Kawę
sobie zrobiłam by nieco złagodzić
gorzki smak porażki. Choć nie
wiem czy kawa jest najlepszym pomysłem na gorzkość;)
Skąd
smak porażki?
Otóż moi
Kochani, kitowanie, ogólnie rzecz biorąc, nie jest łatwe.
Trzeba być błyskotliwym, czujnym i w
miarę przekonującym.
Nie
sądziłam jednak, że do
kitowania będą mi potrzebne silne ręce.
Ustrojstwo,
które nabyłam by zgrabnym i wdzięcznym
ruchem wcisnąć kit w dziury okienne, okazało się
niewdzięcznym skurczybykiem.
Rusza
się to to jak nienaoliwiony tłok.
Ja się zapieram, a tu wyskakuje z dziurki gówienko
wielkości koziego bobka. Porażka
piękna jak rocznice smoleńskie.
Parapet
uwalany w szarej masie, moje rękawiczki (doceńcie
jaka jestem przezorna) przyklejone do szpachli. Ta ostatnia też
jakby żyła swoim życiem
bo nijak nie umiem wyrównać tego, co mi się
cudem udało wcisnąć.
Ziąb na
dworze, grupa kibiców na ulicy i ja miotająca zniewagi pod adresem
okienników, znanego wszem i wobec "inżyniera" i MMŻ.
Co
robię nie tak? Przecież
teorię znam. To nie jest test na inteligencję?
Choć czy ja wiem?
A
muszę powiedzieć, że to
moja druga próba. Obie niestety trudno zaliczyć do udanych.
Za
pierwszym razem miałam tubkę
kleju. Fachowiec sklepowy powiedział, że jest
genialny (klej nie fachowiec). Mam jednak podejrzenia, że od
razu się zorientował z kim ma do czynienia i
wcisnął mi, nomen omen, kit.
Klej,
jak łatwo się domyślić,
skleił mnie z framugą, nożyk z
gazetą, a szpachlę z tubką. Był wszędzie,
tylko nie w dziurze.
Wtedy
po raz pierwszy poważnie przeklęłam
moich „fachowców” i jego kompanów.
Całe
szczęście, że nie muszę
okien oglądać od zewnątrz.
Żenada.
Podsumowując:
przetestowałam klej. Okazał się do
kitu a na dodatek tubka starczyła tylko na połowę
dolnej framugi.
Zaliczyłam
próbę z Profesjonalnym Wypełniaczem
Szczelin i tu ja dałam plamę na
całej linii.
Choć może
powinnam przeczytać instrukcję obsługi?
Może w niej jest malutkim druczkiem napisane, że do
tuby w komplecie dodają naoliwionego osiłka,
który bicepsem swym trójgłowym i
"palcoma" zręcznymi, w rytmie disco
polo zapełni moje szczeliny (wciąż
mówimy o oknach).
Porażka.
Albo ja taka niemota, albo sprzęt do bani.
I tu
następuje moment, kiedy w tle zaczyna rozbrzmiewać
optymistyczna muzyka a kolory zdecydowanie się ożywiają. Pojawia się nadzieja.
Mam
jeszcze chamską i prymitywną Zaprawę
Murarsko Tynkarską. Ha, taka jestem
przewidująca.
Chciałam
być nowoczesna? Nie wyszło?
Trudno.
Trzeba wrócić do wieków średnich i zamieszać
beton z wodą. Jaja i krowią krew sobie daruję.
Obawiam
się jedynie, że straty, które spowoduję
przy tej, jakby nie było, brudnej robocie przewyższą
wartość okien.
No
cóż, zawsze będę mogła je
wymienić.
Od
tej wesołej (nie dla moich okien) historyjki mogę lekko
i krotochwilnie przemknąć do przepisu na ciasto. Proszę
bardzo. Nazwa nawet się dobrze wpasowała.
banana
monkey bread
20 g
niesolonego masła
112 ml
letniego mleka
25 ml
letniej wody
17 g
drobnego cukru
10 g
brązowego cukru
4 g drożdży
275 g mąki
sól
1 duży
banan
syrop:
100 g masła
100 g
brązowego cukru
1 łyżeczka
cynamonu
forma
okrągła o przekątnej 23 cm
Topimy 20 g
masła i studzimy. Mieszamy z mlekiem, wodą, cukrami i drożdżami.
Mąkę
przesiewamy i posypujemy solą. W środku robimy dołek i wlewamy mleko z
dodatkami.
Mieszamy np
widelcem by lekko połączyć składniki. Uruchamiamy mikser i nich on za nas zrobi
brudną robotę. Niech zamiesza ciasto. Po około 10 minutach powinniśmy otrzymać
piękną, lśniącą kulę ciasta.
Przykrywamy
miskę i zostawiamy na godzinę by ciasto urosło.
Kiedy
ciasto urośnie, odrywamy kawałki wielkości piłek golfowych i układamy w formie
wyłożonej papierem do pieczenia. Układamy jedną warstwę (niezbyt ciasno, bo
ciasto urośnie), polewamy syropem a na wierzch układamy plastry banana. Kładziemy
następną warstwę ciasto, polewamy syropem i kładziemy banany.
Wypełnioną
formę przykrywamy i odstawiamy na około 45 minut w ciepłe miejsce by ciasto
jeszcze urosło.
Rozgrzewamy
piekarnik do 200 stopni.
Pieczemy
ciasto przykryte folią 35 minut. Powinno jeszcze urosnąć i nabrać złotego
koloru. Jeśli brakuje mu koloru, zdejmujemy folię i pieczemy jeszcze 5 minut.
Upieczone i
jeszcze ciepłe polewamy resztą syropu.
Nie mówcie
mi, że w taki dzień jak dzisiaj, kiedy panuje niepodzielnie szarość, kawałek lepkiego
bananowego ciasta nie poprawi nastroju.
Smacznego
Uwielbiam monkey bread - robie regularnie dla gości :)
OdpowiedzUsuńProbuje juz chyba dziesiaty raz napisac komentarz. W koncu stwierdzilam, ze to cos z komputerem w pracy wiec probuje z domu :) Monkey bread wyglada pysznie, a kitowaniem sie Limonko nie martw. Kto by sie martwil gdyby takie piekne ciasta umial piec? Zawsze mozesz Limonko jakiegos Boba budowniczego skusic na ciasto i kitowanie :D
OdpowiedzUsuń