W moich opowieściach o podróży w
Bieszczady zabrakło jednego elementu. Usprawiedliwiam to skłonnością
do szybkiego zapominania nieprzyjemnych zdarzeń.
Do Sanoka przywiodły nas wręcz
entuzjastyczne recenzje kawiarni „U mnicha”. Faktycznie na rynku
miasteczka, nieco z boku, w malowniczym cieniu zauważyłyśmy
mroczną, zakapturzoną postać. Jeśli to nie poszukiwana kawiarnia,
to co innego? Muzeum tortur?
W głębi uliczki znalazłyśmy cel
naszej wizyty.
Powiem tak: kawa świetna, obsługa
przemiła, ciasto domowej roboty, bez zarzutu. Wnętrze nie powala na
kolana ale jest co oglądać na półkach. Ilość rodzajów herbaty
i kawy wprawia każdego kawiarza i herbaciarza w zachwyt. Gdyby było
nieco przytulniej, spędziłybyśmy tam całe popołudnie.
Za to kolekcje młynków do kawy
(wszystkie można kupić), świadczą na korzyść kawiarenki.
Polecamy i idziemy dalej.
Błądzimy po śladach Beksińskiego,
zaglądamy w zaułki. Rynek pięknie odnowiony, cały w pastelach. Po
Zamościu już wiem, że rzeczywistość może pozytywnie zaskakiwać.
I nabieramy apetytu na lunch.
Trochę kluczymy w poszukiwaniu knajpki
ale jesteśmy przygotowane więc to kluczenie ma sens.
Znajdujemy restaurację Nobo i już
jesteśmy na „tak”. Jest uroczo, z klimatem, ogródek malusieńki
lecz przytulny.
Karta niczego sobie. Zamawiamy.
Co mnie podkusiło by zamówić burgera
do dziś nie wiem. Ostatniego jadłam chyba w podstawówce. Czasami
zaćmienia jakiegoś dostaję i zamawiam coś absolutnie niezgodnego
ze zdrowym rozsądkiem. W górach halibuta a w tajskiej knajpie
spaghetti.
Potem mam za swoje. Gdybym miała
wytłumaczyć się ze swoich odlotów, nie miałabym nic do
powiedzenia. Coś mnie naszło i tyle.
Z burgerem w Nobo było tak samo.
Chociaż wyglądał na zjadalny. I
smakował dobrze. Ktoś, kto miał go swoich rękach potrafił używać
ziół i przypraw. Szkoda tylko, że potem o swoim dziele zapomniał.
Przeleżał biedny burgerek gdzieś w
suchym miejscu czas jakiś i stawał się coraz bardziej mumią a
coraz mniej soczystą wołowiną.
I w swoim stadium przedostatnim czyli
przed staniem się zelówką, trafił na mój talerz.
Jedliście kiedyś burgera, który
pokaleczył wam przełyk? Nie żałujcie.
Pytanie gościa czy mu smakowało
zawsze niesie w sobie element ryzyka. Pani kelnerka była zupełnie
nie przygotowana na naszą życzliwą krytykę.
Zniknęła i już się nie pojawiła.
Czekałyśmy na jakiś odzew ze strony
kuchni. Nie wiem, może przyczłapałby zaspany kucharz i wybąkał,
że mu dziecko płakało całą noc lub do ukochanej pędził co sił
i o spiżarnianym mięsie zapomniał.
Czekałyśmy na próżno. Nie było ani
kucharza, ani małego „przykro nam, przepraszamy”. Szkoda.
Jeśli więc wypadnie wam po drodze
Sanok, jedzcie w Nobo tarty, przystawki i pizzę. Ale wołowinę,
szczególnie suszoną, omijajcie z daleka.
Dzisiejszy burger jest najświeższym
ze świeżych. Mięso sama zmieliłam, doprawiłam i usmażyłam.
Taki powinien by rasowy burger.
Soczysty, z mnóstwem dodatków. To nic, że nie mieści się w buzi.
Przecież nie jecie go na raucie w ambasadzie pakistańskiej.
Soczysty
burger z dodatkami
(na trzy przeciętne burgery)
250 g mięsa wołowego dobrej jakości,
zmielonego
1 jajko
1 nieduża czerwona cebula
1 ząbek czosnku
1 łyżka listków tymianku
2 łyżki sosu sojowego
1 łyżka ulubionej musztardy
1 łyżka keczupu1 mała papryczka
chilli, drobno pokrojona
1 łyżeczka słodkiej wędzonej
papryki
ćwierć łyżeczki pieprzu
sos:
2 łyżki jogurtu greckiego
2 łyżki majonezu
1 łyżka pikantnego keczupu
oraz
trzy plastry dobrego sera (u mnie
cheddar)
kilka plastrów pomidora
1 czerwona cebula, pokrojona w cienkie
krążki
2 liście sałaty
kilka plastrów podkiszonej cukinii*
i trzy bułki do hamburgerów (ja swoje
kupiłam)
*Cukinię kroimy na cienkie plastry
wzdłuż i zasypujemy połową łyżeczki soli. Mieszamy, przykrywamy
i zostawiamy na godzinę w spokoju. Potem kładziemy cukinię na
sicie by odsączyć ją z płynu. Dodajemy do sałatek lub kanapek.
Mieloną wołowinę mieszamy zresztą
składników. Wyrabiamy do momentu aż stanie się klejąca. Nie
obawiajcie się, zauważycie ten moment.
Potem formujemy trzy zgrabne krążki i
wstawiamy je do lodówki na co najmniej godzinę.
Mieszamy składniki sosu.
Po godzinie wyjmujemy mięso z lodówki
i zostawiamy w temperaturze pokojowej około kwadransa.
Teraz możemy brać się za smażenie
Na patelni mocno rozgrzewamy odrobinkę
oleju i kładziemy burgery. Smażymy je dwie minuty z każdej strony.
Po odwróceniu na drugą stronę, możemy je lekko przygnieść
łopatką do obracania. N Wlewamy łyżkę gorącej wody i smażymy
jeszcze po minucie z każdej strony. Kładziemy plaster sera i
przykrywamy na kilkanaście sekund by się roztopił. Zdejmujemy
pokrywkę.
Kiedy burgery się smażą, jedną ręką
wrzucamy bułki do tostera lub na grill.
Pozostaje nam poskładać to wszystko w
zgrabną wieżyczkę.
Zaczynamy od połówki bułki.
Smarujemy ją musztardą. Na niej kładziemy sałatę. Na sałacie
kropla sosu i skwierczący burger. Na nim znów sos i cebula,
pomidor, sos, cukinia. Wieżyczkę zamykamy drugą częścią bułki
a całość wieńczy wstążka cukinii.
Ubrudziłam sobie w trakcie jedzenia
nie tylko ręce i buzię ale też spodnie i buty. Ale co tam...warto
było.
Na takiego burgera to i ja bym sie skusila! Wyglada pychotnie!
OdpowiedzUsuńBurgery to sa ciekawe twory - rzadko powalaja na kolana jedzone w wiekszosci miejsc, ale takie zrobione w domu (albo w dobrej knajpie) sa wyjatkowo satysfakcjonujace.
Amerykanska flaga na obrusiku - miodzio!
Ale bajer!Już widzę, jak go gniotę i pakuję do paszczy!
OdpowiedzUsuńP.S. W Sanoku byłam tam, gdzie Gesslerka robiła kuchenne rewolucje, dobre było, ale niczego mi nie urwało. Oprócz kaski z portfela :-D
Takie burgery to ja rozumiem :)
OdpowiedzUsuń