sobota, 8 sierpnia 2015

Mini adventure czyli gdzie byłyśmy i co widziałyśmy. Polska Wschodnia
























Nie będę owijać w bawełnę. Nie jest łatwo po ponad dwóch tygodniach wolności czyli bez internetu, prasy, wiadomości radiowo telewizyjnych wrócić do świata.
Z premedytacją wyjeżdżałyśmy zaopatrzone tylko w dobre humory, przybliżony zarys podróży i mapy. Takie niemodne, papierowe.
Wiecie jak przyjemnie jest rozłożyć taką płachtę, która spokojnie przykrywała naszego stalowego rumaka i palcem wybierać miejsca do odwiedzenia.
I wcale nie błądziłyśmy po polskich bezdrożach. Nie wpadłyśmy do stawu ani nie wyprowadziła nas żadna siła nieczysta na manowce.
Większość celów zdobyłyśmy bez najmniejszych kłopotów.
Przejechałyśmy ponad 1300 kilometrów, zaliczyłyśmy autostrady ale też wyjątkowo dziurawe polne drogi. Spławiłyśmy naszą Biedronkę (i siebie też) promem przez Bug.
Ustawicznie szukałyśmy miejsc by wypić kawę. Wiemy, że ilość mieszkańców nie świadczy o zapleczu kawowym. Od Puław dobra kawa istnieje tylko w wyobraźni.
Były dni, kiedy kwestia śniadania była niepokojącą, bo ciągle jeszcze są miejsca, gdzie zjedzenie śniadania poza domem jest fanaberią.
Odbyłyśmy najszybszą i najbardziej frustrującą wyprawę do ścisłego rezerwatu przyrody w Białowieży.
Wierzę, że ta przygoda mogłaby być przeżyciem prawie mistycznym. Nam niestety trafiła się przewodniczka sprinterka. Zalecenie by patrzeć pod nogi, bo przecież pełzają ślimaki w połączeniu z ekspresowym tempem „spaceru” skutecznie ograniczyło nam bodźce wzrokowe. Jak tu patrzeć w górę bądź na boki, kiedy próbujesz się nie potknąć o własne nogi, pędząc przez puszczę.
Mam nadzieję, że to nie reguła zwiedzania rezerwatu i tylko nam trafiła się pani śpiesząca się na kolację. Na wszelki wypadek zapytajcie w PTTK u Białowieskim o szczegóły.
W Białowieży jest jedna (ale nie jedyna) rzecz, którą możemy polecić z czystym sumieniem. To restauracja „Carska”. Piękne miejsce w starym budynku dworcowym, fantastyczne jedzenie, przemiła obsługa i najlepsza kawa po tej stronie Wisły.
Aby nie było tak sielankowo podaję namiary miejsca, które należy omijać szerokim łukiem. To cafe-galeria Sarenka. Pani władająca tym, skądinąd, uroczym miejscem jest tak pretensjonalnie nadęta, że trzeba wiać ile sił w nogach. No i kawa jest wyjątkowej obrzydliwości.

Mamy widowiskowe tereny na naszych wschodnich ziemiach i zupełnie zaskakujące, robione z pańskim gestem obwodnice. Czasami miałyśmy wrażenie, że te ostatnie przyćmiewały swoim rozpasaniem skromne miasteczka. Widać, że pieniądze unijne leżą nie tylko na ulicy ale przede wszystkim na obwodnicy:))
Młodsze Dziecko naliczyło 112 bocianów a starsze nawet nie próbowało policzyć ilości koni w Janowie Podlaskim. Za to próbowało naprawiać Europę pomimo braku „pola”.
Nie pokłóciłyśmy się ani razu, choć było kilka momentów, kiedy burza wisiała w powietrzu. A propos burzy, padało tylko dwa razy i oba razy miały miejsce w Białowieży.
Im dalej południe zmierzałyśmy, tym słoneczniej się robiło.
Lublin nas zaczarował, olśniła Kozłówka. Okazało się, że muzea nie muszą być nudne. Polecam wam odwiedzenie pałacu Zamojskich w Kozłówce, bo robi wrażenie.
Kto nie był w Zamościu, musi to koniecznie nadrobić. To perełka nie miasto. Atmosfera zbliżona do Pienzy a uroda porównywalna.
Pizzę dają średnią, za to muzyka jest pierwsza klasa.
Na ostatnim etapie naszego adventure zabłądziłyśmy jak Jaś z Małgosią. Chociaż słowo „zabłądziłyśmy” nie jest trafione.
Miejsce było wybrane świadomie, ale żadna z nas nie spodziewała się świata jak z bajki.
Droga prowadząca do niego była oczywiście malowniczo dziurawa. Za to widok po osiągnięciu cywilizacji bezcenny. Łążek Garncarski; mówi wam coś ta nazwa?
Ha, czas to zmienić.
Wioseczka malutka i jak sama nazwa wskazuje jest ostoją garncarstwa. I serdeczności, jak się okazało. Na wstępie nalano nam po kieliszeczku żurawinówki (kierowcy nie pili), potem napojono kawą, następnie zaproponowano pierogi z jagodami, by w końcu dać do ręki po puszystej kuleczce króliczka do wymiziania.
Wszystko to odbywało się w akompaniamencie nieprzerwanego potoku słów pana Jasia czyli animatora, muzyka, poety, garncarza, opowiadacza, organizatora i człowieka orkiestry.
Czas płynął a my snułyśmy się otumanione płynącą narracją pana Jana.
Wieczór nas zastał w Łążku i najchętniej zostałybyśmy na dłużej.

Dla organizatorów firmowych (i nie tylko) eventów mam za darmo informację: Łążek to miejsce idealne na integracje firmowe. Czekają tu na was z szeroko otwartymi rękami.
Jeżeli ktoś, natomiast, szuka pięknego kaflowego pieca, niech pruje do Łążka a będzie miał w czym wybierać.

W drodze powrotnej okazało się, że do Łążka prowadzi też droga cywilizowana. Aby na nią trafić należało zastosować się do napisu na kawałku kartonu „tu zawróć”. Ludzie mają tutaj poczucie humoru.
Na koniec wylądowałyśmy w Sandomierzu by przekonać się, że ojciec Mateusz jest tu obecny dosłownie wszędzie. Ma Sandomierz zapałki ojca Mateusza, kredki ojca Mateusza, zioła ojca Mateusza, czekoladki ojca Mateusza... Dalej nie szukałyśmy, aby przypadkiem nie trafić na coś bardziej wymyślnego.
Przekonałyśmy się również, że trudno jest zjeść tutaj dobrą kolację po 21.00 ale za to śniadania dają absolutnie wspaniałe.
Doszłyśmy do wniosku, że fikcja literacka nie zawsze jest fikcją i traktowanie kryminału jako przewodnika nie jest pozbawione sensu.
Kawę wg wskazówek prokuratora Szackiego najlepszą podają w Małej (och i to śniadanie!) a obrazy w katedrze wg tych samych źródeł wzbudzają dreszcz przerażenia. Niestety nie znalazłam ilustracji mojej śmierci na makabrycznym kalendarzu. Albo dawniej grudzień miał tylko 30 dni albo autorowi po pokazaniu 364 rodzajów zabijania zabrakło pomysłu.
Lub, być może, będę żyć wiecznie.
Później zrobiłyśmy jeszcze skok do Opatowa, by poszukać szanownych przodków i ruszyłyśmy do domu.
Pomiędzy Sandomierzem a Nagłowicami rozpościera się pustynia.
Pamiętajcie o tym, wyruszając w kierunku gór Świętokrzyskich. Zróbcie sobie kanapki i napełnijcie baki, bo może być ciężko. Po drodze, między Jędrzejowem, Chmielnikiem, Staszowem, Opatowem i dalej aż pod Sandomierz trudno jest wypatrzeć stację benzynową lub zajazd.
Bociany też tutaj nie występują. Ani kapliczki przydrożne. I niczego przy drogach nie sprzedają, zero jagód, moreli i jabłek. Nawet ludzi rzadko widać.
Podróże kształcą, oj kształcą.

Po powrocie podsumowałyśmy nasze wrażenia.
Po pierwsze: wyprawa była wspaniała.
Po drugie: Polska, dotąd nam nieznana, jest piękna.
Po trzecie: to trzeba powtórzyć.
Po czwarte: zjazd z asfaltu czasami prowadzi do miłej niespodzianki.
Po piąte: są u nas ludzie, którzy ciągle potrafią się uśmiechać.
Po szóste: nie miej zbyt dużych oczekiwań kawowych.
Po siódme: w dziedzinie pierogów nikt nam nie podskoczy.
Po ósme: bociany trzymają się dobrze.
Po dziewiąte: znaki drogowe bywają zabawne (wiecie jak wygląda znak informujący o istnieniu promu w okolicy? To teraz wyobraźcie sobie przeprawę takim promem przez Bug)
Po dziesiąte: nie czekajcie, tylko jedźcie w Polskę wschodnią, bo po obwodnicach przyjdzie czas na brukowanie wsi i miasteczek i klimaty obecne szlag trafi.


Na zakończenie kilka dowodów na to, gdzie byłyśmy.

Na pierwszym zdjęciu jest pamiątka z podróży czyli kupiony w Lublinie marcinek. Na moje oko to chyba sękacz, ale mogę się mylić. Lublinianie, wybaczcie:) 
































Do zobaczenia już wkrótce:))

2 komentarze:

  1. Piekna wycieczka, dziękuje ze dzieki zdjęciom i ja mogłam odbyć fantastyczną wyprawę.A na koncu to Twoja biedronka i rodzina?:)))pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Misiowo, na koncu Biedronka i rodzina + kroliczki z Lazka Garncarskiego.
    Az szkoda siedziec w biurze kiedy wiadomo, ze istnieja takie miejsca!

    OdpowiedzUsuń