Puk, puk, dzień dobry.
Jest tu kto?
Sama nie wiem czy jestem.
Trochę mnie nie było i szczerze powiedziawszy zniknął też
kwiecień. Początek miesiąca zapowiadał wręcz cudny ciąg dalszy.
Niestety na zapowiedziach się skończyło.
Potem już tylko śniegi,
wiatry i problemy.
Jeszcze w tak komfortowych
warunkach, na leżąco, Wielkanocy nie spędzałam. Spróbowałam i
na razie podziękuję. Wolę jednak masowanie szynki i ugniatanie
baby. O malowaniu jajeczek nie wspomnę.
Maj jest też dobry by
zacząć celebrowanie wiosny...cóż kiedy ochota jest ale wiosny
jakby tak, na lekarstwo.
Gdzieś słoneczna
wiosenność utknęła. Jakieś góry, prądy czy może złe myśli
trzymają ją na łańcuchu.
W desperacji związanej z
datą w kalendarzu pojechałyśmy otwierać leśne podwoje. Przecież
to weekend majowy! Jak tu nie spędzić go w Domu pod lasem.
A w domu pod lasem zimno,
całe 13 stopni, zamarły jesienią piec i chłód nie pozwalający
zdjąć rękawiczek.
A jednak życie w domu
kwitło pełną piersią. W moim łóżku znalazłam dwa mysie
gniazda. W nich kolekcję kasztanów, orzechów i zawartość
cukierniczki (jak one przeniosły cukier?). Za kuchennymi szafkami,
sądząc po intensywnym zainteresowaniu naszych futer, myszy
zorganizowały swoją redutę. Głupie nie są.
Wędrówka po domu
ujawniła zjedzoną część progu w łazience i kompletną sieczkę
w szufladzie ze skarpetkami. Ciekawe dlaczego tylko moimi?
Mąka żytnia i pszenna
okazały się być ulubionymi dla gryzoni. Kasze, ryż i mąka
gryczana zostały wzgardzone. Nadgryziona została za to deska do
krojenia i stolnica do zagniatania chleba.
Czyli tak: orzechy, mąka
pszenna, do tego cukier i wiórki drewniane. Na okrasę kolorowe
strzępy skarpetek. Ciekawa dieta.
Pół roku nieobecność
obfituje w niespodzianki. Przyroda nie lubi próżni.
Na razie spenetrowałam, i
mam nadzieję odzyskałam, dolną część domu. Przede mną
wycieczka na strych. Póki co, zajrzę tam bez okularów. Wtedy jest
szansa, że co mniejszych mieszkańców nie zauważę. Potem będę
miała nadzieję, że zanim zajrzę tam uzbrojona w odpowiednie
narzędzia, część nieproszonych gości się wyniesie.
A co słychać w kuchni?
Coś tam słychać. Kiedy opadł kurz powielkanocny mogłam się
przymierzyć do ponownych zmagań z garami. Idzie mi dobrze, choć
powoli.
Na razie coś mało
spektakularnie ale dajcie mi czas i pójdę na całość.
Dziś na dobry (kolejny)
początek coś na osłodę. Coś, co wygląda jak główna wygrana w
konkursie pt. „Rozmiar nie ma znaczenia”.
I co najważniejsze nie
wyssie z was wszystkich sił, bo bądź co bądź, te trzeba zachować
na zmaganie z chłodem.
Oreo,
pieczona truskawka, ganasz czekoladowy i beza
200g ciasteczek oreo
1/4 szklanki
rozpuszczonego masła
słoik pieczonych
truskawek (lub śliwek, lub ulubionej konfitury z całych owoców)
ganasz czekoladowy:
150 g gorzkiej czekolady
1/4 szklanki kremówki
1 łyżka masła
małe bezy:
2 białka
200 g drobnego cukru
szczypta soli
bezy:
Piekarnik rozgrzewamy do
130 stopni.
Białka ubijamy dodając
sól. Kiedy zaczynają przypominać górskie szczyty zimą dodajemy
po łyżce cukier, wciąż ubijając.
Pod koniec piana powinna
być sztywna i błyszcząca.
Blaszkę wykładamy
papierem do pieczenia. Ubite białka przekładamy do rękawa
cukierniczego i wyciskamy na papier zgrabne gwiazdki czy kwiatuszki
(takie na jeden kęs).
Wkładamy blaszkę do
piekarnika i suszymy 10 minut. Potem obniżamy temperaturę do 90
stopni i suszymy godzinę.
Bierzemy się za „ciasto”.
Żadne to ciasto, to po prostu okruszki oreo połączone z masłem.
Wkładamy oreo do blendera i mielimy na okruchy. Potem dodajemy masło
i dokładnie mieszamy.
Tym „ciastem”
wylepiamy formę, dociskając boki i spód.
Po godzinie w lodówce
forma jest gotowa na przyjęcie reszty składników.
W rondelku mocno
podgrzewamy kremówkę z masłem. Do miski wsypujemy połamaną
czekoladę.
Zalewamy ją prawie wrzącą
kremówką. Po chwili mieszamy do całkowitego rozpuszczenia się
czekolady.
Wyjmujemy formę z
„ciastem”. Na dno wykładamy pieczone truskawki. Zalewamy je
czekoladowym ganaszem. Odstawiamy na kwadrans.
Czekoladowa polewa nieco
zgęstnieje i możemy udekorować ciasto bezami.
Ciasto nie wymaga
przechowywania w lodówce. Lodówka ma zły wpływ na bezy. Można
ciasto kroić na malutkie porcje lub ekstremaliści mogą jeść jak
chcą. Ciasto jest słodkie i malutki kawałek zaspokoi głód cukru
na cały dzień.
Bardzo smacznego
Smacznie wygląda i tak samo smakuje :)
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo:)
UsuńWidzę tu same pyszne połączenia! Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń:))
UsuńLimonko, alez u Ciebie pysznie. A ja jak zwykle wpadlam na bloga w okolicach kawy i teraz zaluje, ze ciastek w okolicy brak!
OdpowiedzUsuńRuszaj do cukierni:))
UsuńBoże, te bezy to jakaś Doskonałość Roku w cukiernictwie! Zazdroszczę tym, co to jedli...
OdpowiedzUsuńDo mnie myszy wcale nie przyszły, ani teraz, ani jesienią (może to te dwa huncwoty Zeflik i Szpagietka je płoszą, chociaż jako żywo w życiu nie widziałam Zeflika z myszą w gębie, zaś Szpagieta łowi szczury u wujka naprzeciwko. Niemniej kocur regularnie nam obsmradza chałupę, aby zaznaczyć, że on jest panem Szpagietki, domu i całego przysiółka, więc może to działa :'D
CaUski serdeczne, i zdrówka i tylko mi jeszcze wspomnij, czy dostałaś mojego maila? (może być w spamie :-(
Marzynia ze Smykówek
Mailik przyszedł i ucieszył mnie wielce. Nie ma to jak dobre słowo. Nasze koty chyba są zdziwione, że coś im po izbie lata. Ta na dworze wyłapują myszy jak złoto ale te za szafką mają jakiś immunitet. Może jest coś, o czym ja nie wiem. Jakaś kocia tajemnica;)
UsuńŚciskam mocno i pozdrawiam cieplutko:))
Wygląda cudownie!
OdpowiedzUsuńMysz mówisz...? Ja chybabym w lekką panikę wpadła...
Moja kochana, będzie coraz lepiej...
OdpowiedzUsuńA myszki..no cóż.. haha, ja też nie lubię i raczej ich nie wypatruje...Natomiast wypatruje kolejnych, wspaniałych postów...i apetycznych pomysłów na małe co nieco:D Pozdrawiam!!