czwartek, 25 maja 2017

Coś mi nie pachnie i malinowy mus z żelką z białej czekolady

















Czegoś mi brakuje. Coś mi w codziennym majowym widoku zgrzyta. Jakoś tak nie majowo jest dookoła.
I nagle przychodzi olśnienie. Bzy nie kwitną! Gdzie są bzy?
Dookoła domu pod lasem rosną bzowe zarośla. Maj to moment absolutnego pachnącego szaleństwa. Jeśli do tego dodam konwaliowy zakątek schowany w kącie sadu, to można sobie wyobrazić jak wieczorem cała ta perfumeria pachnie. Poprawka: czas przeszły i na dodatek niedokonany.
Od czasu kiedy przyjeżdżamy do domu pod lasem tylko raz widok bzu wstrząsnął mną do głębi. Wielkie bzowe drzewo pod samym domem rosnące nie przetrwało potyczki z gęstym styczniowym śniegiem. Kilkanaście lat temu widok tego starego powalonego olbrzyma był wstrząsający.
Na szczęście zdążył on po okolicy rozsiać swoje dzieci i jakoś jego stratę przebolałam.
Tym razem było inaczej. Bzy rosły bez uszczerbku na zdrowiu. Pąki miały przepisowe. Podglądałam te pąki przez dwa tygodnie ciesząc się, że już już za chwilkę zakwitną.
I nie zauważyłam, że w tym czasie nic w nich nie uległo zmianie. Zarówno ich wielkość, jak i kolor tkwił na etapie wczesnego maja.
Powodem był poranny zabójca. Przymrozek. Minus siedem to nie są ulubione klimaty dla czegokolwiek. No może pingwiny tańczą wtedy hula bo panuje antarktyczne lato.
Wszystko co kwitło i pączkowało zdechło, skurczyło się, zbrązowiało i odpadło.
Bzy trwały w swoim zmumifikowaniu i skutecznie wprowadziły mnie w błąd.
Czy mogę oświadczyć, że wiosna bez bzów się nie liczy? Widziałam, że nie wszystkie krzaki zostały poddane hibernacji. Niektóre, w szczęśliwszych miejscach mają się świetnie. Może ja mieszkam w jakiejś Narni? Może coś nabroiłam i natura postanowiła się zemścić?
Do całości obrazu wspomnę też, że do niekwitnących bzów dołączyły też jaśminy (jeszcze im daleko do pory kwitnienia, ale sądząc po brązowych kiściach nic się na nich pachnącego nie wykluje). Podejrzliwie przyglądam się piwoniom i pogodziłam się, że w tym roku orzechów nie będzie.
Oj, wiosno, wiosno. Nawet ty nie masz litości. Czasy takie, że tylko natura daje jeszcze nadzieję, na lepsze. A tu taki numer! Czy to aby nie prawda, że kłopoty chodzą stadami?
Chociaż....trzęsienia ziemi są nam oszczędzone, majątku wyprzedawać nie muszę by kupić miejsce w jakiejś łupinie (póki co), nikt nie bombarduje mi domu, mam co jeść i jestem zdrowa. Czy ja przypadkiem nie przesadzam?




Malinowy mus z żelką z białej czekolady

biszkopt:

2 jajka
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
szczypta soli
2 łyżki drobnego cukru

Ubijamy białka. Dodajemy cukier i ubijamy jak bezę. Do ubijanych białek dodajemy żółtka ze szczyptą soli.
Wyłączmy mikser i przesiewamy mąki do jajecznej piany. Delikatnie łączymy.
Wylewamy do formy wyłożonej papierem do pieczenia.
Pieczemy 1 180 stopniach 20 minut.
Wyjmujemy i studzimy.
Wystudzony biszkopt odklejamy od papieru i ponownie spinamy obręczą formy.

malinowy mus:

400 g malin
250 ml kremówki
3 łyżeczki żelatyny
2 łyżki cukru

Podgrzewamy maliny z cukrem. Żelatynę zalewamy odrobiną wody by napęczniała. Potem stawiamy na garnku z gotującą się wodą by się rozpuściła.
Gorące maliny z cukrem przecieramy przez sito i łączymy z płynną żelatyną.
Schładzamy. Ubijamy kremówkę. Łączymy mus malinowy z obitą śmietaną i wykładamy na biszkopt.
Wkładamy do lodówki by mus stężał.

żelka z białej czekolady:

100 g białej czekolady
150 ml kremówki
2 łyżeczki żelatyny namoczonej w 50 ml wody

Podgrzewamy mocno (ale nie gotujemy) kremówkę. Wrzucamy do niej połamaną czekoladę. Po minucie mieszamy by czekolada się rozpuściła.
Żelatynę rozpuszczamy jak wyżej i łączymy na gorąco z rozpuszczoną czekoladą.
Studzimy.
Wyjmujemy ciasto z lodówki i polewamy białą żelką. Ponownie umieszczamy w lodówce.
Przed podaniem posypujemy listkami mięty.



Smacznego i pamiętajcie jutro o Mamie.

piątek, 19 maja 2017

Pająk nie waran czyli kokosowy mus z ananasem i białą żelką





















Boję się pająków. Jestem mało oryginalna, bo jakieś 60% ludzkości boi się pająków.
Odcienie tego strachu są różne: od niechęci i obrzydzenia do panicznej ucieczki gdzie pieprz rośnie.
Należę do tej ostatniej grupy.
A może powinnam powiedzieć, że należałam.
Oto historia mojego wychodzenia z fobii pająkowej.
Porządki działają relaksująco. Szczególnie kiedy jest niedziela. Nikt nie marudzi, że film, że chciałby pogadać, że znowu sprzątanie...itd.
Jestem sama z odkurzaczem i ścierą.
Macham rurą ssącą w przedpokoju i wtedy okazuje się, że tak całkiem sama jednak nie jestem.
Kątem oka widzi się czasem więcej. Niestety najczęściej są to, rzeczy, których nie chciałabym dobrowolnie oglądać. Mam czasami wrażenie, że to co widzimy kątem oka jest jakimś przekraczaniem granicy. Czasem widzę niewyraźny ruch, czasem co błyśnie, czasem się zakrzywi.
Tym razem mignęły mi nóżki, w ilości przekraczającej cztery. To był wystarczający powód do wzmożenia czujności. Pełny obrót zaowocował widokiem zmykającego ile sił w odnóżach pająka całkiem sporych (jak na moje granice wytrzymałości) rozmiarów.
Wrzask byłby bezcelowy. Od ściany do ściany naszego M nie było nikogo na kim moje wrzaski zrobiłyby wrażenie.
Nie było żadnego rycerza w zbroi, który ruszyłby na ratunek.
Uzbrojona w rurę odkurzacza próbowałam wygarnąć stworzenie spod lustra.
Akcję uznałam za zakończoną sukcesem. Pająk nie wypełzł, ja poczułam się bezpieczna. Ruszyłam dalej odkurzając resztę kątów.
Okazało się, że zwycięstwo odtrąbiłam za wcześnie.
Po godzinie zmagań z kurzem przyszedł czas na wodę.
Kiedy ponownie wkroczyłam do przedpokoju, pierwsze co zobaczyłam to pająk zapylający ile sił w nogach pod swoje z góry upatrzone miejsce pod lustrem. I po raz pierwszy zauważyłam, że ten mały pająk wygląda w wielkim przedpokoju jakby się zgubił. I zrobiło mi się go autentycznie żal.
On taki mały a ja taka wielka, na dodatek uzbrojona. Mój ty pająku, uparty jesteś. Niech ci będzie. Przysięgam uroczyście, że z mojej strony nic ci nie grozi. Żyj sobie w przedpokoju. Czas okiełznać bezpodstawne niechęci i zacząć żyć w symbiozie. Byle nasze ścieżki nie przecinały się za często.
Czy to początek końca moich pajęczych strachów? Wątpię, ponieważ na samą myśl o jesiennych krzyżakach na łące już dziś mnie ogarnia bezmyślna panika.
Ale może pierwszy krok zrobiony?

Mało kulinarna ta notka, prawda? Mnie to nie przeszkadza, a kto znudzony niech popatrzy niżej. Tam znajdzie pełną kuchenną poprawność czyli:









Kokosowy mus z ananasem pod białą żelką
(na cztery foremki)
mus pinacolada:

1 szklanka mleczka kokosowego
1 galaretka pinacolada, rozpuszczona w pół szklanki gorącej wody*
200ml kremówki
5 plastrów ananasa z puszki, odsączonych
*(jeśli robicie mus w gorący dzień lub boicie się, że galaretka nie stężeje, dodajcie 1 łyżeczkę żelatyny i rozpuśćcie razem z galaretką)

biała żelka:

1 tubka mleka skondensowanego słodzonego
100 ml kremówki
2 łyżeczki żelatyny

biszkopt:

2 jajka
2 łyżki drobnego cukru
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
szczypta soli

Zaczynamy od upieczenia biszkoptu.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia.
Ubijamy białka na sztywno. Dodajemy cukier i ubijamy do rozpuszczenia się cukru. Dodajemy żółtka i ubijamy jeszcze kilkanaście sekund.
Odkładamy mikser i dosypujemy mąki. Wcześniej mieszamy je ze sobą i przesiewamy przez sito.
Delikatnie mieszamy mąki z masą jajeczną.
Wykładamy ciasto na blaszkę i wyrównujemy powierzchnię.
Pieczemy 20 minut.
Po wystygnięciu zdejmujemy biszkopt z papieru i foremką, w której będziemy formować ciastka wycinamy kółka. One będą podstawą naszych ciastek.

Czas na mus kokosowo ananasowy. Ubijamy kremówkę i łączymy z wystudzoną i lekko stężałą galaretką. Dodajemy drobno pokroje plastry ananasa.
Delikatnie mieszamy.
Nakładamy do półkulistych, metalowych foremek (mogą być małe miseczki). Zostawiamy nieco miejsca by zmieścił się plaster biszkoptowego ciasta. Przyciskamy biszkopt do musu. Foremki wkładamy do lodówki by mus stężał.

W tym czasie przygotowujemy białą żelkę.
Żelatynę zalewamy odrobiną wody a potem stawiamy na garnku z gorącą wodą by się rozpuściła.
Kremówkę mocno podgrzewamy z mlekiem skondensowanym i łączymy z rozpuszczoną żelatyną.
Studzimy.

Kiedy mus kokosowy zastygnie (dobrze jest go włożyć na godzinę do zamrażarki) wyjmujemy go z chłodu i na kilka sekund wkładamy do wrzątku.
UWAGA: ostrożnie, by się nie oparzyć!
UWAGA: ostrożnie by nie nalać wody do foremki!
Kiedy ścianki się ogrzeją (tu wychodzi wyższość metalowych foremek nad ceramicznymi) mus wyskoczy bez trudu.
Zobaczycie przed sobą piękne białe kopułki pełne pysznego kremu. Stawiamy je na kratce by nadmiar polewy spłynął.
Wyjmujemy białą żelkę i polewamy mus. Schłodzenie musu w zamrażarce spowoduje szybkie stężenie żelki na musie.
Teraz pozostaje tylko chwilkę poczekać a potem przenieść ciastko na talerz.
Udekorowałam je białymi fiołkami. Opanowały całą grządkę z różami i aż się prosiły o użycie ich do białego deseru.

Smacznego i dużo radości w nareszcie słoneczny weekend.





A tym, którzy właśnie wybierają się oglądać warany, życzę dużo bezpiecznych wrażeń i cudnej przygody.

wtorek, 9 maja 2017

Obrazek jak z Dalego a także zasznurowana makrela
























Takich numerów jeszcze nie było. 
Bałwana w Wielkanoc lepić już się zdarzyło. Boże Narodzenie w ulewnym deszczu też mamy odhaczone.
Co prawda słońce ciągle jeszcze wstaje na wschodzie a czarne wciąż jest czarne lecz chyba licho nie śpi.
Jest 9 maja, latam z kosiarką. Taką do trawy.
Czyli niby wszystko się zgadza. Tylko dlaczego, do jasnej Anielki sypie śnieg. Jakiś surrealizm mi się w ten obrazek zaplątał.
Człowiek kroczący za kosiarką zero romantycznych uniesień ma głowie. Raczej praktyczność zagadnienia zaprząta mu umysł. Ile jeszcze umownych kwadratów trawnika zostało do skoszenia, na przykład. Lub czy jest jakaś możliwość opróżniania kosza bez ciągłych wędrówek do kompostownika?
Biel płatków, sypiących się z nieba każdy rasowy kosiarz zlekceważy jako element przy goleniu trawnika zbędny. Może bardziej romantyczna natura poszuka drzew wiśniowych jako źródła sypiącej się bieli.
Tylko, że do drzew owocowych mamy spory kawałek. A płatki spadające na trawnik, znikają po chwili jak kamfora. Ki czort?
Śnieg, panie, śnieg. Tylko po co, ja się pytam. Czy ktoś potrzebuje śniegu w maju? Mój trawnik nie. Moje drzewka w sadzie na 150% nie. Kosy siedzące w gnieździe w leszczynie absolutnie nie. Magnolia jest cała na nie. Nawet koty są na nie i okupują wszystkie przypiecowe miejsca.
Nie macie wrażenia, że coś jest bardzo nie w porządku? Że komuś się coś całkiem pomerdało z pogodą?
Ciągła obecność zimowego płaszcza i czapki jest najlepszym powodem do niepokoju. Niech ktoś w końcu włączy słońce!
Tą oto odezwą żegnam dzisiejszy dzień. Pani Gardias z uroczym uśmiechem zapowiedziała, że jeszcze tylko jutro a potem się zobaczy. Optymizm mnie ogarnął bezmierny.
Na razie żałuję, że nie mam szlafmycy.





















Na pocieszenie coś dla ciała czyli:
zasznurowana makrela

(dla dwóch osób)
2 świeże makrele

nadzienie do ryby:
2 łyżki suszonych pomidorów w oliwie
2 filety anchois
1 ząbek czosnku
pół łyżeczki czosnku w proszku
pół łyżeczki peperoncino
pieprz
pół łyżeczki listków tymianku
1 łyżka natki pietruszki
skórka z połowy cytryny.

oliwa
sól
2 łyżki masła
pół ząbka startego czosnku

Zaczynamy od przygotowania ryby. Kupując makrelę, upewnijcie się, że ryba jest naprawdę świeża. Leżakująca makrela jest jednym z najbardziej przykrych doznań zapachowych. Oszczędźcie sobie tej wątpliwej przyjemności.
Jeśli macie pachnącą morzem rybę (mam nadzieję, że wypatroszoną, ponieważ nie odważę się tutaj dawać wam rady jak dokonać tego czynu), pozbawcie ją głowy.
Teraz musicie usunąć z niej kręgosłup.
Trzeba poprowadzić nóż wzdłuż kręgosłupa, w kierunku ogona, ale nie rozcinając do końca. Potem robimy dokładnie to samo z drugą połową ale usuwając kręgosłup.
Mówiąc prostym językiem, ogon powinien być wspólną częścią obu połówek ryby.
Myjemy i osuszamy makrele.

W blenderze miksujemy składniki nadzienia.
Rozkładamy ryby jak kartkę urodzinową. Smarujemy obficie pomidorowym nadzieniem. Zamykamy ryby (jak wypisaną kartkę urodzinową) i związujemy sznurkiem.
Smarujemy oliwą, posypujemy oszczędnie solą i kładziemy na blasze, wyłożonej papierem do pieczenia. Wokół rozrzucamy malowniczo małe słodkie papryczki.

Piekarnik rozgrzewamy do 190 stopni.
Pieczemy makrele 25 minut. Po 15 minutach polewamy ryby masłem z czosnkiem.

Upieczone wyjmujemy, układamy na talerzu i pieczołowicie wlewamy do miseczki cały płyn, który zebrał się na blaszce. Nim polewamy rybę. Podajemy z czym chcemy. Kasza pęczak z warzywami pasuje jak ulał.





Smacznego i oby jutrzejsze przebudzenie miało miejsce w maju a nie w lutym.

środa, 3 maja 2017

Mysia dieta oraz co można zrobić z oreo, pieczonych truskawek, czekolady i bezy



















Puk, puk, dzień dobry. Jest tu kto?
Sama nie wiem czy jestem. Trochę mnie nie było i szczerze powiedziawszy zniknął też kwiecień. Początek miesiąca zapowiadał wręcz cudny ciąg dalszy. Niestety na zapowiedziach się skończyło.
Potem już tylko śniegi, wiatry i problemy.
Jeszcze w tak komfortowych warunkach, na leżąco, Wielkanocy nie spędzałam. Spróbowałam i na razie podziękuję. Wolę jednak masowanie szynki i ugniatanie baby. O malowaniu jajeczek nie wspomnę.
Maj jest też dobry by zacząć celebrowanie wiosny...cóż kiedy ochota jest ale wiosny jakby tak, na lekarstwo.
Gdzieś słoneczna wiosenność utknęła. Jakieś góry, prądy czy może złe myśli trzymają ją na łańcuchu.
W desperacji związanej z datą w kalendarzu pojechałyśmy otwierać leśne podwoje. Przecież to weekend majowy! Jak tu nie spędzić go w Domu pod lasem.
A w domu pod lasem zimno, całe 13 stopni, zamarły jesienią piec i chłód nie pozwalający zdjąć rękawiczek.
A jednak życie w domu kwitło pełną piersią. W moim łóżku znalazłam dwa mysie gniazda. W nich kolekcję kasztanów, orzechów i zawartość cukierniczki (jak one przeniosły cukier?). Za kuchennymi szafkami, sądząc po intensywnym zainteresowaniu naszych futer, myszy zorganizowały swoją redutę. Głupie nie są.
Wędrówka po domu ujawniła zjedzoną część progu w łazience i kompletną sieczkę w szufladzie ze skarpetkami. Ciekawe dlaczego tylko moimi?
Mąka żytnia i pszenna okazały się być ulubionymi dla gryzoni. Kasze, ryż i mąka gryczana zostały wzgardzone. Nadgryziona została za to deska do krojenia i stolnica do zagniatania chleba.
Czyli tak: orzechy, mąka pszenna, do tego cukier i wiórki drewniane. Na okrasę kolorowe strzępy skarpetek. Ciekawa dieta.
Pół roku nieobecność obfituje w niespodzianki. Przyroda nie lubi próżni.
Na razie spenetrowałam, i mam nadzieję odzyskałam, dolną część domu. Przede mną wycieczka na strych. Póki co, zajrzę tam bez okularów. Wtedy jest szansa, że co mniejszych mieszkańców nie zauważę. Potem będę miała nadzieję, że zanim zajrzę tam uzbrojona w odpowiednie narzędzia, część nieproszonych gości się wyniesie.

A co słychać w kuchni? Coś tam słychać. Kiedy opadł kurz powielkanocny mogłam się przymierzyć do ponownych zmagań z garami. Idzie mi dobrze, choć powoli.
Na razie coś mało spektakularnie ale dajcie mi czas i pójdę na całość.
Dziś na dobry (kolejny) początek coś na osłodę. Coś, co wygląda jak główna wygrana w konkursie pt. „Rozmiar nie ma znaczenia”.
I co najważniejsze nie wyssie z was wszystkich sił, bo bądź co bądź, te trzeba zachować na zmaganie z chłodem.








Oreo, pieczona truskawka, ganasz czekoladowy i beza

200g ciasteczek oreo
1/4 szklanki rozpuszczonego masła

słoik pieczonych truskawek (lub śliwek, lub ulubionej konfitury z całych owoców)

ganasz czekoladowy:
150 g gorzkiej czekolady
1/4 szklanki kremówki
1 łyżka masła

małe bezy:

2 białka
200 g drobnego cukru
szczypta soli

bezy:
Piekarnik rozgrzewamy do 130 stopni.
Białka ubijamy dodając sól. Kiedy zaczynają przypominać górskie szczyty zimą dodajemy po łyżce cukier, wciąż ubijając.
Pod koniec piana powinna być sztywna i błyszcząca.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia. Ubite białka przekładamy do rękawa cukierniczego i wyciskamy na papier zgrabne gwiazdki czy kwiatuszki (takie na jeden kęs).
Wkładamy blaszkę do piekarnika i suszymy 10 minut. Potem obniżamy temperaturę do 90 stopni i suszymy godzinę.

Bierzemy się za „ciasto”. Żadne to ciasto, to po prostu okruszki oreo połączone z masłem. Wkładamy oreo do blendera i mielimy na okruchy. Potem dodajemy masło i dokładnie mieszamy.
Tym „ciastem” wylepiamy formę, dociskając boki i spód.
Po godzinie w lodówce forma jest gotowa na przyjęcie reszty składników.

W rondelku mocno podgrzewamy kremówkę z masłem. Do miski wsypujemy połamaną czekoladę.
Zalewamy ją prawie wrzącą kremówką. Po chwili mieszamy do całkowitego rozpuszczenia się czekolady.

Wyjmujemy formę z „ciastem”. Na dno wykładamy pieczone truskawki. Zalewamy je czekoladowym ganaszem. Odstawiamy na kwadrans.
Czekoladowa polewa nieco zgęstnieje i możemy udekorować ciasto bezami.
Ciasto nie wymaga przechowywania w lodówce. Lodówka ma zły wpływ na bezy. Można ciasto kroić na malutkie porcje lub ekstremaliści mogą jeść jak chcą. Ciasto jest słodkie i malutki kawałek zaspokoi głód cukru na cały dzień.






Bardzo smacznego