Kabriolet widzieć pod lasem w lutym -
niechybnie radość cię spotka lub dostaniesz zapalenia zatok.
Widziałam dziś kabriolet. Na ulicy. BMW
Z3. Jadący. Z otwartym dachem, żeby nie było wątpliwości. Ten widok tak mnie
ucieszył, że postanowiłam przełamać mój blogowy impas i podzielić się ze
światem tą radością.
Świeciło dziś słońce? Świeciło.
Termometry pokazywały plus sześć?
Pokazywały.
Czy kalendarz świecił po oczach datą 10
luty? Bez wątpienia.
Czy miewam omamy wzrokowe? Nigdy.
Zresztą mam świadka tego wydarzenia. Obok
siedział MMŻ i podobnie jak mnie, jemu też odjęło mowę w niemym zachwycie.
My, jadący w zamkniętej kapsule,
wspomagani ogrzewanymi fotelami, uzbrojeni w czapki i szaliki i tenże kierowca,
jadącego z naprzeciwka samochodu bez dachu i bez czapki!!!!
Zamknijcie oczy i spróbujcie to sobie
wyobrazić. Jest luty, może i słoneczny przez jakieś trzy godziny, ale jednak
luty.
Są rzeczy na świecie, które mogą
zaskoczyć.
Kierowco czarnego kabrioletu, spotkanego na przedmieściach Zawiercia. Cokolwiek skłoniło cię dziś do przejażdżki z
otwartym dachem (mam nadzieję, że to nie konsekwencja prozaicznej awarii dachu)
nie ustawaj w wysiłkach przywoływania wiosny.
Co prawda jeden kabriolet wiosny nie
czyni ale budzi zahibernowany umysł. Sądząc po ogonku samochodów sunących za
wspomnianym cudem, nie nas jednych wprawiłeś w oszołomienie. Droga się wiła
(Mody pamiętasz Smutnego Faceta?), my czekaliśmy na wjazd a przed nami
roztaczał się widok jak na Via Panoramica przed Florencją.
Twój widok zadziałał jak iskra przystawiona
do lontu. Przestałam ziewać, wciągnęłam brzuch, założyłam okulary słoneczne i
uśmiechnęłam się do MMŻ jak mogłam najpiękniej.
Niektórzy jednak mają fantazję. Nie ma
znaczenia kalendarz, pora roku, godzina, zdanie ogółu, i zalecenia lekarza
rodzinnego.
Co tam katary i kaszle. Duch jest najważniejszy.
Idąc za ciosem ruszyliśmy na stację
benzynową zaszaleć. Skoro inni mogą, to my nie będziemy gorsi.
I kupiliśmy sobie po lodzie.
Po powrocie do domu, zgodnie z zasadą
"panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek", ugotowałam coś rozgrzewającego.
Curry, które uleczy absolutnie wszystko,
nie wyłączając łupieżu:
Curry
(przepis dostałam od Modego)
5 łyżek oleju
2 duże białe cebule, posiekane w kostkę
5cm kawałek imbiru, starty
6 ząbków czosnku przeciśnięte
2 łyżeczki mielonego kuminu
2 łyżeczki mielonych ziaren kolendry
0.5 łyżeczki mielonego kardamonu
0.5 łyżeczki mielonego cynamonu
0.5 łyżeczki mielonych ziaren kozieradki
0.5 łyżeczki mielonej kurkumy
0.5 łyżeczki chilli
2 łyżki przecieru pomidorowego
400g pomidorów z puszki
5 łyżek jogurtu greckiego
750g mięsa/krewetek/paneeru/łososia
2 łyżki tandoori masali*
2 łyżeczki soli
1 łyżeczka cukru
80g masła
*tandori masala paste to przyprawa, którą
bez wysiłku możecie zrobić w domu:
3 ząbki czosnku
1 łyżka słodkiej papryki
1 łyżeczka mielonego cynamonu
1 łyżeczka mielonego kuminu
Pół łyżeczki mielonej kolendry
Pół łyżeczki mielonego chilli (najlepiej
kashmiri)
Szczypta mielonych goździków
Odrobina czerwonego barwnika spożywczego
200 ml jogurtu (jeśli używacie pasty od
razu. W innym wypadku jogurt dodajemy krótko przed użyciem)
Wszystkie składniki mieszamy, zamykamy w
słoiku i używamy, kiedy zachodzi taka potrzeba. Jeśli zmieszamy pastę z
jogurtem to może przetrwać w lodówce ze 3-4 dni.
Zdaję sobie sprawę, że czytając składniki
niektórzy już odpadli. Nuda straszliwa. Zgoda, ale jak zrobić jajecznicę nie
rozbijając jajka.
Przypomnijcie sobie faceta w lutowym
kabrio. On dał radę a wy nie dacie rady przebrnąć przez przepis?
Aby was pocieszyć przepis będzie
wyjątkowo lakoniczny.
Smażymy cebulę, imbir i czosnek. Sypiemy
przyprawy i dodajemy całą resztę oprócz ryby (mięsa, krewetek czy paneeru),
masła, jogurtu i pasty tandoori. Smażymy z pięć minut. Potem blendujemy na
aksamitny krem.
Łososia (mięso, krewetki czy paneer)
obtaczamy skrupulatnie w paście tandoori i smażymy na oleju. Usmażone dodajemy
do kremowego sosu. Zagotowujemy, dodajemy masło, cukier i jogurt. Delikatnie
mieszamy. Zdejmujemy z ognia.
Podajemy z chlebkami naan lub ryżem.
Trzymajcie się ciepło i pielęgnujcie
swoje fantazje.
Smacznego
No szacun dla kierowcy kabrioleta! Zaraz wiosna wydaje sie nieco blizej. A w miedzyczasie mamy curry na rozgrzanie.
OdpowiedzUsuńjak zwykle jesteś cudna we wszystkim ściskam mocno
OdpowiedzUsuńKabriolet w lutym ? Wyobraźni mi nie starcza. Zrobię curry.
OdpowiedzUsuńAjajaj, wygląda niezwykle apetycznie, lepiej niż w indyjskiej (??) knajpie, gdzie nas Martik zabiera raz na indyjski rok. A co do kabrioletu to tu jest link :-D
OdpowiedzUsuńhttps://www.blasty.pl/12535/kiedy-lans-jest-wazniejszy-niz-zdrowie