Nie będę owijać w bawełnę. Nie
jest łatwo po ponad dwóch tygodniach wolności czyli bez internetu,
prasy, wiadomości radiowo telewizyjnych wrócić do świata.
Z premedytacją wyjeżdżałyśmy
zaopatrzone tylko w dobre humory, przybliżony zarys podróży i
mapy. Takie niemodne, papierowe.
Wiecie jak przyjemnie jest rozłożyć
taką płachtę, która spokojnie przykrywała naszego stalowego
rumaka i palcem wybierać miejsca do odwiedzenia.
I wcale nie błądziłyśmy po polskich
bezdrożach. Nie wpadłyśmy do stawu ani nie wyprowadziła nas żadna
siła nieczysta na manowce.
Większość celów zdobyłyśmy bez
najmniejszych kłopotów.
Przejechałyśmy ponad 1300 kilometrów,
zaliczyłyśmy autostrady ale też wyjątkowo dziurawe polne drogi.
Spławiłyśmy naszą Biedronkę (i siebie też) promem przez Bug.
Ustawicznie szukałyśmy miejsc by
wypić kawę. Wiemy, że ilość mieszkańców nie świadczy o
zapleczu kawowym. Od Puław dobra kawa istnieje tylko w wyobraźni.
Były dni, kiedy kwestia śniadania
była niepokojącą, bo ciągle jeszcze są miejsca, gdzie zjedzenie
śniadania poza domem jest fanaberią.
Odbyłyśmy najszybszą i najbardziej
frustrującą wyprawę do ścisłego rezerwatu przyrody w Białowieży.
Wierzę, że ta przygoda mogłaby być
przeżyciem prawie mistycznym. Nam niestety trafiła się
przewodniczka sprinterka. Zalecenie by patrzeć pod nogi, bo przecież
pełzają ślimaki w połączeniu z ekspresowym tempem „spaceru”
skutecznie ograniczyło nam bodźce wzrokowe. Jak tu patrzeć w górę
bądź na boki, kiedy próbujesz się nie potknąć o własne nogi,
pędząc przez puszczę.
Mam nadzieję, że to nie reguła
zwiedzania rezerwatu i tylko nam trafiła się pani śpiesząca się
na kolację. Na wszelki wypadek zapytajcie w PTTK u Białowieskim o
szczegóły.
W Białowieży jest jedna (ale nie
jedyna) rzecz, którą możemy polecić z czystym sumieniem. To
restauracja „Carska”. Piękne miejsce w starym budynku dworcowym,
fantastyczne jedzenie, przemiła obsługa i najlepsza kawa po tej
stronie Wisły.
Aby nie było tak sielankowo podaję
namiary miejsca, które należy omijać szerokim łukiem. To
cafe-galeria Sarenka. Pani władająca tym, skądinąd, uroczym
miejscem jest tak pretensjonalnie nadęta, że trzeba wiać ile sił
w nogach. No i kawa jest wyjątkowej obrzydliwości.
Mamy widowiskowe tereny na naszych wschodnich ziemiach i zupełnie zaskakujące, robione z pańskim gestem obwodnice. Czasami miałyśmy wrażenie, że te ostatnie przyćmiewały swoim rozpasaniem skromne miasteczka. Widać, że pieniądze unijne leżą nie tylko na ulicy ale przede wszystkim na obwodnicy:))
Młodsze Dziecko naliczyło 112
bocianów a starsze nawet nie próbowało policzyć ilości koni w
Janowie Podlaskim. Za to próbowało naprawiać Europę pomimo braku
„pola”.
Nie pokłóciłyśmy się ani razu,
choć było kilka momentów, kiedy burza wisiała w powietrzu. A
propos burzy, padało tylko dwa razy i oba razy miały miejsce w
Białowieży.
Im dalej południe zmierzałyśmy, tym
słoneczniej się robiło.
Lublin nas zaczarował, olśniła
Kozłówka. Okazało się, że muzea nie muszą być nudne. Polecam
wam odwiedzenie pałacu Zamojskich w Kozłówce, bo robi wrażenie.
Kto nie był w Zamościu, musi to
koniecznie nadrobić. To perełka nie miasto. Atmosfera zbliżona do
Pienzy a uroda porównywalna.
Pizzę dają średnią, za to muzyka
jest pierwsza klasa.
Na ostatnim etapie naszego adventure
zabłądziłyśmy jak Jaś z Małgosią. Chociaż słowo
„zabłądziłyśmy” nie jest trafione.
Miejsce było wybrane świadomie, ale
żadna z nas nie spodziewała się świata jak z bajki.
Droga prowadząca do niego była
oczywiście malowniczo dziurawa. Za to widok po osiągnięciu
cywilizacji bezcenny. Łążek Garncarski; mówi wam coś ta nazwa?
Ha, czas to zmienić.
Wioseczka malutka i jak sama nazwa
wskazuje jest ostoją garncarstwa. I serdeczności, jak się okazało.
Na wstępie nalano nam po kieliszeczku żurawinówki (kierowcy nie
pili), potem napojono kawą, następnie zaproponowano pierogi z
jagodami, by w końcu dać do ręki po puszystej kuleczce króliczka
do wymiziania.
Wszystko to odbywało się w
akompaniamencie nieprzerwanego potoku słów pana Jasia czyli
animatora, muzyka, poety, garncarza, opowiadacza, organizatora i
człowieka orkiestry.
Czas płynął a my snułyśmy się
otumanione płynącą narracją pana Jana.
Wieczór nas zastał w Łążku i
najchętniej zostałybyśmy na dłużej.
Dla organizatorów firmowych (i nie
tylko) eventów mam za darmo informację: Łążek to miejsce
idealne na integracje firmowe. Czekają tu na was z szeroko otwartymi
rękami.
Jeżeli ktoś, natomiast, szuka
pięknego kaflowego pieca, niech pruje do Łążka a będzie miał w
czym wybierać.
W drodze powrotnej okazało się, że
do Łążka prowadzi też droga cywilizowana. Aby na nią trafić
należało zastosować się do napisu na kawałku kartonu „tu
zawróć”. Ludzie mają tutaj poczucie humoru.
Na koniec wylądowałyśmy w
Sandomierzu by przekonać się, że ojciec Mateusz jest tu obecny
dosłownie wszędzie. Ma Sandomierz zapałki ojca Mateusza, kredki
ojca Mateusza, zioła ojca Mateusza, czekoladki ojca Mateusza...
Dalej nie szukałyśmy, aby przypadkiem nie trafić na coś bardziej
wymyślnego.
Przekonałyśmy się również, że
trudno jest zjeść tutaj dobrą kolację po 21.00 ale za to
śniadania dają absolutnie wspaniałe.
Doszłyśmy do wniosku, że fikcja
literacka nie zawsze jest fikcją i traktowanie kryminału jako
przewodnika nie jest pozbawione sensu.
Kawę wg wskazówek prokuratora
Szackiego najlepszą podają w Małej (och i to śniadanie!) a obrazy
w katedrze wg tych samych źródeł wzbudzają dreszcz przerażenia.
Niestety nie znalazłam ilustracji mojej śmierci na makabrycznym
kalendarzu. Albo dawniej grudzień miał tylko 30 dni albo autorowi
po pokazaniu 364 rodzajów zabijania zabrakło pomysłu.
Lub, być może, będę żyć wiecznie.
Później zrobiłyśmy jeszcze skok do
Opatowa, by poszukać szanownych przodków i ruszyłyśmy do domu.
Pomiędzy Sandomierzem a Nagłowicami
rozpościera się pustynia.
Pamiętajcie o tym, wyruszając w
kierunku gór Świętokrzyskich. Zróbcie sobie kanapki i napełnijcie
baki, bo może być ciężko. Po drodze, między Jędrzejowem, Chmielnikiem, Staszowem, Opatowem i dalej aż pod
Sandomierz trudno jest wypatrzeć stację benzynową lub zajazd.
Bociany też tutaj nie występują. Ani
kapliczki przydrożne. I niczego przy drogach nie sprzedają, zero
jagód, moreli i jabłek. Nawet ludzi rzadko widać.
Podróże kształcą, oj kształcą.
Po powrocie podsumowałyśmy nasze wrażenia.
Po pierwsze: wyprawa była wspaniała.
Po drugie: Polska, dotąd nam nieznana,
jest piękna.
Po trzecie: to trzeba powtórzyć.
Po czwarte: zjazd z asfaltu czasami
prowadzi do miłej niespodzianki.
Po piąte: są u nas ludzie, którzy
ciągle potrafią się uśmiechać.
Po szóste: nie miej zbyt dużych
oczekiwań kawowych.
Po siódme: w dziedzinie pierogów nikt
nam nie podskoczy.
Po ósme: bociany trzymają się
dobrze.
Po dziewiąte: znaki drogowe bywają
zabawne (wiecie jak wygląda znak informujący o istnieniu promu w
okolicy? To teraz wyobraźcie sobie przeprawę takim promem przez
Bug)
Po dziesiąte: nie czekajcie, tylko
jedźcie w Polskę wschodnią, bo po obwodnicach przyjdzie czas na
brukowanie wsi i miasteczek i klimaty obecne szlag trafi.
Na zakończenie kilka dowodów na to,
gdzie byłyśmy.
Na pierwszym zdjęciu jest pamiątka z podróży czyli kupiony w Lublinie marcinek. Na moje oko to chyba sękacz, ale mogę się mylić. Lublinianie, wybaczcie:)
Piekna wycieczka, dziękuje ze dzieki zdjęciom i ja mogłam odbyć fantastyczną wyprawę.A na koncu to Twoja biedronka i rodzina?:)))pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMisiowo, na koncu Biedronka i rodzina + kroliczki z Lazka Garncarskiego.
OdpowiedzUsuńAz szkoda siedziec w biurze kiedy wiadomo, ze istnieja takie miejsca!