Boję się pająków. Jestem mało
oryginalna, bo jakieś 60% ludzkości boi się pająków.
Odcienie tego strachu są różne: od niechęci i
obrzydzenia do panicznej ucieczki gdzie pieprz rośnie.
Należę do tej ostatniej grupy.
A może powinnam powiedzieć, że
należałam.
Oto historia mojego wychodzenia z fobii
pająkowej.
Porządki działają relaksująco.
Szczególnie kiedy jest niedziela. Nikt nie marudzi, że film, że
chciałby pogadać, że znowu sprzątanie...itd.
Jestem sama z odkurzaczem i ścierą.
Macham rurą ssącą w przedpokoju i
wtedy okazuje się, że tak całkiem sama jednak nie jestem.
Kątem oka widzi się czasem więcej.
Niestety najczęściej są to, rzeczy, których nie chciałabym
dobrowolnie oglądać. Mam czasami wrażenie, że to co widzimy kątem
oka jest jakimś przekraczaniem granicy. Czasem widzę niewyraźny
ruch, czasem co błyśnie, czasem się zakrzywi.
Tym razem mignęły mi nóżki, w
ilości przekraczającej cztery. To był wystarczający powód do
wzmożenia czujności. Pełny obrót zaowocował widokiem zmykającego
ile sił w odnóżach pająka całkiem sporych (jak na moje granice
wytrzymałości) rozmiarów.
Wrzask byłby bezcelowy. Od ściany do
ściany naszego M nie było nikogo na kim moje wrzaski zrobiłyby
wrażenie.
Nie było żadnego rycerza w zbroi,
który ruszyłby na ratunek.
Uzbrojona w rurę odkurzacza próbowałam
wygarnąć stworzenie spod lustra.
Akcję uznałam za zakończoną
sukcesem. Pająk nie wypełzł, ja poczułam się bezpieczna.
Ruszyłam dalej odkurzając resztę kątów.
Okazało się, że zwycięstwo
odtrąbiłam za wcześnie.
Po godzinie zmagań z kurzem przyszedł
czas na wodę.
Kiedy ponownie wkroczyłam do
przedpokoju, pierwsze co zobaczyłam to pająk zapylający ile sił w
nogach pod swoje z góry upatrzone miejsce pod lustrem. I po raz
pierwszy zauważyłam, że ten mały pająk wygląda w wielkim
przedpokoju jakby się zgubił. I zrobiło mi się go autentycznie
żal.
On taki mały a ja taka wielka, na
dodatek uzbrojona. Mój ty pająku, uparty jesteś. Niech ci
będzie. Przysięgam uroczyście, że z mojej strony nic ci nie
grozi. Żyj sobie w przedpokoju. Czas okiełznać bezpodstawne
niechęci i zacząć żyć w symbiozie. Byle nasze ścieżki nie
przecinały się za często.
Czy to początek końca moich pajęczych
strachów? Wątpię, ponieważ na samą myśl o jesiennych krzyżakach
na łące już dziś mnie ogarnia bezmyślna panika.
Ale może pierwszy krok zrobiony?
Mało kulinarna ta notka, prawda? Mnie
to nie przeszkadza, a kto znudzony niech popatrzy niżej. Tam
znajdzie pełną kuchenną poprawność czyli:
Kokosowy mus z ananasem pod białą żelką
(na cztery foremki)
mus pinacolada:
1 szklanka mleczka kokosowego
1 galaretka pinacolada, rozpuszczona w
pół szklanki gorącej wody*
200ml kremówki
5 plastrów ananasa z puszki,
odsączonych
*(jeśli robicie mus w gorący dzień
lub boicie się, że galaretka nie stężeje, dodajcie 1 łyżeczkę
żelatyny i rozpuśćcie razem z galaretką)
biała
żelka:
1 tubka mleka skondensowanego
słodzonego
100 ml kremówki
2 łyżeczki żelatyny
biszkopt:
2 jajka
2 łyżki drobnego cukru
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
szczypta soli
Zaczynamy od upieczenia biszkoptu.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni.
Blaszkę wykładamy papierem do
pieczenia.
Ubijamy białka na sztywno. Dodajemy
cukier i ubijamy do rozpuszczenia się cukru. Dodajemy żółtka i
ubijamy jeszcze kilkanaście sekund.
Odkładamy mikser i dosypujemy mąki.
Wcześniej mieszamy je ze sobą i przesiewamy przez sito.
Delikatnie mieszamy mąki z masą
jajeczną.
Wykładamy ciasto na blaszkę i
wyrównujemy powierzchnię.
Pieczemy 20 minut.
Po wystygnięciu zdejmujemy biszkopt z
papieru i foremką, w której będziemy formować ciastka wycinamy
kółka. One będą podstawą naszych ciastek.
Czas na mus kokosowo ananasowy. Ubijamy
kremówkę i łączymy z wystudzoną i lekko stężałą galaretką.
Dodajemy drobno pokroje plastry ananasa.
Delikatnie mieszamy.
Nakładamy do półkulistych,
metalowych foremek (mogą być małe miseczki). Zostawiamy nieco
miejsca by zmieścił się plaster biszkoptowego ciasta. Przyciskamy
biszkopt do musu. Foremki wkładamy do lodówki by mus stężał.
W tym czasie przygotowujemy białą
żelkę.
Żelatynę zalewamy odrobiną wody a
potem stawiamy na garnku z gorącą wodą by się rozpuściła.
Kremówkę mocno podgrzewamy z mlekiem
skondensowanym i łączymy z rozpuszczoną żelatyną.
Studzimy.
Kiedy mus kokosowy zastygnie (dobrze
jest go włożyć na godzinę do zamrażarki) wyjmujemy go z chłodu
i na kilka sekund wkładamy do wrzątku.
UWAGA: ostrożnie, by się nie oparzyć!
UWAGA: ostrożnie by nie nalać wody do
foremki!
Kiedy ścianki się ogrzeją (tu
wychodzi wyższość metalowych foremek nad ceramicznymi) mus
wyskoczy bez trudu.
Zobaczycie przed sobą piękne białe
kopułki pełne pysznego kremu. Stawiamy je na kratce by nadmiar
polewy spłynął.
Wyjmujemy białą żelkę i polewamy
mus. Schłodzenie musu w zamrażarce spowoduje szybkie stężenie
żelki na musie.
Teraz pozostaje tylko chwilkę poczekać
a potem przenieść ciastko na talerz.
Udekorowałam je białymi fiołkami.
Opanowały całą grządkę z różami i aż się prosiły o użycie
ich do białego deseru.
A tym, którzy właśnie wybierają się
oglądać warany, życzę dużo bezpiecznych wrażeń i cudnej
przygody.
Wygląda apetycznie! :-)
OdpowiedzUsuńWygląda baaardzo apetycznie i delikatnie. A pająków też nie lubie, chociaż ponoć dbają o nasze portfele:))
OdpowiedzUsuńStylizacja zapiera dech w piersi! U mnie Martik jest wielbicielem kokosu, jak tylko się zobowiąże wykonać najgorsze roboty (zmycie garów po?) to jej pomogę to zrobić. A co do pająków, to życie na wsi odzwyczaja od walki z niemal każdym robactwem. Pająki przynajmniej nie wyżerają cukru i nie wysysają krwi. I nie sikają do mleka, jak skrzaty :-D
OdpowiedzUsuńLimonko, jak juz wiesz, z waranow byly nici. Ale za to jakie pajaki widzialam! Az mi bylo momentami zimno!
OdpowiedzUsuńMus piekny. A post jeszcze lepszy - az sie splakalam przy nozkach w ilosci wiekszej niz cztery!
Bardzo elegancki deser :)
OdpowiedzUsuńJa też panicznie boję się pająków. Pierwszy krok do symbiozy nadal przede mną...