No i przeprowadziłam się.
Pewnie dziś bym też nic nie napisała,
bo wciąż większość czasu zajmuje mi rozpakowywanie, przewożenie
i rozkładanie po półkach. Jednak interwencja siły wyższej
spowodowała, że siedzę na jednym miejscu i nie latam jak latawiec.
Ingerencja jest bolesna, utrudnia leżenie i siedzenie ale stać mogę
więc nie narzekam.
Siła wyższa dotknęła palcem swym
mych pleców i najwyraźniej pokarała mnie za moją nadgorliwość.
Nie pozostaje mi nic innego jak
przeczekać bolące krzyże a czas czekania zapełnić intensywnym
planowaniem. Gdzie powiesić zdjęcia? Czy wazony wyżej czy niżej?
Gdzie mogłam postawić pudło z herbatą i filiżankami?
Kuchnia moja nowa jest...piękna. Duża,
jasna, z ogromną ilością schowków, półek i możliwości.
MMŻ stwierdził wczoraj, że właściwie
nie ma w niej już miejsca. Nie wiem co miał na myśli, bo ja widzę
w niej jeszcze mnóstwo miejsca. I jeszcze więcej planów.
Do finałowego powieszenia kapelusza
jeszcze nam nieco brakuje ale trzeba się skupić na pozytywach. Komu
po trzech latach czekania przeszkadzałby brak drzwi do łazienki?
Wolę cieszyć się nowym piekarnikiem
niż planować zawieszenie zasłonki.
Powiem tak: miałam już piekarnik, z
którym dogadywałam się jak z najlepszym przyjacielem. Rozstanie z
nim było jednym z boleśniejszych doznań. Tęskniłam za nim tym
intensywniej im większe nieporozumienia zdarzały się potem z
innymi piekarnikami.
Pieczenie chleba odbywało się na
oślep. Co ja mówię „chleba”, pieczenie wszystkiego tak się
odbywało.
Ten czas mam za sobą. Mam nadzieję.
Nowy piekarnik na razie mnie
onieśmiela. Odważyłam się już co prawda upiec pierwszy chleb ale
z pewną taką nieśmiałością.
Chleb udał się wyśmienicie i myślę,
że to dobra wróżba na przyszłość.
Powoli i z rozmysłem będę się
zaprzyjaźniać z nowym piecem.
Zanim jednak rozpętam wszystkie
kuchenne żywioły wrócę do potrawy, którą pożegnałam
poprzednie życie.
Wtedy jeszcze świeciło słońce a
biedronki pchały się do okien jakby przeczuwały, że za kilka dni
spadnie śnieg.
Na szczęście śnieg stopniał,
inwentarz i dobytek został przeprowadzony, mnie zaś dotknęła ręka
opatrzności i dzięki temu siedzę teraz i piszę o satayach.
Swoją drogą dlaczego nie było o nich
wcześniej?
Satay kurczaka z sosem orzechowym
2 piersi z kurczaka
marynata:
3 łyżki sosu sojowego jasnego
2 łyżeczki mielonej kolendry
2 łyżeczki mielonego kuminu
pół łyżeczki kurkumy
1 łyżeczka cukru
pół łyżeczki imbiru w proszku
kawałek trawy cytrynowej (tylko biała,
dolna część, zmiażdżona)
Mieszamy składniki marynaty. Piersi
kurczaka kroimy na paski 2 cm szerokości i wkładamy do marynaty.
Marynujemy minimum godzinę.
Po godzinie nadziewamy paski mięsa na
patyczki do szaszłyków i pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 200
stopni około 15 minut, przewracając mięso na drugą stronę w
połowie pieczenia.
Piekarnik z funkcją grill jest tu jak
najbardziej na miejscu.
Sos orzechowy:
3/4 szklanki masła orzechowego (ja
lubię takie z kawałkami orzechów)
4 łyżki jasnego sosu sojowego
3 łyżki cukru palmowego (może być
brązowy)
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka galangalu w proszku (można
zastąpić mielonym imbirem)
2 łyżeczki mielonej kolendry
sok z jednej limonki
1 szklanka mleczka kokosowego
1 ząbek czosnku
pół łyżeczki kurkumy
pół łyżeczki chilli
Wszystkie składniki sosu wkładamy do
miksera i miksujemy do połączenia się składników. Jeśli sos
jest za gęsty, dolewamy tyle mleczka kokosowego by osiągnął
odpowiadającą nam gęstość.
Patyczki z mięsem kładziemy na
talerze, stawiając obok miseczkę z sosem.
Aromatyczność tego dania ukoi
wszelkie jesienne spliny i pomoże z godnością znosić ingerencje
sił wyższych.
Smacznego
Jak milo wiedziec co u CIebie sie dzieje, bo nie ukrywam sobie ostatnio tak myslalam co u Was. A tu juz na swoim :))zycze wszystkiego najlepszego!!!
OdpowiedzUsuńLimonko, znow pysznosci u CIebie. Sciskam Was serdecznie!
Wlasnie! Jak to sie stalo, ze sataye dopiero pojawiaja sie teraz?
OdpowiedzUsuńNowy piekarnik niech cieszy i cieszy i cieszy!
Mam sentyment do szaszłyków, zjadłabym sobie :)
OdpowiedzUsuńNie lubię przeprowadzek... A jednocześnie marzę o tej finalnej, "na swoje" :)