- Sześć razy sześć?
- Sześćdziesiąt sześć.
Taka oto wymiana zdań skojarzyła mi
się z dzisiejszą datą. Dziś 6.06.2016
Mówi wam coś ta data. Coś wam się
kojarzy?
Może trzy szóstki? Licho nie śpi.
Odzew i hasło to fragment słynnego
Agenta Dołu Marcina Wolskiego z czasów, kiedy pan autor pisywał
jeszcze do śmiechu a nie przerażenia.
Według niektórych takie daty powinny
być skreślone z kalendarza.
Niby nic, ale początek dnia dał mi do
myślenia.
Przyjeżdżam do banku po swoje
pieniądze. Najpierw je tam przelałam, teraz chcę je wypłacić.
Żadne tam kokosy, żadna fortuna. Ot, żeby zrobić zakupy.
A pani bankowa mi mówi z rozbrajającą
szczerością, że nie może mi wypłacić, bo nie ma.
Zaraz, zaraz...dokąd ja właściwie
przyszłam. Do kiosku? Do szewca?
Nie, do banku! Kurczę, jak w banku
może nie być pieniędzy. Nie chciałam wyjąć ze skarbca miliona
złotych. Ani nawet miliona groszy nie zażądałam.
Czyli co? Oni tylko przyjmują
pieniądze ale ich nie wypłacają?
Uparłam się i oświadczyłam, że bez
mojej gotówki nie wyjdę. Taki strajk bankowy ogłosiłam.
Pani zbaraniała bo okupacja to
nieznane jej słowo i złapała za telefon.
Ale poniedziałkowy poranek to nie jest
dobry moment na poganianie władzy. Nawet bankowej.
Władza do odbierania telefonu się nie
kwapiła.
Pani bankowa była na najlepszej drodze
do porzucenia pracy. Myślę, że najchętniej dała by mi z portfela
swoje pieniądze, byle się mnie tylko pozbyć. Stałam jak słup
ogłoszeniowy. Nie do ruszenia i z hasłami: „oddaj moje
pieniądze”na froncie.
Czysty pat. Ona nie ma, ja chcę.
Trwałyśmy tak w milczeniu.
Po kwadransie do banku wkroczył
uzbrojony po zęby, ubrany na czarno, z zaciętą miną i majątkiem
bankowym w ręce osobnik. Mam nadzieję, że przywiózł więcej niż
tysiąc złotych.
Sądząc po ilości arsenału
obronnego, którym był obwieszony, bank odzyskał wypłacalność.
Przemknęło mi przez myśl czy kolejny klient, chcący wypłacić z
pięćset złotych nie będzie musiał czekać na następną wizytę
upozowanego na antyterrorystę faceta w czerni.
Nie usłyszawszy nawet cichego słowa
„przepraszam”, z ulgą i postanowieniem zamknięcia rachunku
wyszłam w świat.
Szósty czerwca to może nie diabelska
data ale piekło bankowi dziś nie sprzyjało.
Co mogłoby z dzisiejszą datą
korespondować? Żółciak siarkowy.
Nazwa może i niecodzienna lecz na
szczęście smaki wspaniałe.
Kiedyś już eksperymentowałam z tym
grzybem. Potem zniknął i bardzo tego żałowałam.
Dziś (może to ta data?) znalazłam go
w całej okazałości.
I odkryłam, że w czasie smażenia
pachnie miodowo. Przypomniałam sobie, że ma konsystencję
przegrzebków i odkryłam, że z makaronem smakuje jak milion
dolarów.
Makaron
z żółciakiem siarkowym, macierzanką, trawą żubrową i
mascarpone
ulubiony makaron
żółciak siarkowy* (patrz tutaj)
2 źdźbła trawy żubrowej**
garść macierzanki (tymianku
cytrynowego)
mascarpone
sól, pieprz
skórka otarta z połowy cytryny
olej do smażenia
Ulubiony makaron gotujemy al dente.
Czyścimy grzyba z trawy. Kroimy na
paseczki i smażymy na odrobinie oleju. Smażony żółciak stanie
jeszcze intensywniejszy w kolorze. Dorzucamy trawę i macierzankę i
smażymy jeszcze minutę. Dodajemy mascarpone i wlewamy nieco wody z
makaronu (tyle by uzyskać gęstość sosu).
Sypiemy do sosu skórkę cytrynową.
Doprawiamy solą i pieprzem. Zagotowujemy.
Przed polaniem makaronu wyjmujemy trawę
żubrową.
Posypujemy listkami macierzanki i
podajemy ze schłodzonym białym winem.
*w ostateczności możemy się posłużyć
kurkami. One zdecydowanie częściej występują w przyrodzie.
**przywiozłam z Białowieży ale widziałam też na stoiskach z aparaturą do tworzenia własnych trunków
Smacznego i pamiętajcie: licho nie
śpi.
Oj, nie śpi...
OdpowiedzUsuńO takich grzybach to ja nawet nie słyszałam. Za to makaronik to bym sobie zjadła... :)
Nie jadlam takiego grzyba, ale makaron wyglada pychotnie.
OdpowiedzUsuńA licho, jak to licho - nie spi nigdy :D