Uwielbiam takie momenty.
Stoję na schodach i widzę ruch w
powietrzu. Czy to niezliczone ilości muszek, wywabionych słońcem?
Nie bardzo, bo wszystkie te drobinki poruszają się w jednym
kierunku: z góry w dół. Cóż więc to takiego?
Słońce świeci oślepiająco, drzewa
ani drgną, a powietrzem zawładnęła jakaś pionowa siła. Stoję i
przyglądam się światu. I nagle dochodzę do wniosku, że półtorej
metra ode mnie pada deszcz!
Ja stoję na suchych schodach,
nietknięta kroplą deszczu, nade mną płyną chmury, oślepia mnie
słońce, a na wyciągniecie ręki mam deszcz. Robię krok do przodu
– jest. Robię krok wstecz – nie ma. Jestem przeszczęśliwa.
Wszystko trwa kilka chwil. Dobrze, że ich nie przeoczyłam.
Takie rzeczy zdarzają się tylko za
miastem.
Odwiecznym rytuałem jest w naszej
rodzinie szukanie tęczy. Nigdzie indziej nie wydaje się ona tak
blisko, tak uchwytna. Wydawałoby się, że już, już, za sadem
znajdziemy jej koniec. Daremne marzenia.
W mieście tęcza wygląda zza domów.
Nie mieści się w panoramie. Czasem mignie w tylnym lusterku
samochodu. Zanim na dobre ją wypatrzymy, ona już się chowa.
Nasze tęcze są absolutnie doskonałe.
Mają początek i koniec, i najczęściej są podwójne.
Biegniemy z ostatnimi kroplami deszczu,
gubiąc kalosze i śmiejąc się tak głośno, że śmiech wraca
odbity echem od ściany lasu. Kto pierwszy ją zobaczy? I czy to
ostatnia tęcza w tym sezonie?
Od strony lasu pędzi jakaś szara
kula. Widać, deszcz pada nie tylko na najbliższe krzaki. Szaremu
zazwyczaj woda nie przeszkadza ale tym razem chyba został
zaskoczony. Wpada na taras z szybkością błyskawicy i od razu
sprawia łomot Citce, która od wszelkiej wody trzyma się z daleka.
Zanim zdążę przyjść biednej na
pomoc, deszcz przestaje padać. Suche są schody, sucha jestem ja i
tylko mokra sierść Szarego jest dowodem, że deszcz mi się nie
przyśnił. W powietrzu znów wirują miliony muszek a Szary udaje,
że jest kanapowym pluszakiem. Wszystko wróciło do nieco sennej,
słonecznej normy.
Przyszła jesień. To widać i słychać,
i czuć.
Czy może być coś lepszego w takie
popołudnie od śliwek, chrupkiej posypki i może odrobiny lodów?
Śliwka
z nektarynką przykryta kardamonową posypką
kilkanaście śliwek
kilka nektarynek
2 łyżki cukru
jedna gwiazdka anyżu
kardamonowa posypka
2 łyżki mąki pszennej
2 łyżki cukru
0,5 łyżeczki mielonego kardamonu
30 g zimnego masła
Nektaryny kroimy na kawałki, śliwki
na połówki. Mieszamy w misce z ziarenkami anyżu i cukrem.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.
Foremki do zapiekania lub ramekiny smarujemy masłem i napełniamy
owocami. Pieczemy 30 minut.
Studzimy.
Mąkę, cukier i kardamon mieszamy.
Masło kroimy na kawałeczki i dodajemy do sypkich składników.
Rozcieramy szybko w palcach masło z
mąką. Posypka powinna mieć konsystencję mokrego piasku.
Schładzamy posypkę w lodówce 15
minut. Potem przykrywamy nią owoce zapieczone w ramekinach.
Ponownie umieszczamy naczynia w
piekarniku i pieczemy jeszcze 20 minut.
Dzięki wcześniejszemu upieczeniu
owoców, całość nie będzie się wylewała z foremek. Sos owocowy
będzie zdecydowanie gęstszy. I dużo bardziej aromatyczny.
Potem tylko odrobina zimnego jogurtu
lub lodów i podwieczorek gotowy.
Smacznego i dużo kolorowych wrażeń
tej jesieni
Koniecznie z odrobiną lodów!
OdpowiedzUsuńPamiętam, jak kiedyś wracałam do domu pustymi ulicami. Nagle zaczął padać snieg - ale nie na mnie, tyle przede mną. Dokładnie widziałam tę linię; ścianę pomiędzy "jest" a "nie ma". Coś niesamowitego! A przydarzyło mi się tylko raz...
Natura robi nam czasem niespodzianki takie jak pół mokrej ulicy:)) Wyjątkowe:)
UsuńTak jest Limonko, to niesamowite przeżycie gdy pada ale przed nami, a nie na nas. A tęcza.....przypomina mi się dzieciństwo...Dziękuję CI za to wspomnienie i wspaniały przysmak. Twoja głowa jest pełna pomysłów..Czekam na kolejne i ciepło pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńCieszę się, że przeniosłam cię w dzieciństwo Kasiu. Ty też dostarczasz mi nieustającej radości:))
Usuńciesze się
UsuńAch, az poczulam sie jakbym tam byla z Toba Limonko! Pieknie!
OdpowiedzUsuńA kruszonka pyszna!
Jesteś, jesteś:))
UsuńJesteś, jesteś:))
Usuń