wtorek, 27 listopada 2012

Halibut z pieca i tagliatelle z cukinii na przekór faktom




Wieści jakoweś docierają z interioru. Fanfary zagrały. Brać myśliwska podobno w szarym świetle poranka dokonała czynu krwawego. Dzik padł.
Dobrze, że mnie przy tym nie było. Też bym padła.
Na szczęście uroki życia miejskiego wykluczają polowanie na grubego zwierza. Jak zwykle mamy plusy dodatnie i plusy ujemne.
Im bardziej chłopaki się podniecają perspektywą polowania, tym bardziej ja uciekam od półek z mięsem. Omijam stoiska wędliniarskie i z premedytacją grzebię w kalafiorach i brokułach. Puree kalafiorowe mnie nawiedza w marzeniach i już wiem, że skomponuję je z łososiem.

Dziś jednak wypatrzyłam świeżego halibuta. To fantastyczna ryba. Po warunkiem, że jest świeża. Mrożony i rozmrożony halibut przybiera konsystencję włóknistej szmatki. Fuj w czystej postaci. Kiedy więc nadarzy się okazja i kupicie świeży okaz, to nie kombinujcie wymyślnymi przepisami. Kiedyś, pewien miłośnik ryb powiedział mi, że w przypadku świeżej ryby mniej znaczy lepiej. Żadne wygibasy smakowe nie są potrzebne. Zresztą, popatrzcie na Japończyków i ich sushi.



Do halibuta potrzebujemy tylko soli, pieprzu, cytryny i odrobiny mąki. Dopełnieniem będą tagliatelle z cukinii.

Halibut z pieca

1 kawałek halibuta (może być filet, choć ja wolę tuszkę)
1 łyżeczka soku z cytryny
otarta skórka z cytryny
pół łyżeczki soli
2 szczypty słodkiej papryki
1 łyżka mąki kukurydzianej
2 łyżki oleju do smażenia.

Halibut jest zwartą, mięsistą rybą. Jeśli pieczemy ją w całości, to mięso przy ościach potrzebuje trochę czasu. Najlepiej zrobić to w piekarniku.

Zaczynamy od oczyszczenia i umycia ryby. Jeśli ma płetwy, trzeba je obciąć (dobrze sprawdzają się nożyczki). Potem osuszamy rybę papierowym ręcznikiem. Teraz czas na posolenie, polanie sokiem z cytryny i posypanie startą skórką. Zostawiamy rybę na kwadrans w spokoju. Ten czas wykorzystamy na zrobienie pasków z cukinii.

Po piętnastu minutach rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni a na piecu stawiamy patelnię. Najlepsza jest żeliwna, bo można  ją od razu włożyć do piekarnika. Kto nie ma takowej, będzie musiał przełożyć rybę na blaszkę lub do naczynia do zapiekania. Ale to za chwilę. 
Najpierw mieszamy mąkę kukurydzianą z papryką. Potem panierujemy rybę w tej mieszance, nadmiar mąki strząsając. Rozgrzewamy na patelni olej i obsmażamy halibuta z obu stron na złoto.
Kolejnym krokiem jest włożenie podsmażonej ryby do piekarnika. Nie przykrywajcie ryby. Wierzch będzie przyjemnie chrupiący. Po 20 minutach halibut powinien być gotowy. Wszystko zależy od wielkości i grubości przyrządzanego kawałka. Jeśli macie wątpliwości, potrzymajcie rybę w cieple jeszcze parę minut.



W zestawieniu z jędrną cukinią, halibut smakuje naprawdę świetnie.

Tagliatelle cukiniowe

1 cukinia
1 ząbek czosnku
1 łyżeczka soku z cytryny
sól i pieprz do smaku
spora garść natki z pietruszki
2 łyżki oliwy

Umytą cukinię kroimy na paski wzdłuż. Mają przypominać szeroki makaron. Wkładamy cukinię do zamykanego pudełka. Dodajemy wszystkie pozostałe elementy. Zamykamy pudełko i wstrząsamy nim stanowczo. Odstawiamy pudełko na piętnaście minut a potem na łyżce oliwy szybko smażymy cukinię. Ta operacja ma być błyskawiczna, w innym wypadku cukinia nam omdleje.
Na talerz wykładamy złotego halibuta i kopczyk tagliatellii z cukinii.



A ci, którzy są żadni krwi, niech się wypchają szyszkami.

Smacznego i dobrego humoru

niedziela, 25 listopada 2012

Meble elektryczne i ciasto z musem brzoskwiniowym i kremem jogurtowym





Meblując poprzednie mieszkanie, na samym końcu kupiliśmy stolik do kawy. Pisząc „na samym końcu”, mam na myśli „po dwóch latach od wprowadzenia się”. Każde przyjmowanie gości czy picie kawy odbywało się na podłodze. Średnio było to wygodne i na pewno niebezpieczne dla dywanu.
Tym razem postanowiliśmy zaradzić problemowi po pierwszym wylaniu kawy na białą kanapę.
Łatwo postanowić, trudno zrealizować. Wycieczka po salonach meblowych była pouczająca ale nie przyniosła spodziewanego efektu. MMŻ był przekonany, że same dobre chęci wystarczą. Chyba dawno nie był na zakupach z kobietą.
Po obejrzeniu 50 sztuki, zapytał z nadzieją: -„możesz mi powiedzieć jakiego stolika szukamy?” .
- Kiedy go zobaczę, będę wiedzieć, że to ten.
I wróciliśmy do domu z niczym. Kolejny weekend przed nami i kolejne poszukiwania.
W czasie tych naszych poszukiwań trafiliśmy na meble ludwikowskie, kolonialne, plecione, drogie, tanie, piękne i makabryczne. Ale pierwsze miejsce jeśli chodzi o oryginalność zajęły meble elektryczne. Nie pomyliłam się…elektryczne. Kojarzy wam się z pewnym rodzajem mebla do siedzenia? Nie tędy droga. Kiedy zobaczyłam przyczepioną karteczkę, byłam przekonana, że ktoś zrobił sobie żart. Ale kiedy taka sama kartka tkwiła na kolejnym meblu, oniemiałam ze zdziwienia. Elektryczne? Bo świecą? Bo są podgrzewane? Nie bardzo mi tu pasowały takie wyjaśnienia. Przede mną stały solidne biblioteczka i witryna. I wtedy mnie oświeciło. Poeta miał na myśli meble eklektyczne! O Matko i Córko! Radość moja nie miała granic. Nie mówcie, że zakupy są nudne.
Powrót do domu na zasłużoną kawę i ciasto z musem brzoskwiniowym odbył się przy ożywionej dyskusji nad trudnościami języka polskiego. A potem tę kawę wypiliśmy jak zwykle stawiając filiżanki na dywanie.



Ciasto z musem brzoskwiniowym i kremem jogurtowym
Foremka wielkości 24 cm na 35 cm

Ciasto:
5 jajek
5 łyżek cukru
5 łyżek mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Mus brzoskwiniowy:
puszka brzoskwiń
1 galaretka brzoskwiniowa
2 łyżki żelatyny
3 łyżki cukru

Krem jogurtowy:
500 ml jogurtu greckiego
5 łyżek cukru
100 ml kremówki
3 łyżki żelatyny

Polewa czekoladowa:
100 ml kremówki
130 g czekolady (u mnie pół na pół mleczna i gorzka)



Piekarnik włączamy i nastawiamy na 180 stopni. Oddzielamy białka od żółtek.  Dodajemy do białek szczyptę soli i ubijamy na sztywno. Dosypujemy po łyżce cukru i ubijamy. Dodajemy po jednym żółtku i ubijamy. Wyłączmy mikser i dosypujemy po łyżce mąki zmieszanej proszkiem do pieczenia i przesianej przez sitko. Delikatnie łączymy z masą jajeczną.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia i wylewamy ciasto. Pieczemy 30 minut (sprawdźcie patyczkiem). Upieczone wyjmujemy z piekarnika i studzimy.
Potem przekrawamy wzdłuż na dwie  części.

Do zrobienia musu brzoskwiniowego potrzebny nam jest mikser. Pakujemy do niego brzoskwinie, odsączone z syropu. Galaretkę brzoskwiniową rozpuszczamy w pół szklanki wrzątku i wlewamy do brzoskwiń.  Dosypujemy cukier. Miksujemy. Żelatynę rozpuszczamy w niewielkiej ilości wrzątku i również dodajemy do miksowanych brzoskwiń. Całość przelewamy do miski i chłodzimy w lodówce. Kiedy mus zaczyna gęstnieć wylewamy go na pierwszą warstwę ciasta i znów przenosimy w chłodne miejsce.

Krem jogurtowy będzie wymagał połączenia ubitej kremówki z jogurtem, cukrem i rozpuszczoną żelatyną. Żelatynę (nie musicie jej studzić) wlewamy do miksowanego z cukrem jogurtu. Na końcu mieszamy z ubitą śmietaną. Sprawdzamy czy mus brzoskwiniowy zastygł. Wtedy wylewamy na niego krem jogurtowy.  Na górę kładziemy drugą warstwę ciasta. Lekko przyciskamy i znów oddajemy lodówce.

Polewa czekoladowa jest już ostatnim etapem. Na piecu stawiamy garnek. Do garnka wlewamy nieco wody. Na garnek stawiamy miskę. Wlewamy kremówkę i połamaną czekoladę. Kiedy woda w garnku się zagotuje, zdejmujemy garnek z pieca i pozwalamy czekoladzie rozpuścić się w śmietanie. Mieszamy dokładnie.  Wyjmujemy ciasto z lodówki i polewamy czekoladą.



Ciasto jest lekkie, niezbyt słodkie, przyjemnie kwaskowate. Nie ośmieliłabym się nazwać je dietetycznym, ale postawione obok moich ulubionych kremów maślanych jest zdecydowanie odchudzone. Najważniejsze jednak jest to, że smakuje świetnie.  Przed zalewem smaków cynamonowo korzennych, niech będzie łagodnym przejściem z czasu jesiennego w czas zimowy.



Pięknej niedzieli życzę i smacznego

sobota, 24 listopada 2012

Jak leczyłam bolące plecy i piekłam bataty



Ostatnie dni spędziłam głównie na stojąco. Jakaś cholera opanowała moje plecy i każda pozycja inna niż stanie nie wchodziła w rachubę. Czyżby klimat londyński nie był mi sprzyjający? Prochy, plastry i ciepłe okłady miały dokonać cudów. Dziś, po pięciu dniach życia na stojąco, nareszcie mogłam sobie samodzielnie ubrać skarpety.  Jaka satysfakcja!  Ostatni raz dotykałam swoich stóp w niedzielę. Witajcie stopy!
Miało to swoje dobre strony, bo właściwie mogłam nie spać i nie siedzieć.  Mogłam mieszać w garach i analizować przepisy zwiezione z ostatniej wycieczki.  Gdyby jeszcze mniej bolało, to szczęście byłoby kompletne.  Stosowałam medycynę konwencjonalną i zaklęcia. Próbowałam ignorować i iść w zaparte. A wystarczyło tylko wypić trzy szybkie tequille* w piątkowy wieczór. Rano w sobotę obudziłam się nowym, nie cierpiącym człowiekiem.  
Aż z wrażenia upiekłam ciasto z musem brzoskwiniowym, zrobiłam na obiad łososia w kokosie i zachwyciłam się batatami wg. Hugh Fernley-Whittingstall'a i midhnightcookie.

MMŻ popędzał mnie bardzo, więc zamiast planowanego opisu ciasta, będzie opis batatów zapiekanych z masłem orzechowym. Trochę mu się nie dziwię. Trzeba było wykorzystać moje cudowne ozdrowienie, bo nie wiadomo jak długo potrwa.
Zamiast robienia zdjęć było poszukiwanie stolika do kawy.
Ciasto będzie jutro.



Zapiekane bataty z masłem orzechowym

Aby napełnić dwa naczynka do zapiekania potrzebujemy:

1 dużego batata
1 łyżkę oleju słonecznikowego
0,5 ostrego chilli, posiekanego drobno
1 ząbek czosnku, posiekany drobno
50 ml śmietany kremówki płynnej
50 g masła orzechowego z kawałkami orzechów (bez dodatku cukru)
starta skórka z jednej limonki + 2 łyżeczki wyciśniętego soku
sól morska i pieprz świeży



Piekarnik nastawiamy na 190 stopni. Bataty obieramy i kroimy w plastry grubości ok. 3 mm.
Wrzucamy plastry do miski z 1 łyżką oleju, chilli, czosnkiem, odrobiną soli, pieprzem i śmietaną. Mieszamy wszystko razem. W osobnej misce mieszamy  masło orzechowe z sokiem i skórką z limonki.
Naczynia do zapiekania smarujemy masłem. Układamy w naczyniach równo połowę batatów. Łyżką wykładamy miksturę masła orzechowego na batatki i rozsmarowujemy (mniej więcej, bez jakiejś perfekcyjności i przesady). Wykładamy resztę batatków na górę, starając się ułożyć je równo. Wylewamy resztę mieszanki śmietanowej na górę.

Przykrywamy naczynie folią i pieczemy ok.20 minut. Ściągamy folię i pieczemy jeszcze przez 30 minut aż batatki zrobią się całkiem miękkie i zbrązowieją z góry.  Posypujemy resztą otartej skórki z limonki. Podajemy z sałatką z winogronami i serem pleśniowym. Pycha.



Smacznego



* Kuracja była z gatunku obciążonych sporym ryzykiem, więc nie zachęcam do naśladowania. No i nie daję żadnych gwarancji powodzenia ;)) 

czwartek, 22 listopada 2012

Całkiem jesienne myśli i bardzo smaczna herbata





Do pierwszych dni listopada jakoś się trzymały. Jedne mocniej, drugie słabiej, ale dawały radę. Te najsłabsze poległy jeszcze w październiku. Ale za to przypadła im rola szeleszczącego dywanu. I kamuflażu. Pojedynczo niewiele by zdziałały, ale w masie przykryły miłosiernie cały letni śmietnik. Jeszcze przez chwilę cieszyły oko, a po pierwszych przymrozkach dołączyły do szarości i brudu. Dzisiaj już wszystkie poddały się grawitacji i tylko naprawdę nieliczne, choć pozbawione koloru, chyboczą jeszcze na gałęziach. Wczoraj jeszcze impresjonizm dziś już niestety prozaiczna szarość. Ja wiedziałam, że tak będzie. Choć nieracjonalna nadzieja, że może tym razem stanie się inaczej, gdzieś tam majaczyła nieśmiało. Natura jest konsekwentna i w listopadzie zawsze jest szaro. Kolorowe igraszki kończą się w październiku. Patrzę na zdjęcia zrobione kilkanaście dni temu i już zaczynam tęsknić za wiosną. Optymizm podpowiada mi, że i w te ponure miesiące znajdzie się powód do zachwytu i wiem, że to prawda. Ale póki co, brak słońca, kolorów i ciepła nieco mi doskwierają. Lato dawno się skończyło, a grudniowe świętowanie wydaje mi się dość odległe. Byle do Mikołaja a potem miesiąc nieustającej radości. Zapachy, smaki, kolory jakże inne od tych całorocznych. Pierniki, mak, cynamon, anyż, kapusta z grzybami. Taka układanka większości z nas kojarzy się z grudniem.
Niestety, trzeba na nią poczekać. Znaleźć złoty środek, by nie poddać się jesiennej depresji, a z drugiej strony by nie zostać otumanionym sklepowym świętowaniem w listopadzie. Pośpiech jest wskazany tylko przy łapaniu pcheł. A ponaglać Boże Narodzenie to jak odwrócić się tyłem do króla. Poczekajmy więc cierpliwie, bo przecież wiemy, że warto. Czekanie też jest dobre. Szczególnie na coś tak wspaniałego jak święta.
Zostawiam już te nieco odległe plany i robię sobie prezent. Na poprawę nastroju, na jesienną szarówkę, na brak kolorów, na tęsknotę za kimś. Wieszam w oknie kryształy. Małe pryzmaty szkła, które sprowadzą słońce do mojej kuchni. Na ścianach, szafkach i blatach zatańczą tęcze. Malutkie, kolorowe i bardzo potrzebne o tej porze roku. Przypominają, że barwy nie wyemigrowały. Mają tylko chwilową przerwę. Odpoczywają.





I zrobię sobie herbaty. Lecz nie takiej codziennej, a niezwykłej. Z imbirem i miodem. Z anyżem i mandarynką.Taką maleńką zapowiedź nadchodzących smaków. A przy okazji rozgrzewającą i zdrową.
Trzeba tyko pokroić imbir i cytrynę na plasterki i wyciągnąć słoik z sierpniowym miodem. Potem zaparzyć ulubioną herbatę, nalać ją do szklanki, włożyć plasterki i już poprawiacz nastroju gotowy. Jest też wersja grzańcowa. Jeśli macie sok do grzańca lub przyprawę do niego, to dodajcie jej szczyptę bądź łyżkę (w przypadku soku) do herbaty. Dolejcie soku malinowego, włóżcie plaster mandarynki i gwiazdkę anyżu. Kolory i smaki w mig postawią was na nogi. Okaże się, że i listopad ma swoje dobre strony a święta są już całkiem niedaleko.





Ciepłego wieczoru i smacznego

poniedziałek, 19 listopada 2012

Bardzo zielony pieprz czyli znów zaszalałam





Wiozłam walizę pełną swetrów, szalików, marynarek, ciepłych butów, rękawiczek i czapek. Między nimi bezpiecznie umościły się  tabliczki czekolady.
Zima nadciąga, a moje Dziecko szafę ma na razie jesienną. Na Wyspach każdorazowy spadek temperatury poniżej zera powoduje apokaliptyczne zapowiedzi o nadejściu kolejnej epoki lodowcowej. Nie żebym w to wierzyła, ale czapka i szalik zawsze się mogą przydać. Czekolada też ma wartości grzewcze.
Po zawartości walizy w drodze do, sądziłam, że wracając, kupię chyba poduszkę. Taki pusty bagaż, z plączącą się kosmetyczką i parą butów mógłby wyglądać  dziwnie. Jak zwykle się myliłam.
MMŻ odebrał mnie z lotniska, wziął toboły i powiedział: zaszalałaś.  Jak zwykle miał rację.
A przecież niczego specjalnego nie kupiłam. Stos czasopism się nie liczy (ha, ha, ha). Jak zwykle jakaś skorupa. Ale malutka. No, dobra, kupiłam torebkę. Wyjątkowo!
I jeszcze butla sosu rybnego. Przyprawy kuchni indonezyjskiej, makarony, jakieś grzybki, wodorosty i gwiazda mojej walizki ….zielony pieprz.
Co prawda, przez moment obie z Córką myślałyśmy, że tajemniczo zniknął, ale po wybebeszeniu walizy w domu, objawił się w całej krasie.

Już się nie mogłam doczekać spotkania z nim.
Dziś wyciągnęłam go z lodówki. Obejrzałam bardzo dokładnie. Obwąchałam, zjadłam jedno ziarno na surowo i podjęłam decyzję co dalej.



Kurczak z sosie teriyaki ale z zielonym pieprzem. Sos teriyaki jest łagodniutki jak owieczka i pomyślałam, że trochę jadowitej zieleni dobrze mu zrobi.



Kurczak teriyaki z zielonym pieprzem

2 udka z kurczaka
pół szklanki sosu teryaki
pół szklanki wody
1 strączek zielonego świeżego pieprzu lub 1 łyżeczka suszonego
2 łyżki oleju do smażenia

Kurczaka myjemy i osuszamy. Oddzielamy kości i skórkę. NIE SOLIMY. Mięso przysmażamy na oleju na złoty kolor. Wyjmujemy z tłuszczu i lekko osuszamy papierowym ręcznikiem.

Zagotowujemy wodę z sosem teriyaki. Wrzucamy kawałki przysmażonego kurczaka. 

Przykrywamy i delikatnie gotujemy około 20 minut (aż kurczak będzie miękki). Potem zwiększamy temperaturę i odparowujemy sos. Powinien być gęsty i pięknie otulić kawałki mięsa.

W czasie gotowania się kurczaka zajmiemy się pieprzem. 
Suchy pieprz, żeby nadawał się do jedzenia, musimy namoczyć przez kwadrans a potem pogotować w niewielkiej ilości wody, na niedużym ogniu. 
Świeży zielony pieprz wystarczy pogotować pięć minut i jest gotowy. Potem go przecedzić i dodać do mięsa.



Czym różni się pieprz suszony zielony od świeżego. Tym samym czym suszone pomidory od świeżych. Świeży zielony pieprz jest jędrny jak… ojejku…bardzo. Chrupie w zębach z delikatnym pęknięciem. I to zarówno na surowo jak i po ugotowaniu. Nic nie traci na swojej pieprzności. Może jest nieco bardziej wyrafinowany w smaku.



Do kurczaka użyłam jednego strączka, teraz będę kombinować jak zużyć resztę.
Każdy eksperyment na pewno opiszę. Póki pieprz zachowa swoją świeżość, oczywiście.

Smacznego i pięknego początku tygodnia

czwartek, 15 listopada 2012

Dyniowe latte i instrukcje obsługi




Nie wiem, czemu wpadło mi do głowy, że na osłodę MMŻ ucieszy się z latte. Zamiast mu ugotować na pożegnanie wołowinę po syczuańsku, ja pożeglowałam w stronę słodkiej strony życia. Na ugotowanie obiadu nie mam dziś czasu, więc MMŻ albo wykombinuje coś sam, albo będzie się musiał zadowolić latte.
Chleb już upiekłam w zapasie, instrukcja obsługi kotów wisi na lodówce. Kwiatki na wszelki wypadek dostały dodatkowy zapas wody. Co prawda nie będzie mnie tylko trzy dni ale licho nie śpi.
Mężczyźni mają ogromne skłonności do unikania przyziemności. Szczególnie takiej domowej.
Kosz ze śmieciami pełen? To wrzucajmy śmieci do kartonu.
O, kotek!  To my mamy kota!?Jakiś taki słabiutki! Czy on coś je, czy jest na baterie? 
Kochanie podlałeś kwiatki? Tak, dzisiaj rano (to po dwóch tygodniach nieobecności żony).
Nie ma czystego talerza? A słoik zły?
Żeby nie zawracać sobie głowy przyklejaniem karteczek do każdego garnka czy miski z instrukcją ile podgrzewać i z czym, dałam MMŻ wolną rękę. Niech je u swojego ukochanego Chińczyka trzy dni pod rząd.  I wiem, że sprawi mu to prawdziwą przyjemność.
Dziś na pożegnanie z żoną będzie tylko latte.



Dyniowe latte z czekoladą- 2 szklanki
Pół szklanki dyniowego purre
1 mocne espresso
Pół szklanki gorącego mleka
Pół szklanki wrzątku
2 łyżeczki miodu
Kilka ziaren kardamonu utartego w moździerzu
Dwie szczypty cynamonu
Dwie łyżki ubitej śmietany

Powiem szczerze, że wszystko władowałam do miksera.
Czyli, upieczoną dynię wkładamy do miksera, wlewamy mleko i miód. Wrzątkiem zalewamy kardamon i cynamon. Mieszamy i wlewamy do reszty składników. Miksujemy. Dzięki temu, że miksujemy dynię z całą resztą, napój ma lekko spienioną konsystencję. Na ściankach szklanki robimy kreski stopioną czekoladą. Wlewamy latte i dekorujemy łyżką ubitej śmietany.
Kto lubi kawę mocniejszą, niech doda dwie porcje espresso.



Na razie się żegnam i wracam w niedzielę.
Smacznego i dużo słońca

środa, 14 listopada 2012

Co nam dali Amerykanie? Brownie z białą czekoladą i wiśniami




Brownie to kwint esencja tego, co w dzieciństwie lubiłam najbardziej – zakalec. Ciasto tylko wtedy zyskiwało moją akceptację, kiedy miało lepki środek. Ani w głowie były mi wtedy osiągnięcia kuchni amerykańskiej. A słowo brownie mogło mi się kojarzyć raczej  niepoprawnie politycznie. Zakładając oczywiście, że znałabym wtedy angielski.
Kiedy w końcu dotarły do nas ogólnie znane w krajach o ugruntowanej demokracji ciastka, doznałam olśnienia. To są tacy, którzy mają sam zakalec!
Brownie podobno wymyślili Amerykanie. Ale skoro wśród Anglików panuje przekonanie, że to oni wymyślili Amerykanów, to znaczy, że są też autorami brownie.  
Co za różnica? Najważniejsze, że dziś i my możemy piec te ciastka bez opamiętania. Wersji jest taka ilość, że można by przez rok nie piec żadnych innych ciastek. Są w wersji na ciemno i na jasno. Z mąką razową, zwykłą, orzechową i gryczaną. Dodatki też występują wszelakie. Od świeżych owoców, przez te moczone w alkoholu aż po suszone. Mamy wersje letnie z twarożkiem i truskawkami ale i zimowe z żurawiną i o smaku pierników. Każdy rodzaj orzechów sprawdzi się przy ich pieczeniu.
A najważniejsze w nich jest to, że zawsze, absolutnie zawsze są udane. Nie grozi im zakalec, czy nie wyrośnięcie. To gwarancja udanego wypieku dla tych, którzy ciągle odwlekają swój pierwszy cukierniczy krok.
Spokojnie można by założyć bloga poświęconego tylko pieczeniu tych ciastek. Długo byłoby o czym pisać.
Najtrudniejszą chwilą przy pieczeniu brownie jest moment dokonywania wyboru. Przecież na coś się trzeba zdecydować. A to nie jest takie proste.



Brownie z białą czekoladą i suszonymi wiśniami

pół szklanki cukru
pół szklanki melasy
1 kostka masła
2 szklanka mąki
4 jajka
1 tabliczka czekolady
1 łyżka kakao
pół łyżeczki soli
garść suszonych wiśni
1 tabliczka białej czekolady
ewentualnie jako polewa:
1 tabliczka białej czekolady
100 ml kremówki

Skoro więc już wiem, co dziś będzie grało pierwsze skrzypce, mogę włożyć białą czekoladę do zamrażalnika.  
Najpierw traktuję ją wałkiem do ciasta, żeby połamać na kawałki a potem wsypuję ją do woreczka i mrożę. To daje mi gwarancję, że czekolada w upieczonych ciastkach będzie stawiać opór przy każdym kęsie .
Ciemną czekoladę musimy rozpuścić z masłem w kąpieli wodnej. Kiedy nieco przestygnie, miksujemy ją z cukrem i melasą. Wbijamy pojedynczo roztrzepane jajka. Krótko miksujemy. Mieszamy w drugiej misce mąkę z kakao i solą. Do masy czekoladowo jajecznej wsypujemy porcjami mąkę. Mieszamy do połączenia się składników. Wsypujemy wiśnie i wyjętą z zamrażalnika białą czekoladę.
Blaszkę 28 x 24 wykładamy papierem do pieczenia. Ciasto przekładamy na papier i pieczemy 30-35 minut w piekarniku rozgrzanym do 175 stopni.
Nikt nie lubi suchych brownie. Znacie swój piekarnik więc czas pieczenia dopasujcie do jego możliwości. Niekiedy po 20 minutach ciasto osiąga swój idealny stan. Bądźcie czujni.



I to jedyna niedogodność przy pieczeniu. Cała reszta to sama przyjemność.
Kto lubi białą czekoladę, niech stopi tabliczkę i 100 ml kremówki i poleje ciasto po wystygnięciu.




Smacznego

poniedziałek, 12 listopada 2012

Zupa Lucyny z jesiennych gąsek i liść laurowy






Fajnie jest ugotować coś dla kogoś. Ale fajnie jest, kiedy przychodzisz do kogoś z wizytą, a tam czeka na ciebie niespodzianka. Jesteś zmęczona, bo otulanie rozmarynu i „demonicznych różowych drzewek” zabrało ci siły, resztki ciepła i nadzieję na ugotowanie obiadu, a na powitanie na stole ląduje talerz gorącej zupy. Niby nic wielkiego a jaka przyjemność. Na dodatek zupa jest w stu procentach lokalna. Za bazę służą grzyby z pobliskiego lasu a warzywa są z ogródka. Nie ma w niej grama mięsa a smakuje jak najlepszy rosół.
Lucyna, która jest autorką tej pyszności, na pożegnanie obdarowała mnie koszykiem grzybów.  Te grzyby to gąski. Późna jesień jest sprzyjającym dla nich czasem. Niekiedy można je wypatrzyć w sklepach. Nie ukrywam, że mimo ogromnych zapędów grzybiarskich, nigdy nie zdecydowałam się zbierać je samodzielnie. Ten rodzaj grzybobrania jest dla mnie za trudny. Nie odróżniam jadalnych od niejadalnych a pomyłka mogłaby być kosztowna. O wiele bezpieczniej jest kupić koszyczek na targu. Gąski to grzyby wyjątkowe. Zamarynowane są boskie. I można je mrozić (nie te zamarynowane, ale surowe). Dopóki śniegi nie przykryją lasu, to zawsze mam nadzieję, że kiedy znów odwiedzę Lucynę, to ona nakarmi mnie zupą z gąsek. Te w zupie na zdjęciach są szare i zielone. Nawet jeden rydz się zabłąkał.



Zupa Lucyny z jesiennych gąsek

1 marchewka, pokrojona na grubsze plastry
1 pietruszka, podobnie jak marchewka
kawałek selera, również w kawałkach
mały por, pokrojony w plastry
liść laurowy
ziele angielskie (kilka kulek)
grzyby (miseczka czyli około pół kilograma)
1,5 litra wody
Sól, pieprz
cebula
dwa plastry słoniny lub łyżeczka masła
cztery ziemniaki

Słoninę kroimy na drobną kosteczkę i przysmażamy . Do niej dorzucamy pokrojoną drobno cebulę i lekko podduszamy.
Do gotującej się wody wkładamy marchew, pietruszkę, seler, por, liść i ziele. Solimy. Myjemy grzyby i kroimy na grubsze kawałki. Wrzucamy do bulionu. Wszystko gotujemy 15 minut. Pod koniec gotowania dodajemy słoninę z cebulką. Oczywiście wegetarianie nie powinni rezygnować z tej zupy z powodu słoniny. Po prostu zastosujcie do zeszklenia cebuli odrobiny masła. Osobno ugotujcie ziemniaki w lekko osolonej wodzie. Nie krójcie ich drobno. Niech będą to spore kawałki.  Kiedy zupa jest gotowa dodajcie do niej ugotowane kawałki ziemniaków.



I to cała filozofia. Posypcie zupę zieloną pietruszką, bo moim zdaniem do grzybów wszelakiej maści pasuje jak ulał.

Kiedy na dworze zimno, do domu daleko, a w nogach macie kilkadziesiąt przysiadów, to taka zupa ratuje nasze podupadające samopoczucie.


Smacznego 

sobota, 10 listopada 2012

Dzikie kolory i dzikie aromaty czyli pora na kardamon






Dziś pora na kardamon. W moich słoikach mieszka czarny i zielony. Oba bardzo aromatyczne. Z ich zapachem jest jak z dzikim zwierzem. Spróbuj zostawić otwartą klatkę. Zapachowe spustoszenie opanuje kuchnię. Kiedy ziarenka wędrują do moździerza, to smużka mocnego aromatu wypełza z kuchni i powoli opanowuje świat.
Używam go rzadko, bo jego aromat nie do każdego rodzaju kuchni pasuje. Na pewno jego chwila nachodzi wielkimi krokami. Grudzień to zdecydowanie pora przypraw tego typu. W otoczeniu goździków, cynamonu czy anyżu kardamon będzie się czuł jak ryba w wodzie. 
Ten zielony jest nieco łagodniejszy w kontaktach z człowiekiem. Taki kotek udomowiony. Jest nieco cytrusowo eukaliptusowy i używany jako dodatek do potraw słodkich. Czarny jest jak dziki kociak. Ma mocno korzenny, by nie powiedzieć wędzony aromat i wymaga dużej ostrożności. Oba ziarna z jabłkami czy dynią stanowią wyjątkowo zgrane towarzystwo.




Kawa zaparzona z kardamonem, wzbogacona śmietanką jest idealnym napojem po zimowym spacerze. Rozgrzewającą herbatę też możecie urozmaicić rozgniecionymi ziarenkami i sokiem malinowym. A jeśli chcecie  napić się kawy czy herbaty kardamonowej, to włóżcie do pudełka kilka nasion i szczelnie zamknijcie. Kiedy zabrakło mojego ulubionego Ahmada kardamonowego, w ten sposób sobie zrobiłam własny mały zapasik. 
Robicie przetwory? Pamiętajcie na przyszłość o kardamonowej wersji powideł śliwkowych czy konfiturze gruszkowej.

Czas na danie z kardamonem. Trochę na wyrost napisałam danie. Dziś będą po prostu malutkie, kolorowe ciasteczka z kremem kardamonowym. Przepis na ciastka wziełam z Hummingbird bakery a krem zrobiłam po prostu maślany. Nie miałam niestety foremek na ciastka, więc upiekłam ciasto na blasze i wykroiłam kółeczka.



Ciastka z kremem kardamonowym
na około 8-10 ciasteczek

150 g cukru
75 g miękkiego masła
kilka kropel esencji waniliowej
1 jajko
125 g jogurtu
25 ml mleka
pół łyżeczki sody
275 g mąki
ziarna z jednego strączka kardamonu starte w moździerz
barwniki (niekoniecznie)

Wiecie, że wszystkie składniki powinny być w ten samej temperaturze? To możemy zaczynać.
Ubijamy na puch masło z cukrem. Roztrzepujemy jajko i dodajemy do masła. Miksujemy. Po łyżce dodajemy jogurt i mleko. Miksujemy. Po łyżce dosypujemy przesianą mąkę z sodą. A na końcu pyłek kardamonowy. Miksujemy. Dzielimy ciasto na tyle miseczek, ile chcemy mieć kolorów. Do każdej porcji ciasta dodajemy odrobinę barwnika i starannie mieszamy.
Rozgrzewamy piekarnik do 175 stopni. Blachę wykładamy papierem do pieczenia i rozsmarowujemy cienką warstwę ciasta z jednej z miseczek. Pieczemy 10 minut, wyjmujemy z pieca i powtarzamy smarowanie następną porcją kolorowego ciasta.

Kto ma formę do pieczenia płaskich ciastek, ten jest szczęściarzem. Nic nie musi rozsmarowywać.



Po upieczeniu wszystkich kolorów, studzimy ciasto a potem wykrawamy z niego kółeczka (lub gwiazdki, serduszka, amorki, pieski czy pompkę do roweru). I robimy krem:

Krem kardamonowy

150 g miękkiego masła
3 łyżki cukru pudru
kilka kropel wanilii
ziarenka z jednego strąka kardamonu (starte w moździerzu)

Masło ubijamy na biały puch z cukrem pudrem. Dosypujemy kardamon, wlewamy wanilię, miksujemy jeszcze moment.
Napełniamy rożek do dekoracji kremem kardamonowym i nakładamy porcję na ciasteczko. Przykrywamy drugim ciastkiem. Na chwilę schładzamy w lodówce.
Jeśli macie zdecydowaną awersję do barwników, użyjcie do ciasta np. kakao.



I kolorowo, i smacznie, i nie czujemy wyrzutów sumienia, że użyliśmy tyle masła. Ciasteczka są na jeden kęs, wiec nasza talia jest praktycznie niezagrożona.

Smacznego i kolorowej niedzieli

środa, 7 listopada 2012

Zupa z cynamonem i kto nie lubi kapeluszy







Nie zapomniałam o obietnicy. Był cynamon na słodko, więc czas na cynamon w towarzystwie bardziej ostrych smaków.
Jak to jest , że niektórym dobrze we wszystkim. Znam takie (o kobietach myślę), które mogą założyć na głowę jakiekolwiek nakrycie głowy i zawsze wyglądają dobrze. Pójście z nimi na zakupy jest potem okupione wizytą u psychologa. Nabawić się można kompleksów. Beret na nich wygląda jak królewska korona. Czapka z daszkiem, jakby się w niej urodziły. Kapelusz z szerokim rondem? Stoi przed tobą dama z Aston. Nawet wiadro na nich wygląda jak tiara.
Podobne jest z cynamonem. Nie chcę przez to powiedzieć, że w cynamonie też im do twarzy. Tego nie próbowałam. To cynamon jest  tą uprzywilejowaną przyprawą, która pasuje i na słodko, i na słono, i na ostro.
Za to go kocham. A niezastąpione trio czyli cynamon, kolendra i kumin są podstawą mojej kuchni.
Tak często używam cynamonu, że po zastanowieniu się, doszłam do wniosku, że można już mówić o uzależnieniu.  Trzeba było dokonać pewnej selekcji. Choć najchętniej napisałabym o wszystkich moich ulubionych zastosowaniach tego pachnącego dodatku.
Dzisiejsza propozycja jest może niezbyt efektowna wizualnie, ale za to w smaku…. Och! Jak pięknie pachnie, jak super smakuje.



Zupa z cynamonem i soczewicą

1,5 szklanka bulionu
1 cebula
2 ząbki czosnku
1 malutkie chilli
1,5 szklanka pomidorów pelatti
2 łyżki cynamonu
2 łyżeczki kminu rzymskiego (zmielonego)
2 łyżeczki kolendry (zmielonej)
2 łyżki oliwy
kilka liści mięty
sok z połowy limonki
pół szklanki soczewicy (może być czerwona lub zielona)
gęsty jogurt

Przygotowanie tej zupy trwa 25 minut. Z zegarkiem w ręku. Wcześniej musicie tylko zdobyć bulion.
Na głębszej patelni lub w rondlu rozgrzewacie oliwę. Wrzucacie na nią pokrojoną w kostkę cebulę, czosnek i chilli. Kiedy zaczynają skwierczeć wsypujecie cynamon, kolendrę i kumin. Mieszacie aż wszystko zacznie pięknie pachnieć. Dolewacie pomidory i bulion Zagotowujecie i wsypujecie przepłukaną soczewicę. Solicie, jeśli jest taka potrzeba. Gotujecie aż soczewica nie zmięknie. Będzie jej wtedy więcej. Nie dosypujcie w panice, że nie dacie rady wykarmić rodziny. Zupy spokojnie starczy na trzy talerze.

Spróbujcie, czy nie trzeba dodać którejś z przypraw. Wyciśnijcie sok z limonki. Rozlejcie do miseczek a na górę połóżcie kleks gęstego jogurtu i po pół łyżeczki limonkowego soku. Posypcie bardzo drobno posiekaną miętą.

Zupa cynamonowa gotowa. Jeśli wam mało cynamonu, to piekąc kurczaka, posypcie go właśnie cynamonem i solą. Jeśli jeszcze nie próbowaliście, to czas najwyższy.



Smakowitych doznań i wszystkiego dobrego

niedziela, 4 listopada 2012

Krem cynamonowy z sosem karmelowym czyli przyprawowy rachunek sumienia




 Ile macie w swojej kuchni słoików z przyprawami? Ile otwartych torebek? Ile pudełek? Tylko proszę uczciwie, z ręką na sercu.
Moja obsesja (tak, tak, spójrzmy prawdzie w oczy) na ich punkcie ma swoje realne odbicie w ilości. Na pewno mam ich za dużo. Nadeszła chwila by wziąć problem na klatę. Czy ja jeszcze pamiętam co w nich jest? Czy używam ich wszystkich? Może czas na przyprawowy rachunek sumienia?
Cóż my tu mamy? Oprócz oczywistych oczywistości w postaci majeranku, ziela angielskiego i liści laurowych stoją obowiązkowe kmin rzymski, kolendra i cynamon. Dla mnie kamienie milowe mojej kuchni. Czarna i biała gorczyca, kozieradka czy zatar to kolejne słoiki. Wędzona papryka? Proszę bardzo. Jaką sobie życzycie? Słodką czy pikantną? Jeszcze jeden rzut oka i… co ja widzę. Termin przydatności upłynął w 2010 roku. No coś takiego. Mam i jakbym nie miała. Nie w ilości siła a w mądrym korzystaniu. Ale która obsesja kieruje się mądrością?
Wyrzucam. Następuje trudna chwila eliminacji. Po prawej stoją te, które pozytywnie przeszły weryfikacje. Po lewej, niestety, te, których czas minął. Tych jest więcej. Po raz kolejny obiecuję sobie, że zamiast kupować oczami będę włączała też zdrowy rozsądek. Ale ja kocham przyprawy! Jak połączyć miłość z rozsądkiem?
Pomyślę o tym korzystając z jednego ze słoików. Chyba zrobię sobie tydzień przypraw. Codziennie ugotuję coś z jakimś wiodącym smakiem. Dziś cynamon, jutro kolendra a pojutrze curry. Na przykład.
Zacznę od…..kremu cynamonowego z sosem karmelowym. Wiem, wiem, że to kalorie, że grzech, że kto to widział takie słodkości. A co mi tam. Raz się żyje.



Krem cynamonowy z sosem karmelowym

(cztery porcje)
250 ml śmietany kremówki
250 ml mleka
5 łyżek cukru
1 łyżeczka wody do zrobienia karmelu
2 krople esencji waniliowej
2 łyżeczki żelatyny
2 laski cynamonu plus pół łyżeczki mielonego
trzy łyżeczki wody do namoczenia żelatyny

sos karmelowy

100 g cukru
2 łyżki wody
2 łyżki masła
szczypta soli
4 łyżki śmietany kremówki

Zaczynamy od zagotowania mleka z cynamonem i 3 łyżkami cukru. Na maluteńkim ogniu zostawmy je na 10 minut. W tym czasie zalejmy żelatynę wodą, by napęczniała.
Do rondelka z grubym dnem wsypmy 2 łyżki cukru i zalejmy je łyżką wody. Musimy zrobić odrobinę karmelu, żeby nieco ożywić kolor i wzbogacić smak kremu. Rondelek stawiamy na ogniu i nie mieszając łyżką czekamy aż zawartość nabierze złocistego koloru. Zdejmujemy z ognia.
Po dziesięciu minutach przecedźmy mleko z cynamonem do rondelka z karmelem i dolejmy do niego kremówkę i wanilię. Bardzo dokładnie mieszamy aby karmel się rozpuścił. Dzięki temu krem nabierze pięknej złocistej barwy.

Na garnku z gotującą się wodą stawiamy miskę z napęczniałą żelatyną żeby się rozpuściła. Potem łączymy ją z kremem cynamonowy.
Przecedzamy całość przez sitko i wlewamy do miseczek, kokilek czy foremek. Czekamy aż wystygnie i wstawiamy do lodówki. Pamiętajcie o przykryciu naczyń, bo krem łatwo wchłania zapachy.

Kiedy krem tężeje, robimy sos karmelowy.
Znów jest nam potrzebny rondelek z grubym dnem. Wsypujemy do  niego cukier i wlewamy wodę. Czekamy momencik, aby cukier wchłonął wodę. Włączamy ogień i uważnie śledzimy akcję w rondelku. Kiedy cukier zmienia kolor na złocisty, możemy zdjąć garnek z ognia. Proces karmelizacji i tak siłą rozpędu będzie trwał nada. Tylko za żadne skarby niech was nie skusi oblizywanie łyżki! To grozi co najmniej kalectwem!
Do gorącego karmelu dodajemy masło i mieszamy aż się rozpuści. Następnie wlewamy kremówkę i znów mieszamy. Ostatnim akordem jest dodanie szczypty soli. Lubię używać gruboziarnistej soli morskiej. Takie nieoczekiwane słone zaskoczenie w słodkim karmelu.



Sosu karmelowego jest raczej sporo i jeśli po zjedzeniu deseru coś wam zostanie, to spokojnie zapakujcie resztkę do pojemniczka i schowajcie w lodówce. Na przyszłość będzie jak znalazł.

Zastygły krem wyjmujemy z foremek na talerzyk. Łatwo sobie z tym poradzić, wkładając na chwilkę foremkę z kremem do gorącej wody. Nie całą oczywiście, tylko zanurzoną do trzech czwartych wysokości foremki. Potem już pójdzie jak z płatka. Krem stawiamy na jeziorku sosu karmelowego lub polewamy sosem z góry.
Na górze kładziemy np. marcepanowo - cynamonową kuleczkę.



Początek zrobiony. Dziś był cynamon na słodko, ale aż mnie kusi żeby pójść w stronę przeciwną.
Na razie życzę pięknej niedzieli i jak zwykle smacznego stołu

piątek, 2 listopada 2012

Zupa paprykowo dyniowa w kolorach jesieni i opuszczona Marylin Monroe






Z gabinetu okulistycznego wyszłam trzaskając drzwiami. Moja dolna ósemka ma reumatyzm. Zgubiłam receptę, choć jestem pewna, że wkładałam ją do torebki.
Kobiety, też macie czasami wrażenie, że wasze torebki są portalem do innego wymiaru? Czasami coś z nich tajemniczo znika, a czasami cudownie się objawia. Może ta nieszczęsna recepta też się objawi, jeśli policzę do dziesięciu.
Są takie dni, ze lepiej nie wychodzić z domu. Co ja mówię z domu! Z łóżka! Choć reumatyczny ząb dopadnie was nawet w schronie przeciwatomowym.
Początek listopada to teoretycznie koniec naszej przeprowadzki. Ale Marylin, jedno krzesło, salaterki, toster i dwa kartony, Bóg wie czego, ciągle czekają na swoją kolej. MMŻ kategorycznie odmówił wycieczek pod stary adres. Nie dziwię się, wita nas tam echo i porzucone roczniki Voyage.  Jeśli więc nie zabiorę Marylin, to marna jest szansa na to, że sama pójdzie na przystanek tramwajowy. Trochę kanciasta jest i zbyt długo wisiała. Za to salaterki na pewno sobie nie poradzą. Toster jak każdy sprzęt AGD ma wrodzone skłonności do włóczęgostwa i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby już wyruszył w drogę.

Mam więc powody do lekkiej frustracji.

Teraz pora wziąć się w garść i zaplanować swoje najbliższe godziny.
Na dobry początek będzie zupa paprykowo dyniowa z kolendrą.
Kolory takie jak moja droga do garażu: czerwono, pomarańczowo, nieco zielono. Trzeba korzystać z kolorów bo lada dzień nas opuszczą.



Zupa paprykowo dyniowa

1 dynia typu hokkaido
2 czerwone papryki
1 papryczka chilli
1 mała cebula
2 ząbki czosnku
Pół łyżeczki wędzonej papryki
Pół łyżeczki kuminu
2 szklanki bulionu
2 łyżki oliwy
Pół szklanki jogurtu
Sól, pieprz

Hokkaido jest świetną dynią, bo nie trzeba jej obierać. Cała nadaje się do zjedzenia. Ma też tak piękny pomarańczowy kolor, że od samego patrzenia na nią robi się weselej.  Wystarczy ją pokroić, posypać kuminem, solą i polać łyżką oliwy i włożyć do gorącego (180 stopni) piekarnika aż będzie miękka (około 45 minut).
Paprykę trzeba opiec pod grillem lub na patelni aż zbrązowieje skórka (patrz tutaj). Obraną ze skórki i oczyszczoną z nasion przekładamy do blendera razem upieczoną dynią. Na pozostałej łyżce oliwy podsmażamy pokrojoną cebulę i czosnek. Potem dodajemy do dyni i papryki. Dolewamy bulion. Wsypujemy wędzoną paprykę. Miksujemy. Jeśli trzeba dodajemy sól. Na koniec miksujemy z jogurtem. Posypujemy kolendrą i jemy.

A to niektóre z moich ogródkowych okazów. 

Smacznego