Jestem niespotykanie
spokojnym człowiekiem. Pokłady mojej cierpliwości i wyrozumiałości
dla świata wydawały się niewyczerpalne.
Ale w czwartek mną
zatrzęsło. W czwartek poczułam, że mroczna strona mojego
trzymanego za mordę „ja” zaczyna torować sobie drogę ku
wolności.
Gdyby nie ramki tzw
„człowieka cywilizowanego” chyba toczyłabym pianę z pyska.
Jeśli nie pomaga herbata
i przebieżka to znaczy, że jest groźnie.
Czy jest inna metoda
rozładowania złych emocji niż ostrzenie kosy i odkurzanie
granatów?
Jest. Wizyta w mojej
prywatnej izbie tortur.
Codziennie otwieram
szuflady kuchenne. Wiele razy. Otwieram, wyjmuję, zamykam,
zapominam.
A one kryją przedmioty
zaskakujące. Spróbowałam więc choć raz spojrzeć na zawartość
moich kuchennych szuflad jak na obcy świat. Jak na mikroświat,
który wymaga objaśnienia.
Pominę szufladę ze
sztućcami, choć niektóre średnio przypominają te, którymi
posługujemy się na co dzień. Ni to grabie, ni to kosa.
Dziś pochłonęła mnie
szuflada z przedmiotami, na co dzień zupełnie niegroźnymi. Ale
dziś też wszystko kojarzyło mi się z przemocą i odwetem.
„Łokieć meksykański”-
czy coś o takiej nazwie może być przydatne w kuchni? Czy nie
kojarzy się z „hiszpańskim butem”?
Hm, metoda działania jest
podobna. Nawet już znalazłam kogoś, komu chętnie wyrafinowane
użycie „łokcia” mogłabym zaprezentować.
Zaniepokojonych uspokajam,
że łokieć wyciska sok z cytryny lub limonki. Żaden z członków
nie jest zagrożony.
A teraz przyjrzyjmy się
mezzalunie. Siekanie, rozdrabnianie, masakra po prostu. Jaka
potrzebna przy zabawie z ziołami czy orzechami!
Poczciwy „dziadek do
orzechów”? Już oczyma wyobraźni widzę biedne, poturbowane
paluszki.
Pamiętacie Ewę
Szykulską, prezentującą korkociąg jako narzędzie zniewolenia w
Seksmisji?
No właśnie.
Kuchnia to niebezpieczne
miejsce. Wyobraźnia ma tu pole do hasania.
Po godzinie przeglądania
szafek i brania z lubością do ręki ostrzy i krawędzi moje emocje
nieco opadły. Znów mogłam spojrzeć na życie z nadzieją. Jednak
nie wszyscy powariowali.
Aby zamaskować moje
nieodpowiednie zachowanie zamydlę wam oczy perfekcyjnymi
tarteletkami z kremem cytrynowym i włoską bezą.
Tarteletki
z kremem cytrynowym i bezą włoską
lemon curd:
2 jajka
2 żółtka
100 g cukru
70 g zimnego masła,
pokrojonego na małe kawałki
3 cytryny (sok z 3,
skórka starta z 2)
Na piecu stawiamy garnek z
wodą do ¼ wysokości garnka. Włączamy ogień i zagotowujemy wodę.
W szklanej misce mieszamy
ze sobą jajka i żółtka. Dosypujemy cukier. Mieszamy kilka sekund.
Dodajemy sok i startą skórkę a na koniec pokrojone na kawałeczki
masło. Miskę stawiamy na garnku z lekko gotującą się wodą.
Mieszamy drewnianą łyżką aż całe masło się nie rozpuści.
Potem drewnianą łyżkę zastępujemy trzepaczką. Nie ubijamy tylko
mieszamy. Kremu nie trzeba napowietrzać. Mieszamy około 10 minut,
dopóki krem się wyraźnie nie zagęści. Trzepaczka powinna w
kremie zostawiać ślad. Wtedy zdejmujemy miskę z garnka. Nie
przesadźcie z zagęszczaniem, żeby nie zrobić jajecznicy. Krem
stygnąc, będzie dalej gęstniał.
Absolutnie genialne
kruche ciasto:
(na 16 małych foremek o
średnicy 7 cm)
170 g mąki pszennej
110 g zimnego masła
20 g drobnego cukru
szczypta soli
2 żółtka
Masło kroimy w kostkę i
dorzucamy do mąki z solą. Rozcieramy szybko palcami. Wsypujemy
cukier i rozmącone żółtka i miksujemy aż ciasto zlepi się z
jeden kawałek.
Rozpłaszczamy ciasto i
wkładamy do worka a potem na minimum godzinę do lodówki.
Po tym czasie wyjmujemy
ciasto z lodówki i rozwałkowujemy na grubość około 2 milimetrów.
Przekładamy do foremek, wyrównując brzegi.
Znów wstawiamy na pół
godziny do lodówki.
W tym czasie rozgrzewamy
piekarnik do 175 stopni.
Schłodzone
tarteletki przed pieczeniem dobrze jest obciążyć, by za bardzo nie
wyrosły. W końcu musi się w nich jeszcze zmieścić co nieco.
Po latach prób z
papierem do pieczenia przyszło na mnie olśnienie. Papier a to
wystawał za bardzo, a to się przesuwał. Rozwiązaniem okazały się
papierowe formy do muffinów.
Wkładamy
do tarteletki z ciastem papierową formę, do niej sypiemy np. suchą
soczewicę lub fasolę (są wielorazowego użytku) i tak wkładamy do
piekarnika.
Po 10
minutach zdejmujemy bez problemu papierowe formy z zawartością a
tarteletki dopiekamy jeszcze 8-10 minut.
Upieczone studzimy a
wystudzone przechowujemy w zamkniętym pojemniku. Dzięki temu
zachowają kruchość przez dłuższy czas.
Zapas takich ciasteczek
jest gwarancją zrobienia perfekcyjnego deseru w czasie krótszym niż
zaparzenie herbaty.
beza włoska:
2 białka
150 g drobnego cukru (130g
+ 20g)
40 ml wody
Na piecu stawiamy rondel z
grubym dnem. Wsypujemy 130g cukru i wlewamy wodę. Obracamy rondlem
by woda pokryła cukier. Włączmy ogień i rozpuszczamy cukier.
Ogień ma być średni, nie chcemy spalić cukru w pierwszych
minutach.
Rozpuszczony cukier
gotujemy na niewielkim ogniu do osiągnięcia temperatury 118 stopni
lub do tzw „hard ball” czyli kiedy kropla upuszczona na talerzyk
nie rozlewa się i można ją kształtować w palcach.
Ja wiem, że to jest
zniechęcające ale poczytajcie dalej*.
W czasie gdy cukier się
powoli rozpuszcza ubijamy białka na sztywno.
Dosypujemy 20g pozostałego
cukru i ubijamy jak bezę.
Kiedy cukier osiągnie
odpowiednią temperaturę, zdejmujemy rondel z ognia i malutką
strużką wlewamy cukier do ubijanych białek (wciąż ubijamy).
Po kolejnych 5-8 minutach
powinniśmy mieć michę pięknie ubitej, sztywnej bezy włoskiej.
Teraz trzeba ją wystudzić.
Wystudzona jest gotowa do
użycia. Może być np. bazą do kremu do tortów. Trzeba ją wtedy
połączyć z miękkim masłem.
*cukier mi się
skarmelizował. Użyłam termometru cukierniczego i poniosłam
klęskę. Machnęłam na to ręką i wlałam do smutnych kryształków
cukru jakieś ćwierć szklanki wody. Nie ma takiego cukru, który
się nie rozpuszcza w wodzie. Nie może być, żeby jakiś głupi
cukier mnie pokonał.
Zagotowałam wodę z
gulą cukru i cierpliwie mieszałam.
Rozpuścił się,
gnojek, jak podejrzewałam bez problemu. Potem już było z górki.
Gotowałam syrop cukrowy na niewielkim ogniu aż stał się
zdecydowanie gęsty ale jeszcze nie zaczął zmieniać koloru.
I okazało się, że
trafiłam w punkt. Beza udała się pierwszorzędnie.
Nie poddawajcie się od
razu. Zawsze jest jakieś wyjście.
Miseczce mieszamy
mascarpone z lemon curdem. Nakładamy do tarteletek.
Napełniamy rękaw
cukierniczy bezą i wyciskamy na wierzch kremu cytrynowego. Małym
palnikiem cukierniczym robimy czary mary i podajemy na stół ósmy
cud świata.
Bez użycia miotacza ognia
ciasteczka smakują równie dobrze. Zapewniam.
Smacznego
Limonko, złośc piękności szkodzi, a używanie narzędzi tottur może mieć złe skutki. Ale czasem trzeba się pozłościć bo... po prostu trzeba. Kolejne piękne zdjęcia, a tarteletki...mmmmm poezja.
OdpowiedzUsuńA ja miałam wczoraj naleśniki z konfiturką morelowo-waniliową od CIEBIE. EXTRA!! Uściski!
Limonko Ty to wiesz jak dozowac bol i przyjemnosc - tu niby tortury, a tu na pocieszenie tarteletki. Mniam!
OdpowiedzUsuńJa już się wpisałam na listę protestacyjną, żeby oderwać go od unijnego koryta (jeżeli to Cie tak wkurzyło). Babeczki są cudne, ale z całego tego bajeru to biorę tylko lemon curd (bo kwasss!). H&C natomiast wyżarłaby taką bezę łychami :-)
OdpowiedzUsuńP.S. Co do tzw. przydasiów, to ja nawet mam bloga (klika się na te zielone foremki pod gorczkiem z barszczem), alem go troszkie zaniedbała. Niemniej Martik twierdzi, że jak już będzie na swoim, to się jej przyda, żeby nie wyrzucać kaski na niepotrzebne szpeja.
P.S. Tu Marzynia - skleroza. Przecież Ty byłaś na tym blogu, bo pytałaś o wiesło!
UsuńNo i proszę jak to złość można wyładować w kuchni;) Ja w nerwach najlepiej lubię sprzątać. Podczas sprzątania, w swojej głowie układam monologi, które chciałabym wypowiedzieć na głos, ale z rozsądku trzymam język za zębami :P
OdpowiedzUsuńSzkoda, że i mi w przypływie energii spod rąk takie piękne tarteletki nie wychodzą :(
Pozdrawiam serdecznie :))
Tarteletki rzeczywiście perfekcyjne :)
OdpowiedzUsuńHmm... Nigdy z tej strony się mojej kuchni nie przyglądałam. A tam faktycznie sama zgroza - nóż do sera czy chociażby wałek do ciasta... Jak tu się nie bać...?