Dwa tygodnia temu wychodzę rano by
przywitać się ze słońcem i wydaje mi się, że coś się
zmieniło.
Zastygam w bezruchu i próbuję znaleźć
przyczynę mojego niepokoju.
Mija chwila i już wiem.
Po pierwsze: ruch. Jest go zdecydowanie
więcej niż wczoraj. Nad świeżo skoszoną łąką unosi się kilka
szarych obłoczków. Raz w górę, raz w dół. Z prawa na lewo. I po
skosie. Raz obłoczki maleją, za chwile rosną. I są w ciągłym
ruchu.
Mam jeszcze niezbyt przytomne
spojrzenie i latające po polu szare chmurki wydaja mi się częścią
snu.
Zaraz, zaraz, coś tu zgrzyta. Czy
chmury skrzeczą? Grzmią, burczą, mruczą, pomrukują tak. Ale
skrzeczącej chmury nigdy dotąd nie spotkałam.
Nagle chmura rozpadła się na
kilkadziesiąt części i już wiem, że mój spokój się skończył.
Beztroskie poranki odeszły w
przeszłość.
Teraz zacznie się liczenie strat.
Nastąpiła inwazja i ja jestem w jej
obliczu bezradna. Przeczesałam internet od początku do końca. Jak
Chuck Norris. Na nic. Nikt nie wie jak walczyć z wrogiem.
A szpaki żarłoczne są jak szarańcza.
Póki zostanie jedna nędzna wisienka na drzewie one będą
siedziały, czekając aż się nieco zaróżowi.
Nie mam z nimi szans, chyba, że
postanowię spać pod drzewem. Jakby tego było mało, czego nie
zauważą szpaki, to dojedzą sójki.
Rada by wziąć leżak i schłodzone
piwo (jak w przypadku walki z kretem) jest niezbyt trafiona. O
cierpliwości i braniu na przeczekanie nie ma mowy.
W końcu dla kogo ja hoduję te
czereśnie śliwki i brzoskwinie? Wygląda na to, że do słoików
będę pakować owoce kupione na targu.
A chciałbym przynajmniej spróbować
czereśni z własnego sadu. Niestety z szpakami pertraktować się
nie da.
Nowa grządka truskawek też została
zauważona. I ani się obejrzałam, po truskawkach zostały
wspomnienia. Na szczęście ten kawałek podłogi jest na tyle
mikroskopijny, że da się go zabezpieczyć siatką.
Może to i nędzna satysfakcja, ale nie
macie pojęcia z jakim triumfem obserwuję te trzy biedne truskawki
schowane za kratkami. Może i są uwięzione ale za to bezpieczne. A
szpaki mogą się tylko oblizywać.
Konfitura jest z rosnącego po
sąsiedzku czarnego bzu i, niestety, z nie moich truskawek.
Ale wcale nie smakuje inaczej. Smakuje
bosko. Jak kwintesencja czerwca.
Robi się ją w kwadrans. Użyta do
naleśników, porannej kanapki czy przełożenia ciasta jest po
prostu genialna.
Spróbujcie bo wszystko trwa tylko
chwilę...i truskawki, i kwitnący bez, i czerwiec.
Na szczęście szpaki są też
chwilowe.
pół kg truskawek
3 łyżki cukru żelującego
2 łyżki zwykłego cukru
4 baldachimy bzu
Odcinamy nożyczkami kwiaty od łodyżek.
Truskawki obieramy i kroimy na połowę.
Mieszamy owoce z cukrami i zostawiamy
na 15 minut. Potem stawiamy na ogniu i gotujemy 5 minut. Dorzucamy
obcięte kwiaty i gotujemy kolejne 5 minut. Zdejmujemy i wkładamy
do słoików.
Następnym razem zapraszam na ciasto z
konfiturą truskawkowo bzową.
Smacznego
Oj, współczuję inwazji. Niestety, na szpakach się nie znam, i nie mam pojęcia, jak się tych nieproszonych gości pozbyć...
OdpowiedzUsuńKonfitura wygląda bosko, ten kolor taki intensywny... Aż mam chęć wbić łyżeczkę w monitor :)
OJJJJ i ja wspolczuje inwazji..Inwazja to najgorsze co moze byc. Szpaki potrafia wiele szkod zrobic.. Konfiturka piekna, a jej smak musi byc obledny..
OdpowiedzUsuńLimonko dla Ciebie i Twojego :::NAJ NAJ NAJ LEPSZEGO!!:))
Limonko, piekne poleczenie smakow i jakie fantastyczne zdjecia!
OdpowiedzUsuńA inwazja... ehhh... nie ma co jezyka strzepic...