Kiedy
ostatnio zaplątałam się w hygge, nie taki był mój zamiar.
Chciałam
do sprawy podejść od strony ciekawostek lingwistycznych.
Świat
ciekawy jest wielce.
Kto
choć raz próbował zmierzyć się z jakimkolwiek językiem obcym
ten wie na jakie kwiatki może się natknąć.
Mówiąc
„obcy” mam też na myśli języki występujące na naszych
polskich ziemiach choć niekoniecznie uznane za istniejące.
Nie
uciekajcie, bo żadnej polityki uprawiać tu nie będę. Nie mam ani
takiej wyobraźni, ani takiego tupetu.
Słowo
„hygge” dało mi do myślenia najpierw jako zbiór znaczeń a
dopiero potem w ogóle dało mi do myślenia.
Ostatnio
na Instagramie zamieściłam zdjęcie mojego nocnego stolika. Córka
moja skomentowała je słowem „tsundoku”. Właściwie powinnam
się obrazić bo treść w nim zawarta brzmi mniej więcej tak:
„kupowanie książek ale ich nie czytanie”. Dziecko jednak czujne
było i stosowne uzupełnienie zamieściło od razu. Czyli nie do
końca „tsundoku”.
Tym
sposobem miałam w koszyczku już dwa interesujące słowa: hygge i
tsundoku.
I
się zaczęło.
Czy
dużo znajdę takich ciekawostek?
„Schadenfreude”
znamy chyba wszyscy, jeśli nie jako wyraz, to na pewno jako uczucie.
Aż dziwne, że to nie my wymyśliliśmy to określenie.
Postanowiłam
nieco powęszyć i oto rezultat.
Kto
się już znudził, może spokojnie udać się niżej. Tam żadnego
bajania o językowych zawilcach nie będzie, za to tylko miody i
cukry.
Bardzo
spodobało mi się też niemieckie „kummerspeck” czyli dodatkowe
kilogramy, których nam przybywa kiedy zajadamy stres czyli np. nocne
wyjadanie lodówki.
Mnóstwo
jest określeń zawiązanych z naszymi ciepłymi uczuciami do drugiej
osoby.
„Flechazo”
czyli hiszpańska miłość od pierwszego wejrzenia, niezłe prawda?
Wspomniane
w poprzednim poście hebrajskie „firgun” to bezinteresowna radość
wynikająca z cudzego szczęścia. Czyli jakby nie patrzeć to jasna
strona niemieckiego„schadenfreude”.
Bezpieczne
miejsce w objęciach drugiej połówki to w języku Walijczyków „cwtch”
choć na oko wygląda jak rzucanie klątwy.
Głaszcząc
ukochaną osobę po włosach nie wdawajcie się w opisy tylko użyjcie
portugalskiego „cafune”.
Portugalczycy
są świetni w takich określeniach. Kiedy delikatnie muskacie
czubkiem nosa szyję ukochanego to nawet nie podejrzewacie, że
właśnie odbywa się „cheiro no cangote”.
Albo
„saudade”. Kojarzy się z czymś, prawda? To wielka tęsknota za
kimś, kto został stracony raz na zawsze.
Jednym
z moich ulubionych jest „sobremesa” czyli luźna rozmowa jaką
prowadzimy po obiedzie z ludźmi, z którymi jedliśmy ten obiad.
Na
koniec jeszcze Serbowie i ich „vedriki” czyli chowanie się przed
deszczem i greckie „psithirisima” co oznacza szum liści
poruszanych przez wiatr.
Z
naszego tematycznego sklepiku mam „palleg” co oznacza wszystko,
co możemy położyć na kanapkę w Norwegii.
Moją
córkę powinnam nazywać z rosyjska „pociemućka” bo jest osobą
bezustannie zadającą pytania
I
na koniec wrócę do romantyzmu szwedzkim (kto by pomyślał)
„mangata” czyli świetlistym śladem księżyca na wodzie.
A
co na naszym rodzimym podwórku? Mamy takie kwiatki, które jednym
słowem opisują mnogość uczuć bądź zdarzeń? Co myślicie o
naszych nieprzetłumaczalnych takich jak fucha, hart ducha, załatwić
czy swojak?
Całkiem
zgrabne podejście do tematu znajdziecie tutaj
Dziś
daleko odeszłam od kuchni. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że
część moich rozważań odbywała się w trakcie przecierania dyni
przez sito.
Teraz
już będzie tylko ciasto i jedynie ciasto.
Ciasto
kakaowe z kremem dyniowo pomarańczowym
na
foremkę o wymiarach: 33 x 22 cm
ciasto
1/3
szklanki oleju
pół
szklanki cukru
ćwierć
szklanki mleka
2
łyżki kakao
szczypta
soli
pół
łyżeczki cynamonu
pół
łyżeczki imbiru mielonego
ćwierć
łyżeczki mielonego ziela angielskiego
oraz:
3
jajka
3
łyżki drobnego cukru
3/4
szklanki mąki
pół
łyżeczki proszku do pieczenia
pół
łyżeczki sody oczyszczonej
krem
dyniowo pomarańczowy
250
g mascarpone
200
ml kremówki
3
łyżki cukru pudru
skórka
otarta z jednej pomarańczy
1,5
szklanki puree z dyni
czekoladowa
polewa:
100
g czekolady
50
ml kremówki
1
łyżka golden syrupu lub płynnego miodu
Aby
zrobić dyniowe puree kupujemy dynię np. hokkaido lub butternut
squash, kroimy na plastry, oczyszczamy z włókien i pestek.
Piekarnik
rozgrzewamy do 200 stopni, blaszkę wykładamy papierem. Na blaszkę
kładziemy dynię i pieczemy około 30 minut. Musi być całkowicie
miękka.
Studzimy
ją a po wystudzeniu zdejmujemy z niej skórkę. Miksujemy na
aksamitny krem.
Możemy
zająć się ciastem.
W
rondelku podgrzewamy cukier, mleko, olej, kakao i przyprawy do
rozpuszczenia się cukru.
Studzimy.
W
misce ubijamy białka na pianę. Dodajemy cukier a potem żółtka.
Na koniec leniwą strużką wlewamy wystudzoną masę kakaową.
Wyłączamy
mikser i delikatnie łączymy drewnianą łychą masę jajeczną z
przesianą mąkę z sodą i proszkiem.
Blaszkę
wykładamy papierem do pieczenia i wlewamy ciasto. Wyrównujemy
powierzchnię i pieczemy w 180 stopniach około 40 minut. Robimy
próbę suchego patyczka.
Upieczone
ciasto wyjmujemy i studzimy.
Po
kilku godzinach możemy przystąpić do akcji krojenia ciasta na dwie
części.
Bardzo
pomocne jest w takich przypadkach ustrojstwo po tytułem „krajalnica
do spodów ciast”.
Brzmi
mało romantycznie ale załatwia sprawę pokiereszowanych
biszkoptowych blatów raz na zawsze. Jedna inwestycja a ile radości.
Kiedy
już macie dwa blaty czyli dolny i górny bierzemy się za krem.
Ubijamy
mascarpone z kremówką (obie muszą być w tej samej schłodzonej
temperaturze) i cukrem pudrem. Po dwóch minutach w misie powinniśmy
otrzymać wspaniały, gęsty krem. Nie znęcajcie się nad nim za
długo bo to najlepsza droga do uzyskania masła.
Do
kremu dodajemy skórkę pomarańczową i puree dyniowe.
Ja
jestem zwolenniczką starej szkoły wchodzenia w związki. Najpierw
jedna randka, potem druga i można iść... na piwo.
Z
kremem jest podobnie. Trzeba najpierw poznać jedną część z drugą
czyli połączyć łyżkę mascarpone z dynią. Zamieszać, sprawdzić
czy przypadły sobie go gustu i wtedy podwoić porcję. Jeśli przy
drugim podejściu kremy wciąż są aksamitne, możemy iść na
całość.
Łączymy
jedno z drugim i wykładamy na ciasto. Przykrywamy drugim blatem i
wstawiamy do lodówki.
Czas
na polewę. W misce umieszczonej na garnkiem z gorącą wodą
rozpuszczamy czekoladę, kremówkę i łyżkę golden syrupu lub
płynnego miodu. Mieszamy do połączenia się w błyszczącą polewę
i zdejmujemy z ognia.
Polewamy
ciasto i wyrównujemy szerokim nożem powierzchnię.
Schładzamy
w lodówce a potem jemy.
Jeden
z konsumujących zapytał ile wlałam w to ciasto alkoholu. No cóż,
ani kropelki. Tym razem.
Smacznego
wspaniale wygląda:)
OdpowiedzUsuńI ciasto wyglada pychotnie i slowka obce-nie-obce sa zachecajace. Nic tylko siadac do ciasta i prowadzic do rana sobremesy :)
OdpowiedzUsuńDzisiaj pilnie Limonko uczę się z Tobą nowych słówek i..smakuje Twoje pięknie wyglądające ciasto!. Dziękuję i pozdrowienia ślę.
OdpowiedzUsuńDla mnie oceanem słów, w którym nurkuję, jest gwara pogórzańska. Tam są dopiero perełki ("jes ci u nos tych kwiotków" :-D)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy wpis i prowadzi do niemniej ciekawego felietonu.
A ciasto? Worte gemby!
Z tego, co słyszałam, islandzki jest bogaty w takie słówka. Ale Islandczyków żadnych osobiście nie znam, więc nie wiem na pewno... ;)
OdpowiedzUsuńCiacho wygląda smakowicie :)