W czterech miastach trzech krajów cztery
znane mi osoby w tym samym czasie pochorowały się na to samo.
To nie jest zapowiedź mojej książki z
gatunku medical fiction. To jest oficjalne zażalenie na zepsucie mi wyjazdu.
Nie robi się człowiekowi takich numerów. Nie obdarza się go kaszlem jak z
głębin Mordoru, kiedy jego oczekiwania są zgoła inne.
Nie zsyła się niemocy totalnej na
człowieka czekającego na gościa. Tak się nie robi i tyle.
Mój protest jest oczywiście wielką
fikcją, bo do kogo to zażalenie skierować?
Pozostaje po zakupie wagonu chusteczek i
rocznego zbioru imbiru położyć się na torach i czekać
na super szybki pociąg.
I teraz wyobrażam sobie jak obok mnie
kładą się te wszystkie znękane ciała, wysiadujące swoją chorobę w
poczekalniach. Jako, że wizyta u lekarza jest w ostatnich dniach jak wygrana w
totka, to na torach przewiduję tłok.
Jestem świadoma, że przeziębienie to nie
dżuma. Wiem, że cholera nie wybiera ale czasami mam naiwną nadzieję, że może
nie ja. Może tym razem mnie ominie. W tym zasmarkanym, zaplutym i
rozgorączkowanym świecie będę jak biała lilia. I nic.
Uciekłam za wodę i nic to nie dało.
Dopadła mnie w momencie, kiedy odważyłam się poczuć bezpiecznie. Najbardziej z
wyjazdu pamiętam koty i widok kubka z gorącą herbatą.
Wlokę to świństwo za sobą i zastanawiam
się, czy ja zawłóczyłam je tam, czy może stamtąd
przytargałam je do ojczyzny? Tej,
notabene, nic nie zaszkodzi.
Nie, przecież napisałam w pierwszym
zdaniu, że w czterech miastach trzech państw. I działo się to jednocześnie.
Czyli to nie ja byłam pacjentem zero, nie ja przebrałam się za jednego z
jeźdźców apokalipsy. Jaka ulga. Takiej odpowiedzialności chyba nie dałabym radę
udźwignąć.
Mogę spokojnie sobie słuchać koncertów
dudniąco bębniących w moich płucach. Mogę wypić dwusetną filiżankę herbaty z
imbirem i mogę ogłosić oficjalnie, że sezon jesienny został rozpoczęty.
Kto wątpi, niech zajrzy do dowolnej
placówki tzw. służby zdrowia. Widok będzie budujący. Budujący uczucie pewności,
że wszystkich was to czeka...może nie dziś, nie jutro ale już, już całkiem
niedługo....
Aby was całkowicie nie załamać ale też
nie przemęczać, bo wiadomo jak człowiek zmęczony, to bardziej podatny na
zabójcze wpływy, upieczcie strudel jabłkowy. Błyskawiczny, nieco oszukańczy ale
obiecująco smaczny.
zakręcony
strudel jabłkowy w cieście
francuskim
3 renety
garść rodzynków
3 łyżki cukru
sok z jednej cytryny
1 łyżeczka esencji waniliowej
jajko do posmarowania ciasta
pół szklanki soku jabłkowego
1 łyżka masła
1 opakowanie ciasta francuskiego
forma o średnicy 20 cm
Połowę jabłek czyli 1,5 jabłka obieramy
ze skórki i kroimy w kostkę.
Na patelni rozgrzewamy 1 łyżkę masła i
wrzucamy jabłka. Wlewamy sok cytrynowy i dodajemy cukier.
Mieszamy i dolewamy pół szklanki soku
jabłkowego.
Prażymy jabłka aż prawie się rozpadną.
jeśli brakuje płynu, dolewamy by się jabłka nie przypaliły.
Po około 10 minutach obieramy pozostałe
1,5 jabłka i również kroimy w kostkę. Wrzucamy do masy jabłkowej razem z
rodzynkami i prażymy jeszcze pięć minut. Masa powinna być zwarta a płyn
odparowany. Wyłączamy ogień i dodajemy wanilię.
Studzimy jabłka a w tym czasie
rozgrzewamy piekarnik do 210 stopni.
Kiedy jabłka wystygną wyjmujemy z lodówki
ciasto francuskie i kroimy na dwie połówki.
Wzdłuż dłuższego boku (przy okrągłym
arkuszu ciasta mam na myśli średnicę) układamy wałek z jabłek. Ich ilość
musicie tak skalkulować by dało się je zwinąć w rulon.
Zawijamy rulon z ciasta z jabłkami jak
cygaro (tylko dłuższe) i wkładamy do formy zwijając
ciasto od środka formy jak ślimaczka. To
samo robimy z drugą połówką.
Smarujemy ciasto rozmąconym jajkiem i
pieczemy 35 minut.
Wyjmujemy, studzimy i lekko ciepłe
podajemy z lodami.
Pycha!
O, a ja mam jablka i sie wlasnie zastanawiam co z takimi jablkami zrobic. Chyba juz wiem. Limonko, duzo zdrowka i cytrynki z witamina C.
OdpowiedzUsuń