Lubicie letnie przyjęcia? Takie na
świeżym powietrzu? Z dala od wszystkiego co hałaśliwe, pośpieszne i
przykurzone?
A może jeszcze nie próbowaliście wypuścić
się na nieznane wody i raz w życiu zaszaleć?
Nie, nie. Nie potrzebujecie do tego
posiadłości z ogrodem, zastępu ogrodników ani organizatora przyjęć.
Nawet na balkonie można urządzić się po
pańsku. Wystarczy stoliczek, dwa taborety, może palma z salonu (paprotka też
ujdzie) i dużo świeczek.
Kto nie ma balkonu niech zrobi rundkę po
okolicy i poszuka pobliskich zarośli z odrobiną trawy. Potem zapakuje kocyk,
koszyk ze słoikami, może szklaneczki na białe wino i czekając na zachód słońca
komplementuje gościa lub gości za mądrze podjętą decyzję spożycia kolacji na
tzw łonie.
Kiedy plan już się zacznie wykluwać,
trzeba zaprojektować menu. Nic nadzwyczajnego, takie tam kulinarne drobiazgi.
Nie chcemy przecież w trakcie konsumpcji cudownego wieczoru na świeżym powietrzu
dyskretnie ziewać.
Pogoda nieco nam pomaga bo upały
eliminują wszystko, co wymaga żmudnych machnięć chochlą nad gotującym się
garem. Dajmy więc spokój bigosom, gulaszom, golonkom i bograczom. Sałata
majonezowa niech nie ma nam za złe pominięcie jej na stole.
Niech nasz wybór będzie lekki, kolorowy i
nieskomplikowany. Bohaterem wieczoru ma być sam wieczór i nadmierna barokowość
stołu nie powinna go przyćmiewać.
Sałatka, lub dwie, jakaś pasta do
zamoczenia chleba, coś słodkiego, i coś płynnego.
Może każdy przyniesie coś innego?
Wyobraźcie sobie ciepły
wieczór....miękkie światło....zapalone świece....Na stole (stoliku, kocu,
ławeczce) w miseczkach pachną buraczki z jogurtem, zawijańce z cukinią, fasolka
po grecku, chłodnik z koperkiem. Śmiechy, rozmowy, odgłos otwieranego
prosecco.... I przyjaciele. Lub tylko Ona. Bądź tylko On. Wszystko jedno czy
będzie was dwoje czy dwadzieścioro, liczy się dobra zabawa i świetna atmosfera.
Kolacja na świeżym powietrzu ma jedną
wielką zaletę. Nie wymaga ozdobników. Ba, w ogóle nie wymaga naszej ingerencji
w scenografię. Nawet świece można sobie darować, jeśli księżyc świeci jasno.
Piszecie się na taki wieczór?
No to do roboty. Sobota nadciąga. Jeszcze
zdążycie obdzwonić tych, którzy nie wyjechali np do Finlandii. No i zapakować
butelkę do lodówki by się schłodziła.
By nie było zbyt romantycznie, dyskretnie
włóżcie do torby spray przeciw komarom i ciepły sweter, bo licho (szczególnie
pogodowe) nie śpi. Resztą nie zawracajcie sobie głowy.
A kiedy zaczniecie planować kolejną letnią kolację wśród przyrody, pamiętajcie kto zasiał w was to ziarenko odmiany.
Pieczone buraki z jogurtem i kiszoną cytryną (wg Yotama
Ottolenghi)
kilka pieczonych buraków, obranych ze skórki
1 szklanka jogurtu greckiego
1 czerwona cebula, pokrojona w cienkie
plasterki
pół kiszonej niedużej cytryny, drobno
pokrojonej
1 łyżka soku z cytryny
1 łyżka pasty tahini
2 łyżki oliwy
2 łyżeczki nasion kminu rzymskiego
garść posiekanego koperku
sól, pieprz
Upieczone buraki kroimy na plastry
grubości pół centymetra.
Na patelni rozgrzewamy oliwę i kiedy jest
gorąca, wrzucamy nasiona kopru. Niech się smażą ze 3 minuty aż nie zaczną
pachnieć i pękać.. Gorącą kuminową oliwą zalewamy buraki i delikatnie mieszamy.
Dorzucamy do buraków cebulę, kiszoną cytrynę, sól i pieprz. Polewamy sokiem z
cytryny i posypujemy koperkiem. Mieszamy delikatnie i przekładamy do miseczki,
w której podamy danie na stół (w przypadku kosza piknikowego, zamykamy buraki w
szerokim słoiku lub zamykanym pojemniku).
Jogurt mieszamy z tahini i stawiamy obok
miski z burakami. Możemy zrobić kilka kleksów jogurtowych i delikatnie
zamieszać widelcem. Sałatka nabierze wszelkich odcieni różu i fioletu. A na
spektakularnych widokach zależy nam przecież bardzo.
Jeśli przyjęcie urządzamy na kocu, jogurt
zabieramy w osobnym pojemniku a mieszania dokonujemy bezpośrednio przed jedzeniem.
Pieczone ziemniaki z czosnkiem i rozmarynem.
1 kg młodych
ziemniaków
1 główka
czosnku, podzielona na ząbki i obrana
1 spora cebula,
pokrojona w ćwiartki
kilka gałązek
rozmarynu
kilka łyżek
oliwy
sól, pieprz
Szorujemy
ziemniaki pod bieżącą wodą. Nie obieramy ich. Osuszamy i gotujemy z 15 minut.
Niech nie będą miękkie, niech są al dente.
Na patelnię
wlewamy oliwę i dodajemy rozmaryn (obrywamy igiełki, patyczków nie wyrzucamy).
Na rozgrzaną oliwę wrzucamy cebulę i czosnek. Kiedy będą miękkie ale nie
brązowe, dorzucamy ziemniaki i rozmarynowe patyczki. Smażymy na średnim ogniu,
podrzucając patelnią od czasu do czasu.
Można sobie
oszczędzić stania przy piecu i wstawić naczynie z podpieczonym czosnkiem i
cebulą oraz z podgotowanym ziemniakami do piekarnika rozgrzanego do 220 stopni
na około 10 minut.
Pieczony bakłażan z anchois i oregano
2 bakłażany,
pokrojone w plastry
kilka filecików
anchois, drobno posiekanych
1 ząbek
czosnku, zmiażdżony
pół szklanki
oliwy
1 łyżka białego
octu
garstka świeżego
oregano
garstka natki
pietruszki
sól, pieprz
Rozgrzewamy
piekarnik do 220 stopni. Bakłażany delikatnie solimy i mieszamy. Wykładamy na
blaszkę, wyłożoną papierem do pieczenia. Smarujemy oliwą z obu stron i pieczemy
około pół godziny, do zrumienienia.
Upieczone,
wyjmujemy i studzimy.
Do małego
słoiczka wkładamy anchois, czosnek, wlewamy ocet. Dodajemy ćwierć łyżeczki soli
i tyleż pieprzu.
Wstrząsamy
słoikiem, [po czym dolewamy 2 łyżki oliwy. Znów wstrząsamy aż składniki się połączą.
Wykładamy bakłażany
na tackę, polewamy sosem i posypujemy oregano i pietruszką. Lub pakujemy do
zamykanej miski i taszczymy do ogrodu lub na trawnik.
Wybaczcie tylko
trzy propozycje. Potraktujcie je jak dobry początek.
Jaki świetny wpis! Czyta się rewelacyjnie, ogląda także i jeszcze sugestywny opis pobudza kubki smakowe. Pozdrawiam serdecznie, bo już tęskniłam za Tobą (pamiętaj, że nie mam fejsbuka :-D)
OdpowiedzUsuńJa sie na to pisze! Przyniose deser!
OdpowiedzUsuńSuper post. Oby tak dalej :)
OdpowiedzUsuńwygląda kolorowo i smakowicie, lubię makaron z wyrazistymi dodatkami :) dobrze że mam dojście do stoiska, które oferuje sprzedaż hurtową warzyw, bo przeglądając twoje przepisy mam ochotę kupić u nich wszystko i zacząć gotować :D
OdpowiedzUsuń