Grzyby obrodziły. Jeśli ktoś miałby
jeszcze wątpliwości, to melduje, że po obu stronach naszej piaszczystej drogi
stoją samochody, rowery, motorowery. Tylko tłumy przybyłe na doroczne dożynki w
naszym "city" mogą być porównywalne do rzeszy grzybiarzy.
A musicie wiedzieć, że dom nasz jest
zdecydowanie schowany na prowincji głębokiej.
Tydzień temu przemykająca jedynie
dziczyzna mogła mnie rankiem zaskoczyć. Ale od poniedziałku; inwazja. Zarówno grzybów,
jak zbierających.
Nie powiem, mnie również widok brązowych
kuleczek, wyskakujących z igliwia nie pozostawił obojętną. Pierwszy koszyk
przytargałam z dziką satysfakcją. Drugi zbierałam, kręcąc nosem. Trzeci koszyk
zostawiłam komu innemu.
Ileż można zbierać maślaków?
Nie wiedziałam, że pod dachem mam
materiał na fanatyka zbierania. I nie mam na myśli jakiegoś gościa
niespodziewanego. Nic z tych rzeczy.
MMŻ zawsze wykazywał się zgoła obojętnym
stosunkiem do grzybobrania.
Ba, jednak w jego życiu sporo się
zmieniło i, jak się okazuje, miało to wpływ również na wędrówki po lesie.
Duma z jaką MMŻ przyniósł do domu kanię
wielkości rowerowego koła jaśniała jak miecz świetlny Lucka Skywalkera. Moja
radość podobnie. Ale kiedy Małżonek mój wrócił z naręczem kań czwarty dzień z
rzędu, radość nieco przybladła.
Zapomniałam, że „umiar” to słowo rzadko
występujące w słowniku MMŻ.
I zaraz myśli moje pogalopowały w kierunku pewnego
wieczoru dawno temu, kiedy MMŻ wkroczył do naszej jaskini targając pół świni.
Nie używam metafory. To było jak
najbardziej dosłowne pół świni.
Musielibyście widzieć ten wyraz triumfu
na twarzy. Jak niedaleko odeszliśmy od swoich bardziej owłosionych przodków.
I nieważne, że przecież sam zwierzęcia nie
upolował. Ważne, że przytargał do jaskini.
Przytargał i umył ręce. Też dosłownie.
Przecież swoje już zrobił. Teraz moja kolej.
I ja przez pół nocy tego nieszczęsnego
świniaka próbowałam opanować. Klęłam, stękałam, marudziłam i upychałam w
zamrażarce. Kuchnia była jak lodowisko, śliska.
Jeszcze półtora roku później jakieś
kawałki schabu plątały mi się na półkach.
Zagroziłam MMŻ rozwodem jeśli jeszcze
kiedyś wpadnie mu do głowy taki krwiożerczy pomysł.
I teraz to nieopanowanie w grzybach
przypomniało mi sytuację z przed lat.
Na szczęście grzyby występują
spontanicznie, więc po tygodniu żywienia się kaniami wszystko wróciło do normy.
Muszę wam powiedzieć, że powinnam była zrobić projekt: kanie w pięciu odsłonach:
1)
Z sałatką z pora i
groszku i smażonymi ziemniakami
2)
Z sosem curry,
ziemniakami w sezamie i fasolką szparagową z orzeszkami ziemnymi
3)
Z sałatką z
buraczków i papryki i ziemniaczanymi chipsami
4)
Z papryczkami
padrone i sosem czosnkowym
5)
Jako sałatka cezar
(kania smażona zamiast kurczaka)
Niestety całą moją energię spożytkowałam
na proces tworzenia i nawet mi nie mignęła myśl o uwiecznieniu dzieła.
Potem znów zaczęły się upały i kanie
stały się tylko wspomnieniem.
Dziś leje. I lać ma jutro.
Jeden plus jeden równa się dwa.
Nietrudno się domyśleć co zacznie
kiełkować pod lasem….
Chyba trzeba będzie MMŻ przywiązać do
pieca.
Przekornie nie zaproponuję dziś ani
grzybów, ani zwierzęcia.
Będzie roślinnie i pysznie. Pomidorowo.
Tarta z kremem migdałowym na słono w
dwóch wersjach
Zastanawiacie się czy dobrze widzicie:
krem migdałowy? Zapewniam, że nie ma tu omyłki.
Skoro do ciast owocowych frangipane czyli
krem migdałowy jest okej, to czemu nie do wytrawnych wypieków?
1 opakowanie ciasta francuskiego
(poszukajcie z masłem a nie olejem palmowym)
150 g mielonych migdałów
100 g miękkiego masła
1 jajko
pół łyżeczki soli
pieprz
1 łyżeczka oberwanych listków
tymiankowych (niekoniecznie)
dodatki wersja I:
miseczka pomidorków koktajlowych
1 łyżka czarnych oliwek
1 szklanka sera manchego (lub waszego
ulubionego), pokrojonego w kostkę
kilka plastrów grillowanej cukini
Zaczynamy od kremu migdałowego. Miksujemy
masło na puszystą masę. Dodajemy jajko miksując oraz sól i pieprz. Dorzucamy
mielone migdały i listki tymianku
Ciasto francuskie rozwijamy i wykładamy
nim okrągłą formę. Obcinamy nożyczkami wystające brzegi ciasta i nakłuwamy
widelcem dno.
Wykładamy krem migdałowy i rozprowadzamy
na dnie ciasta. Na kremie umieszczamy cukinię i pomidorki, pokrojone na
połówki. Posypujemy oliwkami i serem. Sypiemy pieprz i tymiankowe listki.
Pieczemy w 200 stopniach przez 25 minut.
Wyjmujemy z piekarnika i po kwadransie
możemy jeść.
Świetne danie zarówno na ciepło, jako
obiad z sałatką jak i na zimno, jako lunch.
Wersja II
ciasto francuskie
krem migdałowy (patrz wyżej)
grillowane plastry bakłażana
czarne oliwki
miseczka pomidorków koktajlowych,
pokrojonych na pół
1 rolada serka koziego, krojona w plastry
Działanie jest identyczne jak wersji I.
Najpierw ciasto, potem krem a na krem
dodatki. Wszystko wędruje do pieca a po kilkunastu minutach od upieczenia, na
stół.
Obie wersje są pyszne, gorąco polecam.
Smacznego
Na sama mysl o takim wysypie kanii zglodnialam. To wszystko dlatago, ze nie jadlam jeszcze sniadania. Ale ... lodowka u mnie pelna jest tylko swiatla, wiec zaraz pojde jakies grzyby upolowac (w sklepie), a na wieczor moza tarta. Same smakowitosci.
OdpowiedzUsuńTak. Chcę to wszystko i te kanie też!
OdpowiedzUsuńP.S.1 Ubawiłam się tekstem jak zwykle :-)
P.S.2 Martik dawniej twierdził, że dryfuję w stronę nosaczyzmu. A teraz sama potrafi czołgać się przez gęsty jak szczotka ryżowa świerklaniec, żeby dopaść rydza! To jest ten syndrom: https://www.wykop.pl/wpis/26973225/%C2%BA-%CA%96-%C2%BA-polak-nosaczsundajski-nosacz-heheszki/