Nie powinnam teraz siedzieć i pisać czegokolwiek. Jeśli już
to, to powinnam dopisywać kolejny punkt do
mojej listy kartonowej. A kartony stoją w ilości imponującej. Ich
przybywa a rzeczy nie ubywa. Jak to się dzieje, ze na półkach wszystko wygląda
mniej przytłaczająco.
Tak więc, już wiemy co powinnam, a czego nie powinnam. Ale,
jak wiadomo, uleganie pokusom jest wpisane w naturę ludzką. Im większy młyn
wokół, tym bardziej karkołomne pomysły przychodzą mi do głowy. Może ja
sprawdzam sama na sobie granice moich możliwości. Kto czyta, ten wie, jak
katastrofa wodna wpłynęła w listopadzie na moje zapędy piekarnicze. Dziś jest
zdecydowanie poważniej. Przeprowadzka to nie źródełko w spiżarni. Tu półśrodki
czy pomoc z zewnątrz nie pomoże. Trzeba każdą rzecz wziąć do ręki i wzrokiem
rzeczoznawcy wydać wyrok. Kciuk w górę lub kciuk w dół. To ląduje w
przyszłości, tamto odchodzi w przeszłość.
Może powinnam zacząć kolejnego bloga pod tytułem :”Jak
hartowała się Limonka”.
Na razie, skoro już się rozgrzeszyłam z niepakowania, to z
czystym sumieniem mogę wam opowiedzieć o pysznej rybie. Aromat trawy
cytrynowej, który dominuje w tym daniu jest tak świeży, letni i kuszący, że
spokojnie mogę to danie nazwać udanym.
No i w takich aromatach kartony nie
wyglądają zbyt przerażająco.
Kotleciki rybne z trawą cytrynową:
około kilograma ryby; w moim przypadku było kilka ryb po
trochu:
łosoś
dorsz
morszczuk
1 szklanka okruchów z białego świeżego pieczywa (zwykła
bułka jest w sam raz)
1 jajko
łyżka bardzo drobno posiekanego imbiru
garść posiekanej kolendry
1 cebula
pół papryczki chili
6-7 łodyg trawy cytrynowej
sok z jednej limonki
otarta skórka z limonki
1 łyżka sosu rybnego
1 łyżka jasnego sosu sojowego
jeśli posiadacie galangal np. w proszku, dodajcie łyżeczkę
Trawa cytrynowa jest tu składnikiem kluczowym. Ona jest nutą
wiodącą w smaku kotlecików i rusztowaniem w trakcie smażenia.
Obierzcie trawę z pierwszego liścia(?). Nie wyrzucajcie
żadnych trawiastych resztek czy końcówek. Dodane do rosołu czy wywaru z ryby
pozytywnie was zaskoczą. Odetnijcie grubszą końcówkę do wysokości 4-5
centymetrów. Wierzchnie warstwy są twarde i dopiero sam środek jest miękki i
nadający się do pokrojenia. Sztywne źdźbła trawy cytrynowej, po odcięciu
końcówek, będą służyły za patyczki do rybnych kotletów.
Pokrójcie z grubsza trawę, cebulę, chili, imbir. Dodajcie
sos rybny i sojowy, sok z limonki i skórkę. Zmiksujcie blenderem (zdecydowanie
ułatwia pracę). Do malaksera włóżcie kawałki ryby, oczyszczone z ości i skóry.
Dodajcie pachnącą zawartość blendera i jajko. Zmiksujcie wszystko razem ale nie
róbcie tego za długo i z pasją. Parę obrotów ostrza wystarczy. Niech ryba nie
będzie przecierem rybnym.
Wyjmijcie całość do miski i dodajcie 2 łyżki okruchów
z bułki i całą posiekaną kolendrę. Wymieszajcie i zróbcie próbę
organoleptyczną. Jeśli czegoś brak, to dodajcie. Potem uformujcie zgrabne
kotleciki (mnie wyszło ich 8) i otulcie je resztą okruchów bułki.
Teraz wrócimy do naszej bohaterki dnia czyli trawy
cytrynowej. Każdy kotlecik nadziejcie na jedno źdźbło. Trochę wygląda to jak
szaszłyk. Przykryjcie wszystko folią i wstawcie do lodówki na kilka godzin.
Potem rozgrzejcie patelnię z olejem i smażcie kotleciki na
złoty kolor.
Jako mokry (przecież to ryba) dodatek możecie dodać raitę .
Świetnie razem zagrają smakowo.
Trochę się rozpisałam, ale obiecuje, że warto.
Życzę wszystkim pięknego weekendu i smacznego, a sobie więcej dyscypliny.
Ach! Az zglodnialam! A myslalam, ze zjadlam wielki lunch!
OdpowiedzUsuńJak hartowala sie limonka! Limonki chyba sie hartuja w kruszonym lodzie i z mieta. No i rumem oczywiscie :)
To najbardziej ulubiony sposób hartowania Limonki. Buźka
Usuńpieknie wyglądają i ślicznie podałaś ;]
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci pięknie i pozdrawiam
OdpowiedzUsuń