Wilga śpiewa. To dobrze,
bo już myślałam, że przepadła na dobre. Największy hałas jest
o brzasku. Słońce jeszcze nie wstało, szarówka panuje dookoła i
nie wiadomo co z takiej szarości się wykluje: deszcz popada czy
może zaleje nas ukrop. Ptaki bez względu na najbliższą przyszłość
robią raban jak startujący F16.
Z zaspanym okiem i
powłóczystym krokiem zmierzam na taras sprawdzić czy nasze domowe
włóczykije mają zamiar pokazać się przed świtem w domu.
Ostrożnie stawiam kroki bo pamiątki po upojnej nocy mogą
niespodziewanie znaleźć się pod bosą stopą. Kocie prezenty w
postaci myszy czy nornic nie mieszczą się w grupie moich
ulubionych. Ale prezentów się nie wybiera.
Z błogostanu nocnej ciszy
wkraczam niespodziewanie w salę koncertową w czasie próby
orkiestry symfonicznej. Jak obuchem dostaję po głowie kląskaniem,
ćwileniem, kukaniem, szczebiotem.
Staję jak wmurowana i
szukam źródła tego szaleństwa. A to szaleństwo nazywa się
życie. To ptasie rozgorączkowanie to znak, że wszystko odbywa się
jak zazwyczaj. Jest wiosna, jest gniazdo, jest partner (partnerka), są
młode, jest o czym rozprawiać.
Z każdą minutą przybywa
słońca a ubywa dźwięków. Te wczesne minuty przed wschodem są
zarezerwowane dla przyrody. Nikt jej wtedy nie zagłusza. Nie słychać
samochodów, miasto jest daleko i jeszcze trochę śpi. Nawet koguty
nie włączają się o tej porze w ptasie pogaduszki. Zresztą, co
taki kogut miałby do powiedzenia?
Ptaki rozprawiają w
rozgorączkowaniu niedługo. Łatwo ten moment przegapić, a
właściwie przespać.
Potem jeszcze przez
kilkanaście minut panuje cisza wisząca między brzaskiem i świtem
aż pojawia się pierwszy pierdzik zawożący sąsiada do pracy.
Potem rozszczekują się psy sąsiadki i pierwsi kosiarze odpalają
swoje sprzęty. Budzi się wiatr. Zaczyna się dzień.
I jest coraz głośniej i
głośniej. Do głosu dochodzi cywilizacja.
Tak jest do wieczora, do
momentu kiedy podkrada się wieczorna szarówka. Wtedy znów świat
wyhamowuje. Cywilizacja milknie jak gdyby traciła impet. Jej odgłosy
nikną w szarości jak ostatnia scena w starych filmach. Wiatr daje
za wygraną i przestaje udawać groźnego.
To czas kiedy znów można
usłyszeć własne myśli i prawdziwy świat dookoła. I znów odzywają się
ptaki.
Może czasem trzeba
przystanąć. Doznać uczucia dawno zapomnianego zachwytu nad
światem. Wyjść za próg, popatrzeć w górę i wyczyścić umysł
z wszystkiego, co trujące, złe, zniechęcające.
Niebiesko, zielono, biało.
Podobno te trzy kolory wprowadzają nas w dobry nastrój, relaksują,
pomagają ogarnąć rzeczywistość. Nie trzeba ich daleko szukać.
Są wokół. A kiedy zaczniemy patrzeć, może okazać się, że
odzyskaliśmy też słuch.
Na dodatek doznań
dźwiękowych zafundujcie sobie doznania smakowe. Dobrego nigdy nie
za dużo.
Racuchy
drożdżowe z kwiatem czarnego bzu, truskawkami i syropem bzowym
Czerwiec to truskawki i
czarny bez. Bez dwóch zdań.
Połączenie tych dwóch
elementów jest tak oczywiste jak mariaż szparagów z jajem po
benedyktyńsku.
Jest coś magicznego w
produktach sezonowych. Nigdy indziej nie mają takiej pełni smaku.
Kto wątpi niech zamiesza mąkę z drożdżami i dosypie bzowego
kwiecia. A potem niech do mnie napisze.
2 szklanki mąki pszennej
7 dkg suszonych drożdży
szczypta soli
1,5 szklanki ciepłego
mleka ( musi go być tyle by ciasto miało gęstość kwaśnej
śmietany)
1 jajko
2 łyżki cukru
1 szklanka kwiatów
czarnego bzu
olej do smażenia
truskawki do podania
syrop z kwiatów czarnego bzu do polania
Ja się nie bawię w żadne
ceremoniały. Do mleka sypię sól i cukier by się rozpuściły.
Dodaję jajko i mieszam. Pakuję wszystko do jednej michy (przesiewam
mąkę i drożdże przez sito). Mieszam łychą by uzyskać gładkie
ciasto. Musi być podobne w gęstości do ciasta naleśnikowego.
Jeśli jest za rzadkie dodajcie nieco mąki. Jeśli wyszło za gęste
dolejcie mleka.
Potem przykrywam miskę
folią i zostawiam w cieple.
Zaglądam od czasu do
czasu i przygotowuję kwiaty czarnego bzu.
Kiedy ciasto podwoi swoją
objętość (czyli po około godzinie) wsypuję kwiatki i mieszam. To
nic,że opadnie. Na patelni ponownie nabierze puszystości.
Co zrobić z bzem? Zebrać,
wypuścić wszystkich mieszkańców, nożyczkami obciąć kwiatki. To
wszystko.
Rozgrzewam olej na patelni
i smażę placuszki na średnim ogniu. Kiedy są ciemno złote,
przewracam na drugą stronę. Potem wykładam na papierowy ręcznik.
Przekładam na talerz,
obsypuję truskawkami i bzowym kwieciem i polewam syropem.
Przyroda wie co robi
kojarząc truskawki z czarnym bzem.
Smacznego
Limonko, u Ciebie dzis poezja - i w slowach i w smakach! Az bym porzucila wszystko i dolaczyla do Ciebie!
OdpowiedzUsuńPoezja smaku i poezja dla duszy...ACH....Pozdrawiam ciepło!!
OdpowiedzUsuńJak przyjemnie Cię poczytać i obejrzeć przed snem!
OdpowiedzUsuńOj tak, truskawki z bzem to fenomenalne połączenie :)
OdpowiedzUsuńA ten moment tuż przed świtem znam dobrze, akurat wtedy wychodzę do pracy :)
Hej, hej, gdzie się schowałaś nasza Limonko?Pozdrawiam ciepło!! Mam nadzieję, że się urlopujesz i wrócisz do nas niebawem:)
OdpowiedzUsuńO matko, ale genialne połączenie! Dla mnie racuchy to te z jabłkami. O ja głupia! Kradnę przepis i po diecie biorę się za smażenie :))
OdpowiedzUsuń