Czy w dzisiejszych czasach siedzenie na tarasie, słuchanie ptaków, wypatrywanie dzięcioła, uśmiechanie się na widok śpiącego kota jest w porządku? Czy może mars na czole powinien mi towarzyszyć od pierwszego porannego zerknięcia w lustro do zgaszenia wieczorem światła?
Wojna, wybory, powodzie, inflacja, chrust w lesie i mech na dachach, kredyty, potyczki na górze. Czegóż chcieć więcej? Myśleliśmy, że żyjemy w wyjątkowych czasach. Ja z pokolenia baby boomersów byłam przekonana, że dobrostan będzie trwał wiecznie.
Nic nie trwa wiecznie." Wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija." I to co dobre, i to co złe.
Tylko dlaczego to, co złe przemija jakoś wolniej? Mam wrażenie, że trzymanie świata w jednym kawałku przypomina formowanie lizaka z piasku.
Czy siedzenie na tarasie i głaskanie kota może coś zmienić? Świata na pewno nie ale własne spojrzenie na ów świat na bank tak. Nie wiem jak wy, ale czasem zamykam oczy przed rzeczywistością. Może to tchórzostwo a może sposób na zachowanie optymizmu. Odwracam się tyłem do świata za asfaltem i całą sobą chłonę świat mi teraz najbliższy. Drzewa, krzaki, trawę, nawet mój nie-ulubiony płot sąsiadki. Mam świadomość słońca, wiatru, deszczu, poranków i wieczorów. Wiem kiedy spadnie deszcz i kiedy w końcu zrobi się słonecznie.
Świat za asfaltem jest wtedy jak odległa planeta, ze swoją niezbadaną fauną, nie ludzkim składem powietrza i zupełnie innym przyciąganiem. Jest tak odległa, że nie stanowi zagrożenia.
Ale nigdzie nie jest bezpiecznie. Nawet odległa planeta może stanowić pokusę. Trzeba mieć świadomość, że konkwista, jeśli już się zacznie, nie skończy się dobrze. Szczególnie dla odległej planety. Po to się ją zdobywa by ją posiąść, by ją wykorzystać.
Póki co ptaki śpiewają odkarmiając młode (w budkach powieszonych w zeszłym roku mieszkają ptasie rodziny!!!). Bez oszalał sypiąc dookoła fioletem i bielą, oszałamiając zapachem. Ścieżka w lesie niknie w młodniku, który od zeszłego roku przeszedł z wieku przedszkolnego do licealnego. To też samo życie. Tylko jakieś inne, lepsze.
Coś na dodatek? Może chleb? Nic tak dobrze nie wpływa na polepszenie nastroju jak pieczenie chleba. No, może jeszcze głaskanie kota.
Wiecie co o kotach powiedział Śmierć u Terry Pratchetta? (Czarodzielstwo)
"– Chciałem powiedzieć (...) że na tym świecie jest chyba coś, dla czego warto żyć.
Śmierć zastanowił się przez chwilę.
KOTY, stwierdził w końcu. KOTY SĄ MIŁE."
Więc dziś będzie o chlebie z rodzynkami i orzechami laskowymi.
Dzień I wieczór
zaczyn:
20g aktywnego zakwasu żytniego
20g mąki pszennej chlebowej
20g mąki pszennej razowej
40 ml letniej wody
Mieszamy, przykrywamy, odstawiamy na noc (około 8-12 godzin)
Dzień II
cały zaczyn
300g mąki pszennej chlebowej
100g mąki orkiszowej lub płaskurki
8g soli
310ml letniej wody
3/4 szklanki rodzynków namoczonych przez godzinę we wrzątku
3/4 szklanki prażonych orzechów laskowych
Do misy miksera wsypujemy mąki. Wlewamy wodę i dodajemy zaczyn. Mieszamy by składniki się połączyły i przykrywamy. Zostawiamy w spokoju na godzinę.
Po godzinie włączamy mikser i miksujemy na wolnch obrotach 5 minut. Dosypujemy sój oraz orzechy i dobrze odsączone rodzynki. Miksujemy kolejne 5 minut.
Wyjmujemy ciasto na lekko zwilżony blat (najlepszy jest kamienny) i delikatnie rozciągamy ciasto jakbyśmy składali kopertę.
Przekładamy znów ndo misy i odstawiamy przykryte na pół godziny.
Po półgodzinie składamy ciasto ponownie.
Tę operację powtarzamy jeszcze trzy razy (czyli cztery razy składamy co pół godziny).
Kolejne, piąte składanie planujemy za godzinę. Przyjrzyjmy się ciastu; czy jest wystarczająco zwarte? Jeśli wciąż bardzo się klei, musimy wydłużyć czas składania o kolejne pół godziny.
Czy ma odpowiednią siatkę glutenową? Trzeba tu nieco wyczucia ale jestem pewna, że siatkę glutenową czyli to co robi w czasie pieczenia dziury w chlebie zauważycie.
Składamy chleb po raz kolejny po godzinie (czyli szósty raz) i przekładamy do koszyczka wysypanego mąką. Przykrywamy koszyczek i wkładamy do lodówki na noc.
Dzień III rano
Rozgrzewamy piekarnik z garnkiem żeliwnym do 245 stopni.
Chleb delikatnie przekładamy z koszyczka do garnka, nacinamy, przykrywamy gorącą pokrywką i pieczemy 25 minut. Potem zmniejszamy temperaturę do 115 stopni i dopiekamy bez pokrywki kolejne 25 minut.
Zapach w domu będzie nagrodą i ukojeniem, obiecuję.
Smacznego
Kocham Pratchetta i jego Śmierć :)
OdpowiedzUsuńZapach pieczonego chleba to zapach Raju :)))
Droga Limonko! Ja tu pierwszy raz. I od razu tak bezposrednio gdyz: Koty, gdyz chleb - takie kiedys uslyszalam - co jest potrzebne do upieczenia chleba? otoz 3 skladniki: maka, woda i CZAS. Oraz gdyz Pratchet (nie znam calosci ale kota neurotycznego tak oraz co smakowitsze kouski;) Bede zagladac!
OdpowiedzUsuńKochana! twoje teksty to wspaniała lektura - można się i uśmiać, i wzruszyć... mam marzenie, żeby publikować je w naszej lokalnej gazecie (jestem w redakcji). A jeszcze lepiej by się czytało, gdyby z ekranu wychyliła się Twoja łapka i podała mi pięteczkę tego chlebka, mniam mniam :-)
OdpowiedzUsuń