Wiem, że nie powinnam tu o tym pisać.
Lecz siła literatury jest ogromna. Emocje, towarzyszące czytaniu
zaś są tak wielkie, że muszę się nimi z wami podzielić.
Wyobraźmy sobie taką sytuację.
Idziemy w sobotę na obiad. Do naszej
ulubionej restauracyjki. Mamy tam ulubione miejsce, ulubione dania i
ulubionego kelnera. Prawie jak w domu, tylko lepiej, bo nie musimy
gotować i zmywać.
Dania, które podają w tej knajpce są
subtelne, ładnie nazwane i zawsze zbudowane na obowiązującej
obecnie zasadzie korzystania z lokalnych produktów.
Na nasz widok pan Marcin (nasz
ulubiony) rozkwita uśmiechem. My odpowiadamy uśmiechem, wymieniamy
się uwagami, zarezerwowanymi tylko dla ludzi dzielących pewną
intymność. On nas karmi, my jesteśmy mu wdzięczni.
Zazwyczaj to pan Marcin,
konfidencjonalnie pochylony jakby zdradzał nam sekrety Mędrców
Syjonu, kusi nas nowymi smakami.
Tak jest i tym razem. Jednak w jego
zachowaniu zaszła pewna zmiana. Zamiast lekko pochylonej sylwetki
widzimy stojącego prawie na baczność kelnera. Wygląda jakby miał
nam zaprezentować nie menu ale rozkaz marszałka sił połączonych
sztabów.
Jesteśmy zaciekawieni. Czy w menu
pojawiło się coś nadzwyczajnego? Czy zamiast carpaccio z łososia
zostaniemy zaskoczeni dziś potrawą niecodzienną?
Restauracja to miejsce bezpieczne.
Czujemy się tutaj otuleni smakiem, zapachem. Zaopiekowani.
Nie chcemy hałasów, wrzeszczących
czterolatków i nad aktywnych, przywiązanych do telefonów
biznesmenów.
Nasza restauracja to bańka
szczęśliwości. I niech wszelkie elementy uwierające pozostaną na
zewnątrz.
Dziś jednak czeka nas niespodzianka.
Pan Marcin proponuje - mam nadzieję,
że i dzisiaj zaufają państwo mojemu wyborowi. Dostaliśmy przed
południem cudownie świeże zwłoki jelenia. We wczesnych godzinach
porannych potrącił go samochód.
Pierwsze chwile są przewidywalne.
Patrzymy na niego z niedowierzaniem. Przesłyszeliśmy się?
Zwariował?
Jak można klientowi, czekającemu na
nakarmienie, zaproponować czyjeś zwłoki?!
Ale Marcin snuje swoje kulinarne
fantazje – wiszą też w chłodni cztery trupy dobrze
skruszałych bażantów. Mogę zasugerować wyborną potrawkę
z truflami.
Ogarnia nas oburzenie - pan powinien
iść na urlop, panie Marcinie. Gotowanie uszkodziło panu
wrażliwość.
Oczywiście wychodzimy, przysięgając
sobie, że nasza noga więcej tu nie postanie.
To tylko wymyślona historyjka. Wzięła
się z pewnych obserwacji. Komunikacyjnych. Komunikacja między nami
odbywa się za pomocą słów. Przede wszystkim.
Zamieńmy słowo „stek” na słowo
zwłoki. Użyjmy słowa trup w miejscu „tuszka”.
Widzicie różnicę. Jakby mniej
smacznie się zrobiło. Prawda?
Nie zjem niczego, czego nie
potrafiłbym zabić własnymi rękami. Nie chodzi o broń palną,
bo to broń tchórzy. Chodzi o literalne ręce. Gołe i nie
uzbrojone. I nie chodzi o przetrwanie czy obronę konieczną. Nie
łapcie mnie za język.
Z góry zaznaczam, że nie jestem
wegetarianką. Mięsa jem mało, ale jem. Ale mam wyobraźnię. I ona
psuje mi apetyt.
Jakiś czas temu w supermarketach można
było kupić zafoliowane małe prosiaczki. Świetną sprawą było
obserwowanie reakcji klientów. Oburzenie, niesmak, obrzydzenie
nawet.
- Jak tak można, to nie może
być. Kto to kupi?
Potem te oburzone pchały wózki do
lady z porcjowanym karczkiem czy łopatką.
Pachnie hipokryzją.
A gdyby tak rzeźnie miały szklane
ściany? No, nie. Na to jesteśmy za wrażliwi. To raniłoby nasze
delikatne uczucia. Lepiej kupić świnkę na tacce. Bezosobowo. Kto
by smażąc gulasz myślał, że kiedyś ten gulasz miał ogonek i
wesoło (lub nie) chrumkał.
MMŻ, który z niejednego pieca chleb
(i nie tylko) jadł, w młodości swej odwiedził masarnię i
mleczarnię.
Jego wspomnienia do dziś są barwne i
długo po jego opowieściach żywię się tylko tym, co na polu
urośnie.
Nie lubimy nazywać sprawy po imieniu.
Lubimy się mamić ładnymi sformułowaniami.
Może warto czasem zrobić sobie
bezmięsny detoks. Spróbujcie i zobaczcie, że istnieje też świat
bez zwłok i trupów na talerzu.
Takie oto naszły mnie rewolucyjne
przemyślenia w związku z książką „Głód” Martina
Caparrosa.
Wrażliwych przepraszam najmocniej, jeśli zepsułam im posiłek.
Oburzonym przypominam, że póki co cenzura się nas nie ima.
Chyba dzisiaj jako ilustracja będą tylko kwiatki.
No może jeszcze coś najbardziej odległego od świata zwierzęcego:
koktajl energetyczny.
Koktajl
energetycznie różowy
pół szklanki soku z buraków
pół szklanki świeżego ananasa
pół szklanki malin
1 banan
pół szklanki wody kokosowej
Miksujemy, przelewamy do szklanek i pijemy.
Smacznego
Ostatnio przypadkiem widziałam program o zwierzętach domowych. Czego to ludzie nie trzymają: pieski, kotki, myszki, szczurki, iguany, pająki, jaszczurki i kameleony. Dziennikach, który program prowadził, zaadoptował świnkę; wszędzie z nią jeździł, trzymał ją w domu i traktował z należytą uwagą i uczuciem. Na koniec oddał ją do rzeźni, żeby ją potem zjeść.
OdpowiedzUsuńKoktajl ma cudowny kolor :)
Przerażająca twarz miłości do zwierząt.
UsuńMiałam w dzieciństwie rudego kogutka. Kiedy pewnego dnia wylądował na stole w postaci obiadu, tydzień przeleżałam z gorączką w łóżku.
Pozdrawiam ciepło:)
Apetyczny koktajl!Kolor genialny!!
OdpowiedzUsuńOjej, jak dobrze ze nie czytalam tego przed lunchem tylko po. I jak dobrze, ze na lunch zjadlam tarte porowoa z niebieskim serem. Chociaz produkcja sera tez ma swoje ciemne strony.
OdpowiedzUsuńKoktail wyglada i zdrowo i etycznie! :)