Temat zaginionych w praniu skarpetek
powinien znaleźć swoje miejsce w zbiorze opowiadań . Ileż możliwości, ile
historii, ile tajemnic i teorii spiskowych.
Nie mówcie, że nigdy nie trafiła się wam
konsternacja przy wyjmowaniu prania z pralki: a gdzie druga?
No właśnie. Tajemnicze zaginiecie miało w
naszym domu miejsce na tyle często, że na drzwiach do pralni dzieci powiesiły
kartkę z ostrzeżeniem: Uwaga: Potwór Pożerający Skarpetki.
Tylko dlaczego
zawsze tylko jedną. Z jakąś dziką konsekwencją skarpetki były dramatycznie
rozdzielane. Ich związki wieloletnie, kiedy szły nóżka w nóżkę dla Pralkowego Pożeracza
nie miały znaczenia. Nie znały dnia ani godziny. Do pralki wchodziły parą a po
godzinie następował szybki rozwód. Przed chwilą zgodne stadło a za czas jakiś
samotny, przymusowy rozwodnik (bo nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że
może…wdowiec).
I czasami znajdowałam zaplątaną biedulkę
w podwiniętym rękawie czy w płaszczu pralki ale to zdarzało się rzadko.
Najczęściej godziłam się z tym brakiem symetrii w garderobie.
I choć w
przypadku MMŻ sprawa nie nabierała wymiaru problematycznego bo MMŻ przezornie
kupuje wszystkie skarpetki w wieloznacznym i jakże pobudzającym wyobraźnię
kolorze czarnym, to w naszym, kobiecym świecie niedobrana para skarpetek
prowokowała interesujące sytuacje.
Pytania znajomych: czemu masz dwie różne
skarpetki? stały się normą. Odpowiedzi udzielałyśmy w zależności od poziomu
kreatywności danego dnia. I nawet dziwiłyśmy się, że ludzi dziwią się naszymi
różnymi skarpetkami.
Czyżby w ich pralni Skarpetkowy Pożeracz nie występował?
Czyżby problem przymusowych rozstań był im obcy?
Aż pewnego dnia nasza fanaberia stała się
przyczyną dywagacji specjalistycznych. Wizyta u lekarza typu neurolog
przebiegłaby w sposób raczej typowy czyli palcem trafić w nos, stanąć na jednej nodze
i zgrabnie wierzgnąć uderzonym młoteczkiem kolankiem, gdyby nie zzucie butów.
Zainteresowanie pani specjalistki na
widok moich różnokolorowych stóp podskoczyło jak słupek rtęci w termometrze.
Młoteczek poszedł w odstawkę, problem migreny zniknął jak kamfora, senność
gabinetowa przeszła jak ręką odjął.
Pani specjalistka z powagą w głosie i
nadzieją w oczach zapytała: czy pani wie, że ma na stopach dwie różne
skarpetki? Powaga sytuacji zawisła w powietrzu.
Niestety, czekało ją zawodowe
rozczarowanie. To nie kusząca swoją oryginalnością choroba czy niemoc umysłowa
sprowadziła na moje stopy tę niedobraną parę. Mnie się po prostu taka koncepcja
podobała.
I tak zostało.
Dziś nikogo nie dziwią różne skarpetki,
Ba, można już kupić skarpetki pozornie nie do pary. Tylko mój Pralkowy Pożeracz
Skarpetek nic o tym nie wie. Wciąż na chybił trafił robi selekcję i pożera raz
czarną, raz kolorową. Pewnie gdyby się dowiedział, że przemysł skarpetkowy
znalazł sposób na jego żarłoczność i zrobił pieniądze na jego apetycie,
przerzuciłby się na…może majtki.
Kiedyś z deski do krojenia postawionej na
pralce zniknął mi pomidor. Nigdy się nie odnalazł. Czyżby Skarpetkowy Pożeracz
czasami wzbogacał dietę?
Przepisy Jamiego Olivera zawsze kończą
się sukcesem. Co prawda wyścigi z czasem na dystansach 15 czy 30 minut uważam
za pomyłkę ale jeśli wykluczymy czynnik stresujący w postaci tykającego stopera,
to efekt końcowy okaże się przepyszny.
Slow food jak sama nazwa pokazuje ma być
czymś pozbawionym pędu i zdenerwowania.
Zostawcie zegarek pod materacem, a czeka
was radość tworzenia i satysfakcja jedzenia.
Carbonara
z klopsikami z białej kiełbasy
3 surowe białe kiełbaski
kilka plasterków boczku (nie jest
obowiązkowy)
olej do smażenia
sporo świeżo utłuczonego pieprzu – będzie
potrzebny do panierowania klopsików
3 żółtka
1/3 szklanki kremówki
pół szklanki startego parmezanu
sól
natka pietruszki
starta skórka z cytryny
300 g makaronu linguine
Stawiamy gar na makaron na ogniu. Sypiemy
szczodrze sól.
Kiełbaski pozbawiamy opakowania czyli
wyciskamy je do miski. Nabieramy porcję wielkości orzecha włoskiego i formujemy
kulkę.
Do miski wsypujemy utłuczony pieprz. Każdą kiełbasianą kulkę obtaczamy w
pieprzu i odkładamy na bok.
Rozgrzewamy patelnię i wlewamy olej.
Smażymy na średnim ogniu klopsiki. Nie śpieszmy się, powinny się dobrze
usmażyć.
Gotowe klopsiki zdejmujemy na papierowy ręcznik a na patelni smażymy
pokrojony na kawałki boczek (możecie sobie boczek darować jeśli restrykcje
dietowe was gnębią).
Gotujemy makaron jak kto lubi (błagam nie
jedzcie rozgotowanego makaronu), przecedzamy przez sito, zostawiając pół
szklanki wody z jego gotowania.
W dużej misce roztrzepujemy żółtka z
kremówką. Dodajemy parmezan, startą skórkę z cytryny i natkę pietruszki.
Makaron wrzucamy do miski i mieszamy
dorzucając klopsiki i boczek. Dolewamy gorącej wody z gotowania makaronu. W
połączeniu z jajkami i kremówką stworzy aksamitną emulsję, oklejającą makaron.
Można na chwilę postawić makaron na ogniu
i zamieszać ale trzeba zachować ostrożność by z sosu jajecznego nie wyszła
jajecznica.
Podajemy pachnące, gorące. Jemy bez
pośpiechu i bez dbałości o niedobrane skarpetki.
Smacznego i pięknego czwartku
O kurcze, dopiero co jadlam sniadanie a zglodnialam. No masz ci babo makaron.
OdpowiedzUsuńSkarpetki zaginione - temat na thriller!
:)))
OdpowiedzUsuń