Rzadko dzielę się z wami wrażeniami
kulinarnymi, wyniesionymi z posiłków poza domem.
Jaki jest sens opisywania knajpy w
Mugello u byłego zwycięzcy Giro d'Italia, jeśli do pokonania jest
ponad 1500
km?
Inaczej sprawa wygląda w najbliższej
okolicy. Hm, jeśli ten wpis przeczyta włoski góral z Mugello, wcześniejszy
akapit traci rację bytu.
Zakładam (bardzo subiektywnie), że tylko
najbliższa okolica może być opisana rzetelnie. Z tego prostego powodu, że każdą
opinię można zweryfikować, odwiedzając ją ponownie.
Tzw. pobliże to krąg najbliższych
korytek, karmników, knajpek, restauracji, barów i takich tam. Najważniejsze by
karmiły.
Nie powinnam narzekać. Co prawda do
stolicy czy Krakowa mamy jeszcze restauracyjne lata świetlne ale nie jesteśmy
już czarną kulinarną dziurą w kosmosie. Szczególnie jeśli w odległości 7 km
mamy Katowice.
Satysfakcjonujące napełnienie brzuszka w
stolicy regionu nie jest ani trudne, ani zuchwałe, ani (czasami) nie rujnujące
wieloletnich oszczędności. Katowice nadążają za ogólnokrajowymi a nawet
ogólnoświatowymi trendami. Knajpy zdobywają nagrody, kucharze wypływają szeroką
rzeką z rąk i garnków Mistrza nad Mistrze, legitymującego się słynną gwiazdką. Ludziska
chodzą, jedzą, cmokają, udają, że wiedzą co jedzą a niektórzy wiedzą.
Jak w każdej sferze życia, tu też ulegamy
modom. Sushi na nikim nie robi już wrażenia.
Pierogarnia? Proszę bardzo. Znajdziemy w
niej przedstawicieli lepionych z całego świata.
Krewetki? Są. Jako zupa, przystawka,
szaszłyk, zawijaniec, burger…
Pizza? Czasami mam wrażenie, że co drugi
z nas jest Włochem. Tylko dlaczego kuchnia włoska najczęściej na niej się kończy?
No i gwiazda nad gwiazdami: kebab.
Najlepiej ten wieprzowy. Z prawdziwie polskiej świnki. Pokażcie mi śląskie
miasto bez kebaba. Kiedyś szyby kopalń teraz budka z napisem: „polski kebab”
jest symbolem swojskości.
I w tym jeziorku możliwości i
różnorodności pojawia się czasem coś przykuwającego uwagę.
Teraz będziecie musieli wysilić
wyobraźnię. Ci, którzy oglądali którąkolwiek z serii Walking Dead, będą mieli
łatwiej.
Centra naszych miast zostały zamordowane.
Super, hiper, extra markety w sposób skuteczny wypędziły z centrów miast handel
a z nim klientów. Małe sklepiki, gdzie pani Hilda znała cztery pokolenia swoich
klientów odeszły wraz z poprzednim stuleciem.
Sklepów w centrum ubywa. Szyby zaklejane
są gazetami. Ktoś próbuje coś reanimować, sprzedając „wszystko za 4 złote”. Banki
pasą się na lichej kondycji handlu.
Second handy, kasy Szewczyka, chińskie
centra, gdzie smród podłego plastiku zabija wszelką nadzieję. Miejska rozpacz w
czystej formie. Tak wyglądają śląskie miasta. Te mi najbliższe.
Podróż do Chorzowa Batorego to przeżycie
filozoficzne. Kto i dlaczego do tej rozpaczy dopuścił? Do czego ten stan rzeczy
zmierza?
Ulica Armii Krajowej ledwo dyszy.
Jedziemy.
Granica ze Świętochłowicami, Gazownia.
Droga prosta jak z bicza strzelił. Urząd Skarbowy ma się dobrze. Zawsze. Po
drugiej stronie ulicy pięknie oczyszczona cegła byłej biblioteki pedagogicznej.
Co się w niej dzieje? Cisza i bezruch.
Od świateł do świateł po obu stronach
ulicy szare, smutne domy. Sklepy spożywcze przycupnęły w nich mimochodem, jakby
wstydziły się swojej obecności.
Wreszcie samo centrum Batorego. Dworzec
kolejowy. Krzyżówka.
Tu spotykają się tramwaje łączące Bytom,
Chorzów i Świętochłowice z wielkim światem, z Katowicami.
Z prawej puste szyby sklepu, a na kolejnym
rogu brud ściekający po witrynie mówi sam za siebie. Już dawno nikt w tym
lokalu nie zapalił świateł.
Dworzec jak mamidło, sprawia wrażenie
przysłoniętego siatką maskującą. Właściwie można by go nie zauważyć.
Co przyciąga uwagę, to bar mleczny. O
niebiosa! Jak udało mu się przetrwać? Jakie dobre duchy mają nad nim pieczę?
Też poszarzały, jakiś taki malutki. Mam wrażenie, że wstydliwie próbuje się
schować a rogiem. Ale wciąż jest! I sądząc z ilości klientów nie wygląda na
chylący się ku zamknięciu.
Trwaj malutki, trwaj.
Kolejne metry ulicy pokonuję bardzo wolno,
zachęcona powiewem barowego optymizmu. Może to początek nadziei?
Rzut oka na ślepe oka naprzeciwko. Puste,
brudne, choć napis uchował się zachęcający.
Kolejny fajny pomysł zabity i pogrzebany.
I tak jadę, mijam kolejne przecznice,
najsłynniejszą w okolicy piekarnię (żyje, ma się dobrze…ale chleb jeść trzeba).
Kamieniczki są niskie, żadna tu wielka zabudowa, trzy piętra góra. Ale nawet
tych trzech pięter nikt nie siły umyć, odświeżyć, wyremontować. I jak na całej
ulicy, mam wrażenie, że czas się tu zatrzymał 60 lat temu. Nie, nie, nie mam na
myśli zabytków To by się dopiero mieszkańcy zdumieli, gdyby ich ktoś o zabytki
zapytał.
Przed sobą widzę ciemną sylwetkę. Toż to
żywy dowód, że życie całkiem tu nie wygasło. Tylko czemu to życie kwitnie na
środku ulicy? Ulica, co prawda, szeroka, ale i krok osobnika przede mną do
wstrzemięźliwych nie należy. Zwisające ramiona, kiwnięcie w prawo, kiwnięcie w
lewo. Chwieje się i zatacza. Zombie? Środek dnia, sobota. Dookoła pusto. Ja,
zombie i konsternacja.
Widok przede mną pięknie uzupełnia
otaczającą mnie architekturę.
I kiedy mam się już pochylić na tym
przygnębiającym obrazkiem, na rogu ulicy, widzę coś, co przeczy wcześniejszym
obserwacjom.
Co prawda domy jak stały, tak stoją,
zombie sunie z uporem w sobie znanym kierunku i celu, nawet słoneczniej się nie
zrobiło. Wszystko jest jak minutę temu, ale inaczej.
Na rogu ulicy widzę czysty, zachęcający i
zdecydowanie z innego czasu i wymiaru napis: Fish and chips.
Rozglądam się nerwowo by, po pierwsze:
nie spuścić z oka zataczającej się sylwetki, bo kto wie czy nie zmieni
kierunku, po drugie: wypatrzeć ekipę filmową, która jak nic, rozstawiła tu
swoje dekoracje.
Ulica wciąż wionie smutkiem, ale napis na
rogu już wyczynia swoje czary. Co tu robi knajpka z rybą i frytką? Kto oszalał?
Kto tu dotrze, by odnaleźć brytyjskie smaki?
Porzucam pojazd, obserwuję przez chwilę
oddalającego się chybotliwie osobnika i ruszam do restauracji.
Pachnie. To pierwsze wrażenie po otwarciu
drzwi. Smażalnia, w której nie śmierdzi olejem, to ewenement. Ta pachnie nie
śmierdzi.
Wnętrze pomalowane jest na biało i to się
sprawdza. Kilka angielskich gadżetów wskazuje kierunek, z którego brali
przykład właściciele. Stoły i drewniane ławy nie podobają mi się wcale, ale to
sprawa gustu.
Restauracja sprawia wrażenie, jakby nie
powiedziała jeszcze ostatniego słowa w urządzaniu wnętrza.
Miejsca Fish i chips na wyspach też nie
grzeszą nadmiernym przywiązaniem do estetyki. Lecz tutaj, kiedy ta jedna jest
jak tęcza po deszczu, może warto byłoby popracować nad większą dbałością o
szczegóły?
Sądząc po minach klientów, mają w nosie
kable na ścianie za telewizorem i ławy jak z baru pod Pilskiem.
Najważniejsza jest tutaj ona. Ryba. A
właściwie on. Dorsz.
Menu jest wstydliwie skromne. Ryba z
frytkami, ryba bez frytek, frytki, coleslaw, krążki cebulowe, kalmarowe i
drobiazg rybny. Jedyną rybą, jedynym królem jest tutaj dorsz.
I jest zrobiony wspaniale. Ciasto
otulające soczystą rybę jest chrupkie i nie znajdziemy w nim ani kropli
zbędnego oleju. Wszystko wskazuje na to, że ten, kto go smażył, robi użytek z
termometru i talentu.
Zestaw ryba z frytkami to porcja
wyzwanie. Jeśli nie kładziecie na co dzień bruku lub nie ładujecie łopatą gruzu
na ciężarówkę, nie zamawiajcie po porcji na każdego. My z MMŻ nie daliśmy rady
ani rybie, ani frytkom. Jedna porcja jest ogromna. I przepyszna. Frytki krojone
niedbale a usmażone perfekcyjnie dopełniają radość obcowania z idealnym
dorszem. A wszystko to za 26 zł.
Czego mi tylko brakowało? Dwóch rzeczy:
dobrego sosu tatarskiego i groszkowego puree.
Sosy w menu są ale do ryby mają się
nijak. Do frytek i owszem: barbecue, majonezowy, czosnkowy, tzatziki. Jednak do
zestawu „fish and chips” pasuje tylko sos tatarski. Mój apel do władz tego
smacznego miejsca: poproszę o sos tatarski.
Pal licho tłuczony groszek, nigdy za nim nie przepadałam ale sos tatarski to wisienka na torcie w zestawie „ryba z frytkami”.
Pal licho tłuczony groszek, nigdy za nim nie przepadałam ale sos tatarski to wisienka na torcie w zestawie „ryba z frytkami”.
Wychodzę z restauracji najedzona jak
wieloryb (wiem, że to nie ryba). Z pełnym brzuchem inaczej patrzy się na świat.
Jak daleko od swojego miejsca pochodzenia
zawędrowały „ryba i frytki”? Powiem wam szczerze, że odkrycie tego miejsca było
równie nierzeczywiste jak spotkanie z jednorożcem.
Pojechałam w tamtym kierunku dziś raz
jeszcze. A nuż, okaże się, że to był tylko omam, może mi się śniło sugestywnie.
Albo ktoś rozdarł tkaninę rzeczywistości i zajrzała do nas na chwilę ta lepsza
jej wersja.
Nie, nic mi się nie zwidziało. Jest.
Jedźcie więc, do Batorego. Jedźcie póki
czary trwają. Mrok otaczający okolicę może okazać się zbyt gęsty by to miejsce
przetrwało. Trzymam kciuki z całych sił. I naiwnie wierzę, że jakaś dobra
wróżka otoczy je opieką.
P.S.
Może to niezbyt poprawne ale muszę coś dodać. "Fish and chips" w Batorym ma jeszcze jedną zaletę. Oferuje genialne belgijskie, klasztorne piwo Grimbergen. Do ryby jest uzupełnieniem idealnym.
U nas nie ma miejsca, gdzie można zjeść taką rybę. Pozostaje mi tylko wspomnienie smażalni, w której w latach osiemdziesiątych pożeraliśmy kerguleny (o ile dopchaliśmy się do lady, bo oprócz ryby było tam piwo, więc zombiaki stale okupowali lokal). O frytkach u nas wtedy nie słyszano :-D
OdpowiedzUsuńP.S. A piwo grim coś tam jest! I rzeczywiście jest przepyszne!
Limonko, weszlam w czasie lunchu i oczywiscie zglodnialam od razu i na sam widok. Jesli jednorozec przetrwa to nastepnym razem tam jedziemy!
OdpowiedzUsuń