sobota, 19 marca 2016

Początek wiosny i tarta jeszcze zimowa z czerwonymi pomarańczami


























Produkcja ruszyła. Śmiało można powiedzieć, że jakiś czas temu. Szynki i boczki leżą w kąpieli soli i przypraw by już niedługo złożyć się w ofierze na wielkanocnym stole.
Jeżeli jeszcze czegoś nie pieczemy, to najprawdopodobniej planujemy zestaw bab i mazurków, mających oczarować każdą teściową.
Sprytniejsi bądź bardziej zabiegani złożyli już zamówienia na zestaw świąteczny czyli jajeczko, pasztecik, szyneczka, serniczek w pobliskich delikatesach.
Ostatnim ostrzeżeniem dla niefrasobliwych jest jutrzejsza niedziela palmowa. Kto jeszcze nie zdobył bazi, niech ubierze się ciepło i ruszy z sekatorem w pobliskie chaszcze. Może znajdzie tam kilka puszystych gałązek.
W innym przypadku trzeba się będzie zadowolić supermarketową pseudo cepelią. Swoją drogą ciekawi mnie czy nasze marketowe palmy też kleją chińskie rączki?
Plastikowe i styropianowe jajeczka w kolorze majtkowego różu i kanarkowej żółci nieodmiennie wprawiają mnie w dobry nastrój. Jakim trzeba być daltonistą by jajkom wielkanocnym nadać tak psychodeliczne barwy. Myślę, że wytwórca dobrze się przy ich majstrowaniu bawi.
Zaglądam jeszcze do czekoladowych zajączków, które jeszcze w grudniu były reniferkami i spokojnie kieruję się do stoiska z owocami.
Tam znajdę czerwone pomarańcze. One zakończą sezon zimowy. Zwlekałam z upieczeniem tarty pomarańczowej i nagle okazało się, że albo dzisiaj albo poczekam do przyszłego sezonu.
Od poniedziałku panować nam będzie wiosna i pomarańcze będą brzmiały jakoś tak...passe.
Bierzmy więc ostatnie w tym sezonie czerwone pomarańcze i zróbmy z nich pożytek.
Później niech nastąpią baby i mazurki.













Tarta z czerwonymi pomarańczami i orange curdem
(forma z wyjmowanym spodem o średnicy 24 cm)

spód:

200 g ciastek oreo
2 łyżki kakao
70 g stopionego masła

Wszystkie składniki miksujemy blenderem na drobne okruszki i wykładamy nimi spód i boki formy. Formę wstawiamy do lodówki.

krem orange curd:

3 jajka
2 żółtka
pół szklanki drobnego cukru
1/4 szklanki soku pomarańczowego (wyciśniętego)
2 łyżki soku z cytryny
skórka otarta z dwóch pomarańczy
115 g zimnego masła, pokrojonego na kawałki

oraz 
200  ml kremówki

W szklanej misce mieszamy sok, jajka, cukier, skórkę. Stawiamy miskę na garnku z gotującą się wodą. Pamiętajcie by dno miski nie miało kontaktu z powierzchnią wody.
Kiedy cukier się rozpuści dorzucamy kawałki zimnego masła i mieszamy krem.
Nie ubijamy tylko mieszamy np. drewnianą łyżką. Po około 10 minutach krem powinien zacząć gęstnieć. Jeśli zostawia ślad na łyżce, to znaczy jest gotowy. Po schłodzeniu zgęstnieje jeszcze bardziej (ma przecież w sobie masło).
Zgęstniały krem zdejmujemy z pieca i przykrywamy folią spożywczą by uniknąć kożucha.
Wystudzony krem wkładamy do lodówki na kilka godzin.

karmelizowane pomarańcze:

2 pomarańcze dokładnie wyszorowane i sparzone wrzątkiem
pół szklanki cukru
1 szklanka wody
1 łyżeczka wody pomarańczowej (niekoniecznie)

W szerokim, płaskim garnku zagotowujemy wodę z cukrem. Gotujemy 3 minuty i wkładamy pomarańcze pokrojone w plastry. Staramy się układać plastry obok siebie. Na malutkim ogniu gotujemy pomarańcze w syropie około 20 minut. Pilnujemy by się nie rozpadły.
Miękkie pomarańcze zdejmujemy z ognia i skrapiamy wodą pomarańczową. Studzimy

Schłodzony orange curd wyjmujemy z lodówki. Ubijamy kremówkę i dodajemy łyżkę orange curd. Delikatnie mieszamy. Dodajemy resztę kremu pomarańczowego, dokładnie łącząc go z śmietaną.
Wyjmujemy spód z lodówki. Wykładamy cały krem i wyrównujemy powierzchnię. Na górę układamy plastry karmelizowanej pomarańczy.




Niech energia tego koloru spłynie na was.
A od poniedziałku tylko pastelowe zielenie i błękity.


Smacznego

środa, 16 marca 2016

Jak zostałam oszołomem czyli zielony zastrzyk energii o poranku

























Powiem tak. Jeśli myślałam, że wiosenne oszołomienie mnie minie, myliłam się.
Dzisiejsze zdjęcia niech będą dowodem.
Aby coś takiego zażyć rano trzeba się: po pierwsze dzień wcześniej przygotować czyli nabyć tzw produkty a po drugie wstać wcześniej niż zazwyczaj aby taką zieloną pożywkę zaaplikować sobie i otaczającemu światu.
Wcześniejsze planowanie jest działaniem z premedytacją.
Czyli wybrałam, nabyłam, wstałam, zmiksowałam i wchłonęłam.
Jeśli do tego dodać regularne wizyty w pobliskim parku moich obutych w adidasy nóg macie pełny obraz wiosennego oszołomstwa.
Jaki cel mi przyświeca?
Hm....zielony, czerwony, pomarańczowy, żółty. Ile energii drzemie w kolorach! Może kolory obudzą mnie do życia.
Tak, tak, tłumacz sobie kobieto, pomyślałam.
Prawda leży zupełnie gdzie indziej. I ma na imię moda. Nie doznałam objawienia wiosennego, tylko wpadłam w kipiel zdrowego życia.
Lepiej późno niż później, jak mówi Hollywood. Skoro Jack Nicholson może, to ja też.
Koktajle wylewają się z książek, czasopism, blogów, psiapsiółkowych pogaduszek.
Jako istota słaba i podatna na wpływy dałam się złowić nowym trendom jak płotka.
Wstaję rano, piję wodę z cytryną, zakładam kaptur i pędzę. No, trochę przesadzam. Wszyscy w parku są szybsi ode mnie. Ale traktują mnie jak swego.
Potem miksuję, wypijam i pławię się w luksusie samozadowolenia.
Wiosna ma jakiś narkotyczny wpływ na człowieka. Można żyć pół wieku i ciągle łudzić się iluzją, że tym razem wiosna coś zmieni.
Może dobrze jest się zastanowić nad tym co się lubi...a potem to robić.
Nawet jeśli lubienie przechodzi po dwóch miesiącach.
Kto wie, może w kwietniu rzuci mi się na mózg nurkowanie z rurką? Wszystko można usprawiedliwić wiosną.
Póki co, mieszam szpinak z malinami i doprawiam ostropestem.
To nawet zabawne, bo można obudzić w sobie kreatora.
Ofiarą moich szaleństw jest, oczywiście, najbliższe otoczenie, czyli MMŻ.
Przed porannymi wyprawami do parku dostaję zestaw przestróg w stylu: jest poniżej zera, dostaniesz zapalenia płuc.
Ale moje kolorowe mieszańce pije bez mrugnięcia okiem. Dobre i to.
Nie wiem jakie jest wasze podejście do wiosny, zmian i ulotności pewnych decyzji ale czasem dobrze jest zrobić coś w poprzek. Sobie, światu, najmilszemu i zdrowemu rozsądkowi.
Spekuluję, że w okolicach maja wrócę do normy. Na razie niech się dzieje.



Poranny mieszaniec w kolorze trawy

garść szpinaku
1 łyżka pietruszki
1 mały banan
solidny plaster ananasa
pół szklanki wody kokosowej
1 łyżeczka mielonego ostropestu
1 łyżeczka świeżego imbiru
sok z połówki cytryny

Miksujemy wszystko w blenderze i wypijamy bez pośpiechu i wyrzutów sumienia.



Jutro sięgnę po różowe.

Smacznego  

piątek, 11 marca 2016

Zielone tiramisu z gruszką, geranium i matchą czyli Włoch, Irlandczyk - dwa bratanki




















Wszystko było podporządkowane zieleni.
Krzak geranium na oknie rozrósł się przez zimę jak marzenie a herbata o przecudnym jadowitym kolorze leżała w szufladzie i czekała na inspirację.
Zieleń to jest to, czego wypatruję jak spragniony oazy. Na szczęście to, co jeszcze niedawno wydawało się tylko zieloną poświatą, i to dostrzeganą kątem oka, okazało się niezaprzeczalnymi listeczkami na żywopłotach. Jest! Jest zieloność!
Tak mnie ta zielenina nakręciła, że aż mi się zachciało zielonego ciasta.
Kombinacje przy nim uprawiałam karkołomne. Koncepcje goniły koncepcje. Wszystko to przy akompaniamencie głosiku w głowie: nie kombinuj, ubij śmietanę, posyp czekoladą i idź na spacer.
Ignorowanie głosu rozsądku mam we krwi.
Efektem jest to ciasto.




Zielone tiramisu z gruszką, geranium i matchą*

spód: biszkopt
1 jajko
1 łyżka cukru pudru
1 łyżka mąki pszennej
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
oraz kilka podłużnych biszkoptów

krem:
250 g mascarpone
100 g białej czekolady plus 50 g do dekoracji
2 łyżeczki herbaty matcha (można kupić internecie)
300 ml kremówki
10 liści geranium
1 gruszka
4 łyżki cukru

Kremówkę wlewamy go rondla i doprowadzamy prawie do wrzenia. Wrzucamy do niej połowę umytych liści geranium i 1 łyżeczkę matchy. Zdejmujemy z ognia i przykrywamy. Zostawiamy na godzinkę. Potem przecedzamy śmietanę przez geste sitko i jeszcze raz mocno podgrzewamy. Zdejmujemy z ognia i wrzucamy do gorącej kremówki połamaną czekoladę (100g). Mieszamy do rozpuszczenia się czekolady. Kiedy wystygnie przykrywamy folią i wstawiamy na kilka godzin do lodówki. Musi się dobrze schłodzić.

Gotujemy szklankę wody w małym rondelku. Wsypujemy do niej 2 łyżki cukru i dorzucamy pozostałe liście geranium.
Gruszki obieramy, kroimy na ćwiartki i wrzucamy do rondelka z syropem cukrowym. Gotujemy na małym ogniu 15 minut lub do momentu aż gruszki będą miękkie (ale jędrne).
Ugotowane gruszki wyjmujemy z syropu. Syrop przecedzamy. Geranium wyrzucamy.

Do misy miksera przekładamy wyjętą z lodówki kremówkę z geranium i matchą (nie będzie sztywna lecz lekko zgęstnieje). Ubijamy na sztywno jak bitą śmietanę. Pod koniec ubijania dodajemy mascarpone. Ubijamy aż otrzymamy gęsty krem.

Na tym etapie przeżyłam rozczarowanie, ponieważ z wymarzonej bladej zieleni pozostał marny cień.
Jako, że nic nie mogło mnie odwieść od zielonego ciasta, dodałam do kremu spożywczego, zielonego barwnika, odrobinę, na końcu noża. To był ten kolor, o jaki mi chodziło. Geranium i matcha są przepięknie zielone, niestety w zderzeniu z oceanem bieli mascarpone nie wytrzymują konkurencji. Trzeba naturze nieco pomóc. Choć, oczywiście, kolor nie ma wpływu na smak ciasta.
Miksujemy jeszcze kilka sekund aby barwnik dobrze się rozprowadził i możemy wykładać krem na biszkopt.

Czas poskładać ciasto.
Biszkoptowy spód skrapiamy zalewą gruszkową. Gruszki kroimy na plastry i układamy na biszkoptowym spodzie.
Połowę kremu wykładamy na gruszki i wyrównujemy powierzchnię.
Biszkopty moczymy w syropie, w którym gotowały się gruszki i układamy je na warstwie kremu.
Na biszkopty kładziemy resztę kremu. Wyrównujemy powierzchnię i posypujemy tartą białą czekoladą.
Schładzamy w lodówce kilka godzin.
Podajemy np. z pyszną herbatą np. zieloną.

Wnioski końcowe.
Po zrobieniu ciasta zastanowiłam się czy to torcik czy może nowe wcielenie tiramisu. W końcu zasady budowlane w tym cieście są takie jak przy robieniu tiramisu. Nawet biszkopt na spód można zastąpić gotowymi biszkoptami.
Zielone tiramisu brzmi jak stwór urodzony w Irlandii.
Olśniło mnie. Przecież za kilka dni jest dzień świętego Patryka.
Czyli kolor zielony jak najbardziej na czasie.
Ciasto jest delikatnie cytrynowe dzięki geranium i ledwo zauważalnie cierpkie, czego przyczyną jest matcha.
Należy do kategorii ciast nieoczywistych. Lubię, kiedy pada pytanie nad talerzem: a co dodałaś do kremu?





Smacznego i oceanu zieleni wokół

środa, 9 marca 2016

Terytoria śmiertelnie niebezpieczne i warzywny tadżin z zieloną sałatką




















Kiedy po raz kolejny obcięłam sobie opuszkę palca krajalnicą do chleba pomyślałam, że pracuję w wyjątkowo niebezpiecznym miejscu.
Przyjrzałam się swoim rękom i przypomniałam sobie wszystkie oparzenia, rany cięte i kłute, nabite guzy i przycięte szufladą palce.
I od razu zaświecił mi się w głowie neon z napisem SEKSMISJA.
Pamiętacie moment, kiedy na pokazie dla kobiet Ewa Szykulska prezentuje narzędzia wymyślnych tortur, stosowane przez wrednych mężczyzn na biednych kobietach?
Ta sugestywna prezentacja ubijaczki do białek!
Tak, kuchnia to teren niebezpieczny. Kto ani razu nie poniósł w niej uszczerbku na zdrowiu niech podniesie rękę.
Rozejrzyjcie się po swoich włościach. Pomińmy oczywistości w postaci noży, czy nożyczek.
Co my tu mamy? Kierownik sali tortur Wielkiej Inkwizycji mogłaby przychodzić do naszych kuchni na korepetycje.
Oto urządzenia elektryczne: wspomniana krajalnica. Idealna by delikwenta przygotować na najgorsze. Jeden paluszek, drugi paluszek i kolejny...
Toster. O, to dopiero perwersyjna zabawka. Ile rzeczy można do niej włożyć. Temperatura zabawy rośnie.
Moim ulubionym narzędziem jest młynek do odpadków. Niby go nie widać bo pod zlewem jest schowany ale spróbujcie go zlekceważyć w trakcie pracy. Zetknięcie z krajalnicą w porównaniu z młynkiem będzie się wspominało jako pieszczotę.
Nadgorliwi mają jeszcze elektryczne noże, otwieracze do konserw i opalarki do karmelizowania cukru. To jednak pójście na łatwiznę.
Nic nie zastąpi narzędzi manualnych. Te wyglądają niewinnie. Im bardziej niewinnie wyglądają, tym większą krzywdę mogą zrobić.
Weźmy dziadka do orzechów. I wolniutko zgniatane orzechy.
Kolejna czeka na zastosowanie mezaluna. Prawda, że wygląda pięknie. A jak szatkuje!
No i gwiazda po prostu: łokieć meksykański! Czy tylko mnie kojarzy się z hiszpańskim butem?
Stoję sobie oparta o szafki kuchenne. Omdlenie już mi nie grozi, bo sytuacja została opanowana.
Z szacunkiem patrzę na najbliższą mi okolicę. Niby wszystko jest mi znane. Nawet po ciemku trafię do szuflady. Jednak czasami sprzęty zaczynają żyć własnym życiem i wykorzystują chwilę zamyślenia.
Stoję i jestem pewna, że czujność trzeba zachować....do następnego razu.




















Mając jeszcze wszystkie końcówki kompletne ugotowałam warzywny tadżin.
Podzielę się z wami przepisem a potem opatrzę sobie rany.



Warzywny tadżin

1 bakłażan
1 marchewka
2 ziemniaki
1 mała cukinia
1 cebula
1 szklanka upieczonej dyni
1 papryczka chilli
2 łyżki rodzynków
1 puszka ciecierzycy
1 łyżka harissy
1 łyżka posiekanej grubo kolendry
1 łyżka posiekanej grubo pietruszki

przyprawy:
1 łyżeczka mielonego kuminu
1 łyżeczka mielonego imbiru
pół łyżeczki mielonego czarnego pieprzu
pół łyżeczki mielonego białego pieprzu
kilka nitek szafranu
ćwierć łyżeczki kurkumy
1 łyżeczka soli

oraz
2 łyżki oleju do smażenia
1 łyżka masła
1 szklanka pomidorów z puszki
pół szklanki bulionu
1 łyżka mielonych migdałów

Na patelni rozgrzewamy olej z masłem. Wrzucamy przyprawy i smażymy minutkę. Zmniejszamy nieco ogień i pokrojoną w pióra cebulę dorzucamy do przypraw. Smażymy 5 minut. Dorzucamy pokrojoną w plastry marchewkę, kawałki ziemniaków i chilli i znów smażymy 5 minut. Dodajemy pokrojonego w dużą kostkę bakłażana i smażymy następne 5 minut. Wlewamy pomidory i bulion. Mieszamy i dorzucamy przecedzoną ciecierzycę, rodzynki i pokrojoną cukinię.
Gotujemy wszystko do momentu aż warzywa będą miękkie ale nie będą się rozpadać. Jeśli w garnku jest za dużo płynu, zostawcie naczynie bez przykrycia. Jeśli jest za gęste, dolejcie bulionu.
Pod koniec dodajemy łyżkę harissy i posiekane zioła. Dodajemy soli jeśli jest taka konieczność Ostatnim składnikiem jest łyżka mielonych migdałów. One zagęszczą nasz tadżin.
Mieszamy wszystko jeszcze raz i podajemy z kuskusem i genialną sałatką z ziarnami.




Sałatka z mozarellą, jajkiem i ziarnami:

garść małych liści szpinaku
garść liści roszponki
garść liści rukoli
kilka gałązek bazylii
kilka gałązek kolendry
kilka gałązek pietruszki
1 jajko ugotowane na pół miękko

ziarna:
1 łyżka ziaren dyni
1 łyżka płatków migdałowych
pół łyżki ziaren sezamowych
ćwierć łyżeczki czarnuszki
ćwierć łyżeczki płatków chilli

dressing:
1 ząbek czosnku
1 łyżka soku z cytryny
3 łyżki dobrej oliwy
pół łyżeczki soli
pieprz świeżo mielony

Na suchej patelni prażymy wszystkie ziarna do momentu aż poczujemy zapach. Zdejmujemy patelnię z pieca i studzimy ziarna.
Składniki dressingu mieszamy razem.
Do sporej misy kładziemy całą zieleninę (wcześniej opłukaną i osuszoną) posypujemy porwanymi kawałkami mozarelli. Dekorujemy ćwiartkami jajka i sypiemy ziarna. Polewamy dressingiem.



















































Smacznego

sobota, 5 marca 2016

Bananowy sernik z sosem toffi czyli jak zachować spokój



























Dość szybko zbliżamy się do 8 marca. Czasami mam wrażenie jakby mi się hamulce zepsuły. Dni mijają, za nimi tygodnie a potem jak się okazuje miesiące.
Jest co prawda jaśniejsza strona zagadnienia związanego z mijającym czasem czyli nadchodząca wiosna, ale pesymista powie, że w końcu, potem i tak znów będzie jesień a za nią kolejna zima. Pesymizm jest w tym sezonie en vogue.
Póki co jakiś bocian szalony się pojawił i zielone listeczki na ligustrze. Zarówno ptaszarni jak i krzaków złe myśli się nie imają.

Szaleństwo ogarnęło świat. Mury zaczęliśmy stawiać nie tylko w głowach ale i w przestrzeni. Niedawno zamykaliśmy budki strażnicze na granicy i waliliśmy mury jako symbol złych czasów. Dziś, raptem po 27 latach przymierzamy się do stawiania nowych. Kto by za człowiekiem nadążył. Najniższe instynkty doszły do głosu i strach się nie bać.
Strach gazetę otworzyć czy w pudełko telewizora spojrzeć bo tam tylko jad i plucie. Ludzie przestali ze sobą rozmawiać.
Skończyłam czytać Pogrzebanego Olbrzyma Ishiguro. Historia lubi się powtarzać. Gdybyśmy z przeszłych zdarzeń wyciągali wnioski, może nie pozwalibyśmy sobie na nonszalanckie traktowanie wolności.
Wszystko się zmienia, zabawki mamy coraz wymyślniejsze, żyjemy coraz szybciej, karuzela się kręci a natura ludzka pozostaje bez zmian. Uczucia się nam nie modyfikują. I ciągle łatwiej jest nienawidzić niż kochać.
Świat daje do myślenia.

Na osłodę nieskomplikowany serniczek. Nigella niezawodna jest. Sos toffi w tym przepisie to promyczek słońca. Rozjaśni każdą twarz.




Sernik bananowy z sosem toffi
(tortownica o średnicy 23 cm)

spód sernika:

200 g ciasteczek imbirowych
70 g stopionego i wystudzonego masła

masa serowa:

4 dojrzałe (bardzo) banany, rozgniecione widelcem
600 g serka śmietankowego typu Piątnica lub philadelphia
1 łyżka soku z cytryny
6 jajek
100 g drobnego cukru

sos toffi:

100 g masła
125 g golden syrupu (lub innego syropu melasowego)
70 g brązowego jasnego cukru

Miksujemy ciasteczka z płynnym masłem i wyklejamy okruchami dno tortownicy. Schładzamy w lodówce pół godziny.
Owijamy formę z ciasteczkowym spodem folią spożywczą a potem aluminiową. Robimy to w celu zabezpieczenia przed wodą, ponieważ sernik będzie pieczony w kąpieli wodnej.
Nie przerażajcie się, to nie jest skomplikowane. Dzięki tej metodzie sernik będzie delikatny i kremowy. Para wytwarzana w czasie pieczenia podziała na niego jak seans w saunie na naszą skórę.
W misie miksera umieszczamy wszystkie składniki masy serowej. Miksujemy do połączenia się składników,
Wlewamy masę na ciastka i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 170 stopni.
Formę z ciastem umieszczamy większej formie, do której wlewamy wrzątek. Powinno go być tyle, by sięgał do połowy wysokości formy z sernikiem.
Pieczemy 70 minut. Sernik powinien być ścięty.
Upieczony sernik wyjmujemy z piekarnika i delikatnie zdejmujemy folie (ostrożnie, bo wszystko jest gorące). Pozostawiamy do wystygnięcia.
Zimny sernik wkładamy do lodówki.

Robimy sos toffi.
Podgrzewamy na małym ogniu masło z cukrem i syropem. Niech powolutku bulgocze 2-3 minuty.
Przelewamy sos do dzbanuszka i czekamy aż wystygnie. Nie chowajcie go do lodówki, bo zamiast sosu będziecie mieć blok toffi. Też dobry ale niczego nim nie polejecie.
Nie polewajcie też sernika sosem a potem wkładajcie do lodówki.
Pokrojenie sernika z zastygłym sosem okaże się niemożliwe.
Sernik lubi zimno, toffi niekoniecznie. Wyjście jest takie: polewamy sernik sosem przed podaniem. Jeżeli chcemy podać tylko jedną porcję sernika, ukójmy jeden kawałek i polejmy go sosem. Obejdzie się bez nieoczekiwanych wpadek. Wiem co mówię.
A oprócz tego cieszcie się ciastem bo jest tego warte.

























Smacznego

Spokojnej niedzieli i byle do wiosny.