Jak Cisna to w deszczu. Innej opcji nie
było.
Szkoda, że rzadko udaje mi się
zamówić konkretną pogodę i ją dostać.
Cisna kojarzyła mi się z deszczem i
deszcz był. W pakiecie dostałyśmy też deszcz w Polańczyku,
Rajskich, Ustrzykach Górnych, Czarnej, Baligrodzie....wszędzie.
Plany przejażdżki kolejką
porzuciłyśmy, kiedy z wagoników (bez okien) wysypało się stado
mokrych Wodniczków Szuwarków.
Góry wyglądały jak....nie wiem jak,
bo tonęły w chmurach. Resztę widoków zasłaniały parasole. Jak
myślicie jakie plany mieli turyści na ten deszczowy dzień?
Bingo! Postanowili wyruszyć do Cisnej.
Bo przecież jak deszcz, to koniecznie w Cisnej. Oni też znali tę
piosenkę.
Na szczęście były ciupagi, kierpce,
kartki i kilimy z JPII.
Przepychając się chodnikami i
czekając na wolny stolik w kawiarni miałam wrażenie, że wszyscy
umówili się właśnie tutaj.
Wystarczyło jednak tylko wyjechać za
ostatni dom a okazało się, że góry świecą pustkami.
Całe były nasze, z wszystkimi
zakrętami, dolinkami i lasami. Brakowało co prawda niedźwiedzia,
wilków i rysia ale zaliczyłam ten fakt do pozytywów.
Moja towarzyszka podróży była innego
zdania.
Na jednym z zakrętów zobaczyłyśmy
napis „zwierzyniec z pipy”. I ruszyła wyobraźnia.
Niestety, rozwiązanie zagadki musiało
poczekać, bo w tej okolicy wujek google miał wolne.
Wyjaśnienie było mniej ekscytujące
niż nasze domysły. Zwierzyniec z pipy to lane z kurka piwo ze
Zwierzyńca.
A tak ciekawie się zapowiadało.
Zanim jednak rozwiązałyśmy tę
zagadkę, wpadłyśmy do Polańczyka coś zjeść.
Szansa dla nie mięsożerców na
znalezienie menu bogatszego niż pierogi z serem lub placki
ziemniaczane jest niewielka. Dla niektórych restauratorów pierogi
ruskie są daniem wegetariańskim. Przecież nie ma w nich mięsa.
Ano nie ma. Tylko jak nazwać to, czym
są polane. Czy to aby nie skwarki?
Kurczak też bywa zaliczany do dań
jarskich...Swoją drogą jakoś tak swojsko mi się na duszy zrobiło,
bo dawno tego określenia nie słyszałam. „Jarskie” kojarzy mi
się z barem mlecznym obok Akademii Muzycznej i zajęciami z wojska
na drugim roku.
Ale to było w zeszłym stuleciu.
Tak więc, dania jarskie są ale nie są
absolutnie daniami wegetariańskimi.
Trochę Bieszczady muszą nad
jadłospisami popracować.
Jest jednak jedna rzecz, którą
Bieszczady wyprzedzają innych. To lody tajskie.
Intrygujące. Prawda?
Boks tajski znam. Masaże tajskie też.
Kuchnia tajska nie jest mi obca.
Za to lody tajskie to coś nowego. Na
mojej wsi jedyne lody, to te, które ukręcę sama.
Niezastąpiony wujek google służył
tym razem wiadrem informacji.
Aby je zrobić potrzebujemy lodowej
blachy. Wygląda to jak duża patelnia do naleśników z tą różnicą,
że nie jest gorąca, a lodowata. To taka maszynka do lodów, ale
płaska.
Lody tajskie to kombinacja składników;
są tam owoce, orzechy, różne smaki i kolory.
Fachowcem nie jestem, więc nie ośmielę
się wchodzić w szczegóły. W każdym razie, aby je zrobić
potrzebujemy kilkudziesięciu składników, mrożącej patelni i
dwóch szpachli (wyglądają jak murarskie).
Sądząc po popularności, za jakieś
dwa tygodnia znajdziemy je w każdym mieście.
My szukałyśmy czegoś do jedzenia i
padło na pizzerię. I znalazłyśmy. I możemy z ręką na sercu
polecić. Miejsce nazywa się Stanica i znajdziecie je w Polańczyku
na ulicy Zdrojowej 34.
Pizza pycha a porcje słuszne.
Zamówiłyśmy dwie i jedną jadłyśmy jeszcze następnego dnia na
lunch. Też była bardzo dobra. I dobrą muzykę grali. Nareszcie
jakieś wytchnienie po łomoczącym zewsząd disco polo.
Pożegnałyśmy Bieszczady z uczuciem
niedosytu (wiadomo: nie było wilków) i z uczuciem, że chyba warto
tu wrócić w innej porze roku. Może jesienią? Wszystkie
przewodniki i pocztówki bieszczadzkie pokazują je właśnie wtedy.
Zobaczymy. Do następnego urlopu daleka
droga.
Pizzy wam dziś nie zaproponuję a tym
bardziej tajskich lodów ale makaron i owszem. Tradycyjny, prosty,
nie jarski. A na dodatek włoski.
Wakacje nie byłyby zaliczone w pełni,
gdyby choć malutki element włoski się w nich nie plątał. Padło
na spaghetti bolognese.
Spaghetti bolognese
makaron spaghetti
sos:
2 łyżeczki oliwy
kilka plastrów boczku, drobno
pokrojonych
pół kilograma mielonej wołowiny
1 marchewka, starta na tarce z grubymi
oczkami
1 cebula, pokrojona w kostkę
1 łodyga selera naciowego, pokrojona
drobno
1 puszka pomidorów
1 łyżka przecieru pomidorowego
kieliszek czerwonego wina
pół szklanki mleka
1 łyżka masła
1 szklanka bulionu
1 łyżeczka suszonego oregano
natka pietruszki
garść bazylii
parmezan
sól. Pieprz
Rozgrzewamy patelnię z olejem. Smażymy
boczek z cebulą, marchewką i selerem. Gdy cebula się zeszkli
dodajemy mięso, posypujemy oregano i obsmażamy do lekkiego
zbrązowienia. Wlewamy mleko i masło i gotujemy aż odparuje połowa
płynu. Teraz wlewamy bulion, wino, pomidory i przecier pomidorowy.
Solimy do smaku i gotujemy na małym ogniu około pół godziny.
Mięso powinno być miękkie a sos odparowany. Sypiemy łyżkę
pietruszki i dodajemy do smaku sól i pieprz.
Gotujemy makaron jak lubimy (choć al
dente to ideał). Odcedzamy makaron, zostawiając kilka łyżek wody
z gotowania (a nuż okaże się, że sos trzeba nieco rozrzedzić).
Nakładamy na talerze porcje makaronu a
na nie sos bolognese. Posypujemy tartym na świeżo parmezanem,
dekorujemy np. bazylią i podajemy szybciutko, by gościom ślina nie
ciekła na koszule.
Smacznego
P.S.
Dla tych co ciekawi cudzego urlopu mam zdjęcia:
Na taki makaron Polanczyk jeszcze bedzie musial 20 lat poczekac. Ale co, jak co - pizze robia dobra. A lody tajskie juz googluje!
OdpowiedzUsuńAleż widoki!
OdpowiedzUsuńOkazuje się, że w tym roku urlop najlepiej było zaplanowa na wrzesień - pogoda bowiem ciągle cudnie wakacyjna!
A takie spaghetti mogłabym jeść na okrągło :)
Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń