Aż nie chce się otwierać oczu. Nie dość, że poniedziałek, to na dodatek obrzydliwy. Leje, wieje, wieje, leje.
Taki początek tygodnia powinien być prawnie zabroniony
"To w szyby deszcz, deszcz dzwoni jesienny i pluszcze jednaki, miarowy niezmienny"...
Uwielbiam ten wiersz i jego smutek ale nie w poniedziałek. Litości.
Zima jak się patrzy.
Nawet parasol na nic się zda bo zaraz ci go z ręki wiatr wyrwie. Kokonik jakiś dziś by się przydał. Może strój nurka?
Albo literatura jakaś podnosząca na duchu. Może być poezja, tylko proszę nie deszczowa , nie ta jaką usłyszałam dziś w swojej głowie po odsłonięciu zasłon.
Jedyna energetyczna jaka mi przychodzi do głowy, to kulinarna. Taka, w której kipi od kolorów, gorąca, aromatów. Macie jakieś ulubione książki na takie dni jak dzisiejszy?
Jamie Oliver jest niezły ale chyba nie o ten rodzaj aktywności mi chodzi w przypadku deszczowego poniedziałku. Za dużo tu ruchu i zamieszania.
Może Ottolenghi? Prawie wszystkie jego propozycje przemawiają do wyobraźni i są przesmaczne. Cóż kiedy poniedziałek nie jest dniem, kiedy jestem otwarta na wyzwania. Nawet kulinarne. Niestety nawet Prosto wydaje się dzisiaj nie proste.
Potrzeba mi czegoś jak kocyk; łatwego, oswojonego, jak wygodne kapcie (trochę przegięłam ale potrzeba przytulności wzięła górę) albo ulubiony, zmechacony sweter.
Myślę, że naleśniki byłyby dobre. One są zawsze dobre. Cóż, kiedy Główny Twórca Najlepszych Naleśników nie planuje mnie dziś odwiedzić.
Zapytacie dlaczego nie usmażę ich sama. Hm, nie wpycham się w grządki, które ktoś obrabia perfekcyjnie. A mnie w dziedzinie naleśników do poprawności daleko. A co dopiero do perfekcji.
Więc naleśniki odpadają.
Zupa, zupa jest zawsze dobra. Pomyśleliście kiedyś, że zupa jest troszkę jak Kopciuszek. Niezbędny ale niedoceniany. Bez zupy obiad jest jakiś...niepełny. Ale po obiedzie nikt nie pamięta co w talerzu pływało. Bo przecież wiadomo, że najważniejsze jest drugie.
A zupa potrawi powalić na kolana. Czasami zagra w nosie i na kubkach smakowych jak najlepsza orkiestra symfoniczna. A echo tego smakowego koncertu sprawia, że o kolejnym daniu myślimy już tylko w kategoriach bagatelki.
Zupa to coś, co często przychodzi nam do głowy kiedy wracamy wspomnieniami do dzieciństwa.
Zupa mleczna(chociaż ten wybór jest kontrowersyjny), rosołek, taki jak u Babci. No i pomidorowa...Ta najlepsza, z ryżem.
Założę się, że polecieliście teraz w myślach do swojego rodzinnego domu i zapachniało wam...może grochówką? Nie oceniam.
Lubię zupy. Gęste, pożywne, gorące. Takie, które spokojnie mogą grać pierwsze skrzypce. Kiedy do niej dołożę chrupiącą kromkę chleba z masłem, to właściwie nie chcę już niczego więcej.
Czyli co? Potrzebuję przepisu nietrudnego do realizacji. Takiego, który by mnie otulił i wsparł duchowo, który zaspokoiłby moje poniedziałkowe deficyty ciepła i potrzeby czułości.
O cholera! Co się tu porobiło!
Tu się gotuje czy rozczula nad sobą?
Tak się zanurzyłam w tej konteplacji mokrego początku tygodnia, że aż popłynęłam.
I bardzo dobrze. Czasami dobrze jest się nad sobą pochylić z czułością. To dobre dla samego siebie i dla świata.
Znalazłam książkę, która jest na dziś idealna. Jest jesienno zimowa i ma wszystko to, o czym pisałam wyżej. Jest aromatyczna, ascetyczna, jest napisana przez Nigela Slatera.
Tak więc "makaron, soczewica, kwaśna śmietana" czyli Nigel Slater i wszystko jasne.
Na dwie porcje:
3 łyżki oliwy
4 cebule (2 obrane i pokrojone w plastry, 2 pokrojone drobno w kostkę)
3 ząbki czosnku, pokrojonego w plasterki
2 łyżeczki mielonej kurkumy
puszka ciecierzycy (około 400g), odsączonej
puszka białej fasolki (około 400g), odsączonej
100 g czerwonej soczewicy
1 litr bulionu
100 g makaronu linguine
200 g szpinaku
40 g masła
250 g kwaśnej śmietany
garść zielonej pietruszki
garść zielonej kolendry
nieco mięty
sól
pieprz
Rozgrzewamy oliwę. Wrzucamy pokrojoną drobno cebulę i smażymy na średnim ogniu 15 minut aż będzie miękka i złota. Dorzucamy czosnek i wsypujemy kurkumę. Mieszamy i smażymy 2 minuty.
Do garnka dodajemy ciecierzycę, fasolę i soczewicę. Wlewamy bulion. Na niewielkim ogniu gotujemy pół godziny. Mieszamy od czasu do czasu.
Topimy na drugiej patelni masło i wrzucamy plasterki cebuli. Karmelizujemy na małym ogniu. Niech nabiorą słodyczy i pięknego bursztynowego koloru. Zajmie to jakieś pół godziny.
Wracamy do garnka z gotującą się cupą. Wsypujemy do niej makaron i gotujemy do miękkości. Na pięć minut przed końcem gotowania dorzucamy szpinak. Siekamy zielone warzywa i dorzucamy do zupy. Zdejmujemy garnek z pieca. Dodajemy sól i pieprz według uznania.
Nalewamy zupę na talerze. Na górze kładziemy kleks kwaśnej śmietany i łyżeczkę karmelizowanej cebuli.
I tyle. I aż tyle.
Smacznego
P.S.
Zanim zupełnie opadniemy z sił i poddamy się myśli, że zima nas pokonała, mam dla was optymistyczną niespodziankę. Wczorajsze znalezisko. Sceptycy powiedzą, że to nie nadzieja ale raczej brak rozumu, ja jednak z uporem maniaka uchwycę się myśli, że wiosna już się skrada.
Oto dowód: to żółte w środku nie jest opakowaniem po gumie lecz malutkim podbiałem, który nic sobie nie robi z kalendarza. Bierzmy z niego przykład:)))
Lubię gęste zawiesiste zupy :) ta dobrze rokuje, muszę ją przemyśleć.
OdpowiedzUsuńŻółte mgnienie wiosny rozczulające
UsuńLimonio kochana moja! Są, są wszystkie Twoje wpisy i dzięki temu mam aż trzy cudowne komentarze! A na Twoim poście tak sobie użyłam - i rozczuliłam się, i posmakowałam nie tylko pysznej zupy, ale i pięknej polszczyzny, i wrażliwości kogoś niezwykłego. Czyli Ciebie :-*
OdpowiedzUsuńDobrze, że jesteś Marzyniu. Dziękuję i bardzo mocno tulę
UsuńOj, znam to uczucie. Zadne pyszne.pl wtedy tez nie pomaga. Niby Prosto jest nie prosto, niby tylko kolderka i netflix ale jednak. A taka zupa + Nigel S wtedy nadaje sens dniu i nawet troszke swiatu.
OdpowiedzUsuń