.
Nie jest już oczywiście czarującym młodzieńcem, tylko potworem z piekła rodem. Brakuje mu tego i owego w dziedzinie fizyczności, a uczuć pozytywnych nie ma w nim za grosz. Jest żądny krwi i ofiar. Za chwilę rodzice padają na zawał, bogowie chichoczą z radości a czytelnik rozgląda się niespokojnie w poszukiwaniu bratniej duszy. Następuje koniec opowiadania i krótka refleksja.

Na święta zjechało do domu Potomstwo. Wyczekiwane bardzo. Jak zawsze czas  rodzinny wydawał mi się za krótki. W cichości marzyłam sobie, jak fajnie by było, gdyby mogło zostać dłużej.
I życzenie moje zostało spełnione. Co prawda nie o takim przedłużeniu pobytu myślałam, ale zdaję sobie sprawę, ze bogowie też muszą mieć rozrywkę.
Dziecko jest, ale cierpiące i spuchnięte. Nie nadawało się do podróży samolotem.  Myślę sobie, że wygrzebane z pamięci opowiadanie o zajęczej łapce jest zupełnie uzasadnione.

Z racji pewnych ograniczeń konsumpcyjnych postanowiłam ugotować zupę. Najlepiej taką, którą da się wciągnąć przez słomkę. Dziecko nie umrze z głodu. A ja mam nadzieję,  że powoli będzie wracać do formy.


Zupa gruszkowo pietruszkowa z kolendrowym pesto:
(z styczniowej Kuchni)

3 pietruchy
1 gruszka
1 ziemniak
3 szalotki
cebula dymka
3 łyżki oliwy
pół szklanki kremówki
szklanka bulionu
pół łyżeczki curry
szczypta chili
szczypta gałki
sól, pieprz
kolendra, sól, oliwa, moździerz

Obraną pietruszkę i pokrojonego ziemniaka wkładamy do gotującego się bulionu. Gotujemy aż nie będą miękkie. W rondelku rozgrzewamy łyżkę oliwy i wrzucamy pokrojoną szalotkę, dymkę oraz obraną i pokrojoną (byle jak) gruszkę. Do garnka z miękką pietruszką i ziemniakiem dodajemy zawartość rondla i dosypujemy curry, chili i gałkę muszkatołową. Zagotowujemy. Wyłączamy ogień i miksujemy zupę blenderem lub w mikserze. Na koniec dolewamy śmietankę i dosmakowujemy solą i pieprzem.
W moździerzu ucieramy liście kolendry z dwiema łyżkami oliwy.
Nalewamy zupę na talerze i dekorujemy odrobiną kolendrowego pesto.





Smacznego życzę i refleksji nad tym, czego sobie życzymy.

P.S.
Jestem przekonana, że zajęczą łapkę spaliłabym w ognisku.