wtorek, 16 lutego 2021

413 dzień roku i marudzenie nad zielonym makaronem

 















Czy to już nowy rok czy jeszcze stary? Niektórzy twierdzą, że dziś jest 413 dzień 2020 roku. 

Coś w tym jest. Niby data się zmieniła i nic poza tym. Dalej siedzimy w domach, patrzymy na siebie wilkiem. Chwile euforii z przyczyn wiadomych (już, zaraz, za chwilę się zaszczepimy), przychodzą i odchodzą. Niektórzy jadą szybko balować do Zakopanego a inni czekają kiedy znowu zabronią.

Podobno był karnawał. Podobno dziś jest śledź. W takim zawieszeniu kalendarz jest niepotrzebny.

Zresztą, kupno atrakcyjnego kalendarza pod koniec 2020 roku graniczyło z cudem. Nawet ta dziedzina owinęła się kołdrą i wzięła na przeczekanie. 

Po co nam kalendarz? Co możemy w nim zapisać? Wizytę u dentysty? Zaznaczyć czerwonym serduszkiem dzień szczepienia? O, do tego większość z nas będzie potrzebowała kalendarza z zupełnie innego roku. Średnio optymistycznego.

Dobrze, że słońce świeci bo można by odnieść wrażenie, że dobry los się od nas odwrócił tyłem. A co gorsza, puszcza nam w twarz bąki.

Nie pomagam takim marudzeniem, prawda? Och, niedobry ten rok jest, niedobry. Nie będę go porównywać do poprzedniego, bo tamten też był niedobry.

Wyskrobuję resztki optymizmu jak w dzieciństwie robiłam to z budyniem jedzonym z garnka. Szoruję łyżką po ściankach a i tak zamiast treści znajduję tylko optymistyczny zapach. Dobre i to.

Zamiast śledzia na dziś będzie postne danie na jutro.

I niosące nadzieję...kolorem. Zielone.

Zaprezentował je w swojej książce 5 składników Jamie Oliver.





Zielony makaron

(dwie porcje)

150 g spaghetti

4 ząbki czosnku

200 g jarmużu 

30 g parmezanu

30 g ricotty

3 łyżki oliwy

sól

pieprz

Zaczynamy od zagotowania wody w garnku. Solimy ją porządnie i kiedy się zagotuje wrzucamy do niej makaron.

Obieramy czosnek i odrywamy z jarmużu grubsze i twardsze cześci. Do gotującego się makaronu wrzucamy jarmuż i czosnek i gotujemy 5 minut. 

Wyjmujemy jarmuż i czosnek z wody i przekładamy do blendera. Wlewamy 2 łyżki oliwy i starty parmezan. Blendujemy do uzyskania sosu. Doprawiamy solą i pieprzem. Ugotowany makaron odcedzamy, zachowując pół szklanki wody z gotowania.

Do garnka z makaronem dodajemy zielony sos. Mieszamy i jeśli potrawa jest za gęsta dolewamy nieco wody z gotowania.

Przekładamy makaron na talelerze, polewamy oliwą i posypujemy kawałkamim ricotty.

Moja uwaga:

Makaron wygląda świetnie. Trochę podniósł mój leżący poziom optymizmu. Może nie do pozycji siedzącej ale już nie leżącej na obu łopatkach.

Jedną rzecz na pewno zmienię przygotowując zielony makaron następnym razem. Zamiast nijakiej w smaku ricotty użyję zdecydowanej fety lub sera, który ma charakter.




Smacznego 


sobota, 13 lutego 2021

Co pan na to Panie Andersen czyli wegańskie kruche z czekoladową truflą

 
















Pamiętam z dzieciństwa Bajkę o dwunastu miesiącach Janiny Porazińskiej

A właściwie nie bajkę pamiętam tylko fanaberie czarnego charakteru w postaci złej macochy (a jakże!). Otóż życzeniem wyżej wymienionej był koszyk świeżych malin, przyniesiony przez biedną sierotkę (a jakże!). Życzenie może i nie wygórowane gdyby nie małe ale... Rzecz miała miejsce zimą.

Biedna acz o złotym sercu sierotka dostała zadanie niemożliwe do zrealizowania. Macocha była kryta na dwa sposoby. Po pierwsze gdyby niebożątku udało się jakim trafem dotrzeć do ciepłych krajów by maliny zdobyć, jak nic w drodze powrotnej jak nie wilcy to wiatry mroźne zabiłyby niebogę. I byłoby po problemie.

A jeśli szczęściara wróciłaby z niczym ale cało i zdrowo, to przecież nie wywiązawszy się z prostego zadania zasługiwałby tylko i wyłącznie na wygnanie. I też byłoby po problemie.

Na każdej linii sierotka miała przechlapane. I ten dramat fascynował mnie najbardziej. Bo przecież wiadomo było, że sierotka zadania nie wypełni. Czy ktoś wtedy słyszał o malinach z Grecji? czy porzeczkach z Maroka? W grudniu? W lutym?

Trochę wody musiało upłynąć i nieco głów posiwieć by bajka o dwunastu miesiacach straciła swój sens.

Przy trzecim akapicie, gdy zła macocha władczym acz pełnym zjadliwej satysfakcji tonem ogłasza sierotce swoje życzenie, zamiast westchnienia pełnego rozpaczy ze strony audytorium padła podpowiedź: "eee, łatwizna...kupi w Tesco. Nawet butków zimowych do tego nie potrzebuje".  

No panie Andersen, jak pan teraz sprzedasz bajkę o Dziewczynce z zapałkami?

Lód latem, maliny zimą, pomidory i ogórki cały rok.

Kiedyś moje Dzieci hodowały po lecie, w akwarium dwa ślimaki winniczki. I póki było ciepło i sałata występowała w przyrodzie, chłopaki miały się nieźle. Ale potem przyszła zima i z braku sałaty, dzieci zaserwowały ślimakom dietę kapustną. Ślimaki w ramach protestu przykuły się do ściany akwarium i w tym stanie dotrwały do wiosny. Pożytku z nich nie było żadnego oprócz jednego wniosku. Przyroda to cykliczność. Jest czas na sałatę i jest czas na jarmuż. Delektowanie się szparagami niekoniecznie odbywa się w czasie zbioru kukurydzy.

I tak sobie dumałam wypakowawszy zakupy na stół. Spojrzałam na czerwone porzeczki, różowe maliny i nieco zielonkawe truskawki. Potem zawiesiłam oko na wirujących płatkach za oknem. 

Ale postawiliśmy ten świat na głowie! I ja też mam w tym swój udział. Bo kto to widział kupować maliny w lutym!!!

Na szczęście, żadna istota, "posiadająca oczy, przyjaciół i plany na przyszłość" do tego ciasta nie została użyta.






Tarta wegańska z czekoladową truflą


kruche ciasto wegańskie:

200 g mąki

100 g vege margaryny, schłodzonej

1 łyżka oleju kokosowego, schłodzonego

szczypta soli

2 łyżki cukru pudru

2 łyżki zimnego jogurtu vege kokosowego

2 łyżki zimnej wody

1 łyżeczka drobno posiekanego, rozmarynu lub skórki z cytryny, pomarańczy lub tymianku....

Forma 23 cm

temp. 200 stopni 

20 minut pieczenia (10 minut z obciażeniem)


Mąkę, pokrojoną na niewielkie kawałki margarynę i olej kokosowy, sól, cukier i dodatki (np skórkę cytrynową) wkładamy do malaksera. Miksujemy kilka sekund. Dodajemy jogurt i wodę i znów miksujemy kilka sekund. Jeśli ciasto zbija się w kulę, jest gotowe. Przekładamy między dwa arkusze papieru do pieczenia (będzie się bez problemu dało rozwałkować), spłaszczamy dłonią i schładzamy w lodówce. 

Jeśli ciągle w mikserze latają nam okruszki, wlewamy jeszcze łyżkę zimnej wody i miksujemy 3 sekundy.

Po godzinie wałkujemy ciasto na grubość jak kto lubi czyli między 0,5 a 1,0 centymetra i wykładamy nim formę na tartę. Nakłuwamy ciasto widelcem i schładzamy około godziny.

Schłodzone ciasto wyjmujemy z lodówki, obciążamy papierem, na który sypiemy nn suchą fasolę i pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 200 stopni przez 20 minut. W połowie pieczenia zdejmujemy obciążenie wraz z papierem. 

Upieczone ciasto studzimy.


wegański krem - czekoladowa trufla:

krem kokosowy z dwóch schłodzonych puszek mleczka kokosowego

150 g gorzkiej czekolady

2 łyżki cukru pudru lub golden syrupu

4 łyżki płynnego mleczka kokosowego z jednej puszki (po wybraniu gęstej śmietanki z góry)

Miskę z połamaną czekoladą i płynnym mleczkiem kokosowym stawiamy na garnku z wrzącą wodą. Roztapiamy czekoladę, mieszamy by połączyła się z mleczkiem kokosowym. Zdejmujemy i studzimy.

Wyjmujemy z lodówki schłodzoną śmietankę kokosową. Ubijamy w mikserze (jak białka) z cukrem pudrem aż stanie się nieco puszysta (cudów nie oczekujcie, chodzi o to by ją rozbić a nie napuszyć). Dodajemy wystudzoną czekoladę i ewentualne dodatki np, płatki chilli czy kryształki soli i ubijamy kilka sekund. 

W rezultacie otrzymujemy aksamitną truflę czekoladową. Byłam mile zaskoczona bo zniknął gdzieś smak kokosa, który w potrawach wegańskich jest wszechobecny.

Kremem czekoladowym wypełniamy upieczone kruche ciasto. Wyrównujemy powierzchnię i wstawiamy do lodówki.

Po pół godzinie ciasto jest gotowe do podania. Sprawa dekoracji jest zupełnie dowolna.

Ja narysowałam czekoladą esy floresy. To nie zaspokoiło moich ambicji twórczych więc dzięki porzeczkom z Maroka, malinom z Holandii i truskawkom z Grecji ciasto nareszcie wyglądało jak chciałam. 

Kto to widział w lutym jeść czerwone porzeczki!!!!!


Ciasto polecam każdemu, bez względu czy je trawę czy trawożerców. Kruche jest autentycznie kruche a pralina...palce lizać.





Smacznego


sobota, 6 lutego 2021

Niezbyt wielka ucieczka i tort z makiem, czekoladą i kremem z białej czekolady

 




MMz wyszedł po pizzę. I przepadł. W linii prostej miał do pokonania około 250 metrów.

Ale po prostej to nie znaczy prosto. 

MMŻ odkrył stosunkowo niedawno, że ma nogi. I że one służą nie tylko do noszenia spodni i butów ale pełnią też nieoczekiwanie inne funkcje. Funkcje pożyteczne i całkiem przyjemne. Otóż, jak się okazało, do przemieszczania się w przestrzeni dobrze sprawuje się nie tylko samochód ale własne nogi. 

A to odkrycie: mam nogi! Dziwne? Nieprawdopodobne? Nieprawdziwe?

Trzy razy "nie". 

Odkrycie własnych nóg może być momentem zwrotnym w życiu porównywalnym do wynalezienia (nomem omen) koła. 

Nie wdając się w szczegóły MMŻ po dokonaniu powyższego zaczął nowe życie. Wędrowca.

Kiedyś na moje pytanie: 

- pójdziesz ze mną na spacer? 

słyszałam: 

- pieszo? a nie możemy pojechać autem?

Na parkingu zostawialiśmy pojazd pod drzwiami a zwiedzanie czegokolwiek odbywałam w samotności.

Dawne czasy. Dziś parking zazwyczaj jest nam niepotrzebny a spacery zaczynają być podobne do maratonów. 

Wracając do dzisiejszego zniknięcia, MMŻ wyszedł po pizzę. Prosta kalkulacja plus doświadczenie dało mi wynik: 20 minut.

Była niedziela, leniwe popołudnie, wędrówkę już zaliczyliśmy, serial "Raised by wolves" przygotowany do obejrzenia. Żadnego niebezpieczeństwa nie wyczuwałam. Do pełni szczęścia brakowało tylko pizzy. No i MMŻ. 

Po godzinie nawet mnie zastanowiło jakąż to okrężną drogę mój wspaniały Mąż tym razem obrał.

Rozwiązanie okazało się o tyle prozaiczne, co nieoczekiwane. Kiedy ja wizualizowałam trasy, które przemierza MMŻ idąc po pizzę, ten zakotwiczył u pizzamana by w spokoju acz bez premedytacji oddać się ożywionej dyskusji nad wyższością jednego sprzętu grającego nad innym. Czas płynął, pizza stygła, ciemność zapadła. 

MMŻ wrócił zadowolony z siebie po 1,5 godziny.

Zapomniałam, że są rzeczy ważne, ważniejsze i najważniejsze. Pizza nie znalazła w żadnej z tych kategorii.

Następnym razem zamówię obiad z dowozem. Takie  są zgubne skutki chodzenia....na manowce;))


Wbrew temu co na wstępie, dziś nie będzie pizzy, ani burgerów, ani burrito. 

Sobota jest dniem świętym i moja kuchnia jest wtedy zamknięta. Żadna siła nie zmusi mnie w sobotę do wyjęcia garnka.

Ale ciasto to nie gotowanie. No i zazwyczaj w sobotę jest już gotowe. 






Tort nie tylko urodzinowy z makiem, czekoladą i kremem z białej czekolady


ciasto czekoladowe:

1 i 3/4 szklanki mąki pszennej

1,5 szklanki drobnego cukru do wypieków

3/4 szklanki kakao

1,5 łyżeczki sody oczyszczonej

1,5 łyżeczki proszku do pieczenia

pół łyżeczki soli

1 szklanka maślanki lub kefiru

1/2 szklanki (125 ml) oleju rzepakowego lub słonecznikowego

2 duże jajka

1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

1 szklanka świeżo zaparzonej gorącej kawy (bez fusów)


Wszystkie składniki powinny być w temperaturze pokojowej. Do dużej  miski przesiewamy mąkę, kakao, sodę, proszek, sól.

W innej misce mieszamy  maślankę, olej, jajka, wanilię. Dodajemy cukier. Nie ubijamy, mieszamy tylko do połączenia się składników. 

Dodajemy suche składniki i mieszamy ręcznie by wszystko ładnie się połączyło. Potem strużką wlewamydodawać kawę, dalej mieszając. 

Ciasto przelewamy do tortownicy średnicy 23 cm, wyłożonej papierem do pieczenia i  pieczemy w temperaturze 170ºC przez około 40 – 45 minut lub do tzw. suchego patyczka. 

Upieczone ciasto wyjmujemy z piekarnika, studzimy i kroimy na 3 blaty.


biszkopt makowy:

5 jajek, białka i żółtka oddzielnie

150 g drobnego cukru do wypieków

2 łyżki zmielonych migdałów

120 g mąki pszennej tortowej

2 łyżki skrobi ziemniaczanej

1 łyżka proszku do pieczenia

200 g suchego, nie mielonego maku


Zaczynamy od ubicia białek na pianę. Do ubijanych białek, pod koniec wsypujemy partiami cukier (jak przy robieniu bezy). Doubitych białek z cukrem dodajemy żółtka, wciąż ubijając.

W misce mieszamy obie mąki, mak, proszek i migdały. 

Do miski z ubitymi jajkami wsypujemy mieszankę suchą  i delikatnie, ręcznie mieszamy.

Przekładamy ciasto do tortownicy, wyłożonej papierem do pieczenia i pieczemy około 40 minut w temperaturze 180 stopni.

Studzimy a po wystudzeniu kroimy na 3 blaty.


nasączenie:

pół szklanki przegotowanej wody, wystudzonej

3 łyżki rumu


krem z białej czekolady:

300 g białej czekolady, posiekanej

400 ml śmietany kremówki 36%


Mocno pdgrzewamy kremówkę (prawie do zagotowania). Zdejmujemy z pieca i wrzucamy do niej połamaną czekoladę. Po kilku minutach mieszamy do otrzymania gładkiej czekoladowej masy. Studzimy, przykrywamy powierzchnię czekolady folią i wstawiamy do lodówki (najlepiej na noc).

Następnego dnia ubijamy schłodzoną masę czekoladową na krem. 


krem do posmarowania i udekorowania tortu:

250 g mascarpone

200 ml kremówki

2 łyżki cukru pudru

1 łyżeczka ekstraktu waniliowego

oraz 

małe beziki, owoce


Finał:

Na podstawce lub w tortownicy kładziemy pierwszy czekoladowy blat. Nasączamy go ponczem i smarujemy kremem. Przykrywamy blatem makowym. Nasączamy i smarujemy kremem. Przykrywamy blatem czekoladowym, nasączamy i smarujemy kremem. Przykrywamy blatem makowym, nasączamy i całość ciasta smarujemy resztą kremu z białej czekolady.

Wstawiamy do lodówki na kilka godzin.

Nie użyłam wszystkich trzech blatów bo miałam dla nich inne przeznaczenie. 

Po kilku godzinach dekorujemy tort.

Ubijamy mascarpone z kremówką, cukrem i wanilią. Smarujemy boki i wierzch ciasta. Upiększamy według uznania i schładzamy ponownie w lodówce.






Trochę jest z tym ciastem zachodu, ale urodzinowych ciast nie piecze się co sobotę. 

Zachęcam i polecam. Smacznego


środa, 3 lutego 2021

Nieoczekiwane skutki braku światła czyli tofu, miód, imbir i sos sojowy

 















Obiad był w pełnym rozwoju. Talerze dymiły, potrawy pachniały, ślinka ciekła.

I wtedy zrobiło się ciemno. Nie żeby pstryk i koniec. Nie, nie. Najpierw zamrugało, potem lampy dostały czkawki a na koniec zapadł mrok. Widelce zawisły nad stołem w cichym niezrozumieniu.  Zamarliśmy w oczekiwaniu. A nuż wróci. Nie wróciło. 

Ruszyliśmy ku bezpiecznikom. W skrzynce zastaliśmy ciszę, spokój i pełen porządek. Jakby technika w ogóle nie zauważyła, że światło sobie poszło. 

Wylegliśmy na korytarz. A tu, co za ulga, też ciemno. Niestety wywiad na prędce zrobiony u sąsiadów szybko rozwiał nasze nadzieje, że ktoś dzieli z nami los. Oni mieli światło. My nie. 

Rzut oka na pobliskie mieszkania nie rozstrzygnął sprawy. Jedni mieli okna jasne, inni ciemne. 

Zagadka.

Sąsiedzi okazali się przydatni. Od razu namierzyli sprawców: "ci od domofonu". Jeden telefon i panowie sprawcy zostali wezwani na  miejsce zbrodni. Pozostało nam czekać.

Tymczasem na korytarzu (ciągle ciemnym) rozkwitło życie sąsiedzkie. 

Najpierw pojawiło się  współczucie. Potem propozycja kawy: co tam będziecie po ciemku siedzieć (nie tak znowu po ciemku, zapaliłam świece), napijecie sie u nas kawy.

Sąsiad z prawej przyniósł drabinę (bezpieczniki są wysoko), sąsiad z lewej pęk wytrychów (skrzynka z bezpiecznikami zamknięta na głucho). Panie w tym czasie omawiały romantyczne skutki zaistniałej sytuacji. 

Minęła godzina. Nic w kwestii rozjaśnienia sytuacji się  nie zmieniło ale poczuliśmy z MMŻ, że nie jesteśmy sami w nieszczęściu. Sąsiedzi zamiast zająć się swoimi sprawami, bo przecież w kwestii wspołczucia już swoje zrobili, ani myśleli zostawić nas samych sobie. 

Na korytarzu pojawiły się krzesła. Kto to widział stać tyle czasu? 

Może napijemy się wina? 

No i kieliszki trzeba było na czymś postawić. Więc obok krzeseł stanął stolik.

Skąd wzięła się taca z pączkami a po kolejnych trzech godzinach kanapki, nawet nie wiem.

Kiedy jednocześnie gada sześć osób, to robi się naprawdę gwarno.

I już byśmy o tym świetle a właściwie jego braku zapomnieli gdyby nie walenie w drzwi wejściowe piętro niżej. Zapomniałam dodać na początku, że domofon też padł.  

Odsiecz przybyła. Nowy, błyszczący i sprawny bezpiecznik przywiozła. I stała się światłość w domu i na korytarzu. 

Chcecie wiedzieć co było dalej?

Powrót jasności niczego na korytarzu nie zmienił. Rozmowy, śmiechy trwały w najlepsze. Około pół godziny po północy doszłam do wniosku, że trzeba oprzytomnieć i pogoniłam towarzystwo do łóżek. 

Ale zanim zgasiłam lampkę nocną doszłam do wniosku, że życie jest pełne niespodzianek.

Sąsiedzi mieszkają obok od lat. Mijamy się, kłaniamy sobie, zostawiamy liściki na Boże Narodzenie. Poprawne sąsiedzkie stosunki - tak nazywa się ten stan rzeczy.

Nic o sobie nie wiemy. A precyzyjnie mówiąc: nie wiedzieliśmy. Do tego tygodnia.

Na piątek jesteśmy umówieni na wspólne oglądanie filmu. Co wy na to?





Na dodatek, przygotowane w pełnym świetle pyszne tofu nie tylko dla nie jedzących mięsa. 

Tofu w miodzie, sosie sojowym i imbirze


opakowanie tofu (około 250 g)

2 łyżki sosu jasnego sojowego

1,5 łyżki płynnego miodu

3 ząbki czosnku, zmiażdżone

kawałek imbiru wielkości kciuka, starty

1 gruszka, starta na grubych oczkach

kilka dymek, tylko biała część

2 łyżki oleju sezamowego

1,5 łyżki pasty gochujang*

2 łyżki oleju

1 łyżka uprażonych ziaren sezamu (pół na pół, jasnych i ciemnych)


* gochujang to pasta koreańska, która odmienia życie, szczególnie tym, którzy lubią mocne wrażenia. Bez tej pasty kiszenie kimchi byłoby jeśli nie niemożliwe, to na pewno trudniejsze.


Tofu owijamy ręcznikami papierowymi i obciążamy np drewnianą deską. Niech pozbędzie się nadmiaru wody. Kroimy na centymetrowe plastry.

Na patelni rozgrzewamy olej i osuszone tofu smażymy na złoty kolor.

Przekładamy tofu na papierowy (kolejny) ręcznik. 

W miseczce mieszamy sos sojowy, miód, czosnek, imbir, pokrojone dymki, olej sezamowy, gochujang i 1 łyżkę wody.

Na gorącą patelnię z jedną łyżką oleju wlewamy zawartość miseczki. Wkładamy do sosu podsmażone tofu. Obtaczamy w sosie i na niedużym ogniu zagotowujemy. Gotujemy około 5 minut. Sos powinien się nieco zredukować. Posypujemy sezamem i zieloną częścią dymki i podajemy.

Smakuje nieziemsko z dodatkiem sałatki z brokułów lub ryżem 

Smacznego