Trochę mi wstyd, że tak zaniedbałam
pisanie. Ale tylko trochę. Robiłam w międzyczasie tyle innych
rzeczy, że na pisanie nie było już czasu.
Wciąż też próbuję oswoić światło
w moim nowym domu. Wydawało mi się, że piękne światło poranne
załatwi wszystkie moje oczekiwania. Nie wzięłam tylko pod uwagę
dość istotnego faktu, że mieszaniem w garach zajmuję się raczej
nie o świcie.
Mogłabym, co prawda, pokazywać wam
codzienny raport poranny ale po trzech dniach umarlibyście z nudów.
Moje śniadania są do bólu banalne i
opierają się w głównej mierze na serku i kiełkach.
Tak więc musiałam poobserwować swoje
powierzchnie stołowe i blatowe by znaleźć odpowiednio dużo
światła do zdjęć.
Na razie moje próby głęboko mnie
rozczarowują ale nie porzucam nadziei.
Właśnie minął miesiąc od czasu,
kiedy powiesiliśmy przysłowiowy kapelusz w nowym mieszkaniu.
Trochę się już przyzwyczaiłam choć
ciągle jeszcze ćwiczę pamięć, gdzie co położyłam.
Nie będę tu tracić czasu na
wyliczenie ilu przedmiotów nie mogę znaleźć do tej pory, ale
wierzcie mi, byłaby tego spora walizka.
MMŻ jest chyba mniej skomplikowany ode
mnie bo przyszedł, rozejrzał się, wypakował pierwsze pudło z
płytami, objął w posiadanie i już był u siebie.
Ja, do nowego etapu życia mam podejście dużo mniej nonszalanckie. Muszę obwąchać, podotykać, przyjrzeć się z bliska, potem obejrzeć z daleka.
Ja, do nowego etapu życia mam podejście dużo mniej nonszalanckie. Muszę obwąchać, podotykać, przyjrzeć się z bliska, potem obejrzeć z daleka.
Więź mentalna z nowymi ścianami
buduje się w moim przypadku powoli. Niczego nie biorę w posiadanie.
Raczej krok po kroku nawiązuję przyjaźnie. Z kuchnią, nową
łazienką, szafkami, widokiem za oknem. Wydeptuję nowe ścieżki i
uczę się nowych zapachów. Te, które przyjechały ze starymi
rzeczami zniknęły w nowych meblach.
Co gorsza, stare zdjęcia, setki
książek i stada bibelotów wciąż tkwią w kartonach na strychu –
Sezamie. Na nie jeszcze nie nadszedł czas.
Przywożenie kartonów przypomina grę
w totolotka. Bierzemy jak leci a potem zgadujemy co przywieźliśmy.
Jeszcze nie udało nam się wybrać tego kartonu, na którym nam
zależało. A to się trafi pudło pełne teczek z dziecięcymi
rysunkami, kiedy ja rozpaczliwie pożądałam swoich filiżanek. Lub
znajdziemy karton z gramofonem. Ten z płytami niestety ciągle jest
przyszłością.
Zapytacie dlaczego nie spisałam
naszego dobytku. Otóż spisałam, ale zapomniałam, że komputer
bywa zawodny i w kapryśności swojej odmówi posłuszeństwa i zgubi
moją bazę danych.
Zapisywanie w chmurze jest bezcenne i
pamiętajcie, żeby ważne dla siebie notatki zabezpieczać na
wszelki wypadek. Unikniecie niespodzianek z gatunku: co może
zawierać numer 165?
Rozpisałam się zupełnie na na temat.
Chciałam wam opowiedzieć o pewnym
cudownym urządzeniu, które pojawiło się w mojej nowej kuchni ale
jako, że już wam sporo czasu zajęłam dzisiaj, to moje zachwyty
muszą poczekać.
Wrócę do nich następnym razem.
Dziś zaproszę was jeszcze do stołu i
znikam, Mam nadzieję, że tym razem na krótko.
Zupa jesienią jest równie niezbędna
dla zachowania równowagi psychicznej jak duża dawka słońca i
pozytywne myślenie.
Dobra zupa, zresztą, pozytywne
myślenie ułatwia. Wyobraźcie sobie mokre szyby, wyginające się
od wiatru drzewa, koszmarne prognozy pogody. To wszystko jest tam, na
zewnątrz.
Tu, w środku jesteście wy i pękata
filiżanka gorącej dyniowej lub słodki talerz energetycznej
buraczanej.
Co tam deszcze i wichury. Mogą nam co
najwyżej...nagwizdać.
Krem z pieczonych buraków z czosnkiem, tymiankiem i syropem z granatów
1 kg buraków (moje są czerwone ale
jeśli użyjecie żółtych, to zupa będzie delikatniejsza i
słodsza)
kilka ząbków czosnku (ilość zależy
od gustu)
kilka gałązek tymianku
1 łyżka syropu z granatów
4 szklanki dobrego bulionu
sól
pieprz
kwaśna śmietana na koniec
Rozgrzewamy piekarnik do 175 stopni.
Buraki (wybierzcie raczej średniej wielkości) myjemy i nakłuwamy
widelcem w kilku miejscach. Zawijamy je w folię aluminiową razem z
gałązką tymianku i wkładamy do piekarnika. Obok kładziemy
nieobrane ząbki czosnku.
Pieczemy do miękkości czyli około 50
minut. Sprawdzamy miękkość buraków widelcem.
Upieczone ostrożnie wyjmujemy z folii
i kiedy nieco przestygną obieramy ze skórki a czosnek z łupinek.
Podgrzewamy nieco bulion.
Obrane buraki, czosnek i szklankę
bulionu i łyżkę syropu z granatów wkładamy do miksera i
miksujemy na krem. Dolewamy taką ilość bulionu by uzyskać
ulubioną gęstość. Doprawiamy solą i pieprzem.
Przelewamy zupę do garnka i
zagotowujemy.
Wlewamy do miseczek, posypujemy
listkami tymianki i dekorujemy kleksem kwaśnej śmietany.
Smacznego
Limonko kochana, jak super, ze jestes. Tak to jest, ze trzeba zaczac wszystko od nowa, trzeba zrobic cos co zajmuje troszke czasu. Wszystko sie pouklada:))A tez takmam, ze do nowego trzeba sie przyzwyczaic...a gdy sie juz przyzwyczaisz, bedziesz sie czula jak u siebie...:))Ciekawa jestem Twojego nowego urzadzenia. A zupa jesienna-dziekuje za wspanialy przepis ; BO uwielbiam ZUPY!!:))Pozdrawiam cieplo Was!!!
OdpowiedzUsuńLimonko, juz sie martwilam ze gdzies wsyslas inspiracje blogowa. Jak fajnie, ze jestes spowrotem!
OdpowiedzUsuńZupa jest obledna. A ja akurat mam buraki upieczone :D
Przeprowadzki mnie przerażają, nie lubię się pakować, a potem rozpakowywać... Choć może, gdy w końcu kupię swój własny, wymarzony dom, to będzie inaczej...
OdpowiedzUsuńZupa wygląda cudownie; energetyczny buraczany kolor zawsze poprawia mi humor :)