Był taki czas, że podstawą mojej
diety był szampan i kawior.
Brzmi bulwersująco, prawda?
Co prawda tylko przez siedem dni w
miesiącu grzeszyliśmy taką dietą, ale i tak brzmi imponująco.
Potem wracaliśmy do marmolady i
obiadów w stołówce studenckiej.
Dawno temu w okolicach godziny 23
wyruszaliśmy z kolegą na pobliskie lotnisko by w niecodziennych
okolicznościach wylizywać z kryształów ułożonych na lodzie
perwersyjne czarne kuleczki.
Życie studenckie! Do jakich
niedorzeczności i szaleństw wtedy dochodziło.
Ktoś zapyta dlaczego jedenasta
wieczorem i dlaczego kawior z szampanem.
Otóż, jeśli chodzi o porę, tylko
lotniskowe restauracje były wtedy otwarte. A kawior i szampan?
Chyba tylko naszą fanaberią można
ten wybór wytłumaczyć.
Dziś pewnie wolałabym mrożoną wódkę
ale kiedy ma się dziewiętnaście lat, to takie drobiazgi nie mącą
radości.
Najważniejszym dniem miesiąca był
dzień wypłacania stypendium. A że ten szczęśliwy fakt miał
miejsce poza granicami, to kwota powinna była zaspokoić nasze
miesięczne potrzeby. Czyli starczyłoby i na jedzenie, i na kulturę,
i na rozrywki.
Słowo „powinna” jest
przypuszczeniem i w tym zawiera się cała prawda o naszym ówczesnym
podejściu do życia.
Pierwszy tydzień żyliśmy po pańsku,
z pogardą patrząc na tych co to rankiem wlekli się do stołówki a
wieczorem pitrasili coś we wspólnej kuchni.
My byliśmy ponadto. Nie dla nas
zbiorowe żywienie i wczesne wstawanie. Sucha kanapka i gorzka
herbata nie mieściły nam się w głowie.
Szybko zaliczaliśmy wybrane zajęcia i
pędziliśmy do muzeów i galerii by godzinami włóczyć się od
sali do sali.
W akademiku słuchaliśmy Vivaldiego i
Ravela grając wieczorami w pokera.
I kiedy większość z naszych
znajomych mościła się na imprezach pokojowych, odprawiając jakieś
egzotyczne rytuały z nowo poznanymi Ghańczykami czy Malijczykami,
my wsiadaliśmy do taksówki i pędzili na Szeremietiewo by zanurzyć
się w luksusie.
Po sześciu, siedmiu dniach dopadała
nas rzeczywistość. Nazywała się marmolada gruszkowa i konserwa
turystyczna. Pokornie sięgaliśmy po talony do stołówki
studenckiej i nie grymasiliśmy na
suche zapasy przywiezione z kraju.
I liczyliśmy dni...do następnego
stypendium.
Tylko bliny były tak samo dobre i w
stołówce studenckiej, i w restauracji. Bez względu czy podawano je
z kawiorem czy z kwaśną śmietaną.
Między analizą szlachetnego bohatera
Garszyna i naiwnego księcia Myszkina robiliśmy plany kolejnego
roztrwonienia studenckiego majątku.
Studenckie czasy!
Pozostała mi po nich miłość do
Vivaldiego, Czechowa i blinów.
bliny z łososiem i
kwaśną śmietaną
1 szklanka mąki gryczanej
1 szklanka mąki pszennej
1 łyżka drożdży
szczypta soli
1 łyżka cukru
2 jajka
350 ml letniego mleka
2 łyżki masła do ciasta
masło do smażenia
Mąki przesiewamy z drożdżami do
miski. Podgrzewamy mleko z masłem, solą i cukrem.
Letnie mleko wlewamy do miski z mąkami
i mieszamy.
Oddzielamy białka od żółtek. Lekko
ubijamy żółtka i dodajemy do ciasta. Mieszamy dokładnie. Potem
miskę przykrywamy ściereczką i odstawiamy do wyrośnięcia.
Kiedy ciasto podwoi swoją objętość,
ubijamy białka i dodajemy do ciasta.
Mieszamy ciasto z ubitymi białkami.
Rozgrzewamy masło na patelni i łyżką
kładziemy porcje ciasta. Formujemy placuszki o grubości 2
centymetrów.
Smażymy na złoto i podajemy z
wędzonym łososiem i kleksem kwaśnej śmietany.
Kawior jest dobrze widziany lecz
niekonieczny.
W wersji słodkiej z miodem i posypane
orzechami są jak najlepszy deser.
Smacznego bardzo
Pychotka :)
OdpowiedzUsuńJakie piekne zdjecia! A do nich pyszne jedzenie i swietna anegdota. No czego wiecej trzeba? (moze kieliszka szampana?)
OdpowiedzUsuńCudne zdjecia, wspomnieniowy post.Lubie takie..!!No to , na zdrowie :)))
OdpowiedzUsuń